Hurricane Festival 2011
Hurricane Festival: dzień pierwszy, piątek, 17 czerwca
Dotarłem na festiwal w takim momencie, żeby idealnie zdążyć na występ Brytyjczyków z You Me At Six. Odbywał się on na najmniejszej z