Glastonbury Festival 2011
Glastonbury Festival 2011: dzień pierwszy, piątek, 24 czerwca
Festiwalowy program był w tym roku tak naładowany atrakcjami, że koncerty zaczynały się właściwie już od samego rana. W piątek uznałem, że idealnym rozpoczęciem festiwalu będzie koncert na najbardziej oddalonej od centrum imprezy scenie The Park. W samo południe zaczęli tam swój występ muzycy Grouplove. To moi zdecydowani faworyci w kategorii: muzyka optymistyczna. I tym koncertem potwierdzili, że idealnie się tam nadają. Kalifornijczycy przywieźli na pełne błota pole mnóstwo pozytywnej energii, radości i beztroski. Wyglądali, wypisz wymaluj, jak hipisi wyciągnięci wprost z filmu „Hair”: długie włosy, hinduskie, powłóczyste sukienki, kapelusze i brody. Na szczęście ich muzyka była bardziej dzisiejsza niż garderoba – ich żywiołowy, alternatywny pop znakomicie brzmiał na żywo. Jeszcze tu wrócimy – krzyknęli tuż przed zagraniem swego największego dotychczasowego przeboju, piosenki „Colours”. O tym zespole może być głośno.
Z pewnością mogą na to liczyć dwie formacje, które występowały później: Brother i Mona. Pierwsza bez skrupułów kopiowała Oasis (nawet jej nazwa wydaje się aluzją do zespołu, na czele którego stali wszak dwaj bracia), druga – Kings Of Leon. Pierwsza kupowała publiczność głupimi, seksistowskimi żartami: Teraz zagramy wam balladę, wyciągajcie więc co macie: zapalniczki, komórki, cycki…, druga – zachęcała do wspólnego śpiewania wpadających w ucho refrenów. W obu przypadkach podziałało. Obie kapele z pewnością tu jeszcze wrócą.
Znacznie ciekawiej pod względem muzycznym było jednak na koncertach Metronomy i Two Door Cinema Club. Ci pierwsi zagrali w cieniu swych gigantycznych, rysowanych ewidentnie dziecięcą ręką portretów, które wisiały z tyłu sceny. Ich koncert był bardzo dobry, prezentowali materiał wybrany z obu płyt. I nawet jeśli różnią się one dość mocno pod względem rytmu i klimatu, to na koncercie muzykom udało się zachować spójność.
Irlandczycy natomiast po raz kolejny w tym sezonie udowodnili, że trudno im dorównać pod względem scenicznej sprawności i energii. Z imponującą energią i widoczną na twarzach wszystkich muzyków radością wyrzucali z siebie kolejne utwory z debiutanckiej płyty. Nastrój udzielił się także publice, która wyjątkowo liczna jak na tę porę, podskakiwała z uśmiechami na twarzach w rytm kolejnych utworów. Coraz lepiej brzmią też nowe kompozycje zespołu, które łatwo zapadają w pamięć. Muzycy udowodnili tym występem, że zasłużyli sobie na miejsce na głównej scenie.
Nie zostałem na nim do końca, żeby sprawdzić, jak radzą sobie na Other Stage muzycy okrzyknięci nową wielką nadzieją z Antypodów – The Naked And Famous. Poradzili sobie znakomicie – nie było po nich widać właściwej debiutantom tremy. Zagrali znakomity, pełen energii i emocji koncert, pokazując, że mają rzeczywiście spory potencjał. I nie chodziło nawet o to, że na scenie działo się coś szczególnego, wręcz przeciwnie. Koncert nie obfitował w jakieś pozamuzyczne atrakcje, ale muzycy nad wszystkim panowali, nawet nad psującym się nieustannie sprzętem.
Pod koniec występu ziściła się obawa wszystkich festiwalowiczów: spadł deszcz. Utrudniło to jeszcze bardziej wycieczki między scenami, co mi akurat w tym momencie specjalnie nie przeszkadzało. Zaraz po Australijczykach mieli bowiem na tej samej scenie zaprezentować się The Vaccines. Okazało się, że wreszcie będę miał okazję ich zobaczyć – tym razem nie odwołali występu i punktualnie pojawili się na scenie. Co więcej, zagrali znakomity koncert, co osłabiło nieco moje przekonanie, że są tylko zespołem z castingu, który został wynajęty, by wylansować kilka przebojów. Zagrali bardzo energetycznie i radośnie, sypiąc jak z rękawa chwytliwymi utworami, których jest przecież całkiem sporo na ich debiutanckiej płycie. To było widowisko, które nieco łagodziło frustracje wywołane deszczem, który jednak nie ustawał ani na chwilę. Postanowiłem więc schować się do namiotów tanecznych, gdzie występowały dwa zupełnie rożne zespoły. Jeden z nich prezentował muzykę taneczną. Fenech-Soler mieli być w tym roku jedną z gwiazd krakowskiego Selectora. Na skutek życiowych problemów grupa musiała jednak odwołać cześć swej trasy koncertowej, a występ w Glastonbury, o czym wokalista grupy poinformował widzów na samym początku, był pierwszym po sporej przerwie. Usprawiedliwienie było jednak zupełnie niepotrzebne, zespół wypadł bowiem znakomicie: muzyka na żywo zabrzmiała jeszcze gęściej i intensywniej niż na płycie, a największe przeboje z takimi utworami jak „Demons” i „Lies” na czele sprawiły, że cały namiot ruszył do tańca. Za miedzą, w drugim z założenia tanecznym namiocie występowali w tym czasie The King Blues, którzy grają przecież… punk rocka. Jasne, jest to melodyjny punk rock, łagodny, momentami doprawiony – głównie za sprawą wokalisty – szczyptą hip hopu, ale jednak wciąż punk rock. Publiczności jednak wyraźnie nie przeszkadzała ta stylistyczna niekonsekwencja organizatorów i wszyscy bawili się znakomicie. Tym bardziej, że wokalista grupy pomagał jak mógł: uczył refrenów, dyrygował widzami jak wielkim chórem, podawał rytm do wspólnego klaskania. Efekt był znakomity – bawiła się publiczność, bawili się też członkowie grupy. I co z tego, że nie była to zbyt taneczna muzyka.
Deszcz w międzyczasie trochę zelżał, choć cały czas się nie poddawał. A więc koncert The Wombats znowu – podobnie jak na Hurricane tydzień wcześniej – musiałem oglądać w mało sprzyjających warunkach. Tym razem udało mi się zobaczyć tylko ostatnie minuty, a zwłaszcza zagraną na sam koniec piosenkę „Let’s Dance To Joy Division”, podczas której kompletnie zmoknięta publiczność zaiste zaczęła bardzo intensywnie tańczyć.
Conor Oberst, lider formacji Bright Eyes wybrał bardzo skuteczny sposób zaskarbienia sobie już od pierwszych minut zainteresowania i sympatii publiczności: ubrany w ponczo z wielkim kapturem stanął na brzegu sceny i zaczął rzucać widzom prezenty: płyty i koszulki. A potem wrócił na scenę, zasiadł za elektrycznym pianinem i rozpoczął właściwą cześć swojego występu. Występu, który nie okazał się zbyt porywający. Nowe utwory nie brzmiały przekonująco, starsze, podane w zupełnie nowych aranżacjach – rozpisane na wieloosobowy zespół towarzyszący wokaliście – dużo straciły w stosunku do swych pierwotnych, surowych wersji, opartych na brzmieniu akustycznej gitary. Oberst, wieczne dziecko amerykańskiej sceny singer/songwritingowej, okazał się całkiem dorosłym i chyba dość znudzonym swoją dorosłością rockowym gwiazdorem. A to już zdecydowanie nie to samo.
Przeszedłem się wiec pod Pyramid Stage, gdzie udało mi się zobaczyć prawie cały koncert grupy Biffy Clyro. Koncert, który okazał się znakomity. Owszem, to nie są muzyczni geniusze, raczej rzemieślnicy, ale rzemieślnicy bardzo utalentowani, sprawni i pomysłowi. Ten koncert pokazał to bardzo dobrze: uśmiechnięci, zziajani muzycy z rzadko spotykaną żarliwością wykonywali kolejne kompozycje. Przeważały wśród nich te z ostatniej płyty grupy, obfitującej przecież w piosenki, które zostają w głowie na długo. Małą przerwę po ich koncercie wykorzystałem, żeby przez najbardziej chyba zabłoconą ścieżkę na całym festiwalowym terenie dostać się na moment pod Other Stage, gdzie swój, jak zawsze perfekcyjny, koncert dawała właśnie amerykańska formacja Fleet Foxes. Akustyczne i elektryczne gitary, wiolonczela, harmonie wokalne w odśpiewywanych chóralnie przez wszystkich członków grupy partiach – było wszystko, co na koncercie tej grupy być powinno.
Ale ja biegłem już gdzie indziej – pod Pyramid Stage, gdzie już za chwilę miał zacząć swój występ Morrissey. Mistrz nie mógł sobie tego oczywiście darować – na samym wstępie zapewnił publiczność: spokojnie, pośpieszymy się, nie będziemy grać za długo, wiemy, że czekacie na U2. Ale potem było już jak zawsze – muzycy oczywiście się nie śpieszyli, zagrali solidny, godzinny koncert, w którego programie utwory z najnowszych płyt Morrisseya sąsiadowały z nieśmiertelnymi klasykami, zarówno z jego wczesnej twórczości solowej („Everyday Is Like Sunday”), jak i z czasów The Smiths („There’s a Light That Never Goes Out”). Artysta był w doskonałej formie, zarówno pod względem wokalnym, jak i fizycznym. A na dodatek od czasu do czasu popisywał się swoją słynną zgryźliwością i zaangażowaniem: przed jedną z piosenek wygłosił więc przemówienie na temat nowych brytyjskich przepisów dotyczących ochrony zwierząt, nie omijając okazji, żeby skrytykować obecnego premiera. Schodził ze sceny w idealnym momencie, pozostawiając pewien niedosyt, na szczęście już za miesiąc będzie go można zobaczyć w Polsce.
Gnany tą myślą biegłem przez błoto, żeby zobaczyć, będący już w połowie koncert Mumford And Sons. A było warto. Nie tylko dlatego, że muzycy wypadli znakomicie prezentując swe porywające kompozycje w stosownie porywający sposób. Ale także dlatego, żeby usłyszeć dziesiątki tysięcy gardeł, śpiewających wraz z członkami zespołu wszystkie teksty od początku do końca. To było co najmniej niezwykłe, a teksty tych najbardziej poruszających piosenek, takich jak wykonanego zaskakująco wcześnie, bo już mniej więcej w połowie koncertu, utworu „Little Lion Man”, zabrzmiały w tej formie jeszcze intensywniej niż zwykle. Na dodatek muzycy zapowiedzieli ze sceny, że już wkrótce zaczną nagrywać bardzo oczekiwaną drugą płytę, co publiczność przyjęła głośnym aplauzem, podobnie zresztą jak kilka premierowych kompozycji, które zaprezentowali muzycy.
Kiedy kilka minut później scena pokryła się bardzo gęstym dymem, a za moment charakterystyczny głos zadeklarował: to będzie cudowny czas, dobrze że jesteście tego świadkami, można jeszcze było mieć wątpliwości, o co chodzi, ale kiedy zabrzmiały pierwsze dźwięki utworu „Moving On Up”, wszystko było jasne. Swój występ zaczynali Primal Scream. Czego jak czego, ale energii w nim zdecydowanie nie brakowało: muzycy przedstawiali kolejne kompozycje w tak dynamiczny sposób, że nawet błoto zdawało się rytmicznie podskakiwać, a wraz z nim zmoknięci widzowie. Deszcz padał nieustannie już od kilku godzin.
Na koniec tego długiego dnia zafundowałem sobie jeszcze jedną wycieczkę do parku. Jako ostatnia występowała tam kanadyjska formacja Crystal Castles. Jej koncert, mimo ciągle padającego deszczu i faktu, że czekająca publiczność mokła niemiłosiernie z każdą minutą coraz bardziej, opóźnił się o pół godziny. I był dokładnie taki, jak można się było spodziewać: znakomity muzycznie, kontrowersyjny pod względem zachowania wokalistki. Choć Alice Glass była tym razem ubrana wyjątkowo dziewczęco i skromnie: w zwiewną letnią sukienkę, na która narzuciła już bardziej typową dla swego charakterystycznego stylu wojskową kurtkę, zachowywała się tak jak zawsze. Na scenie ustała ledwie kilka minut, a potem rzuciła się w stronę publiczności i resztę występu spędziła już w ramionach fanów. Po tym występie nie pozostało już nic innego, jak tylko udać się do suchego i ciepłego miejsca, żeby zbierać siły na resztę festiwalu.
Komentarze
[8 sierpnia 2011]
[1 sierpnia 2011]
[1 sierpnia 2011]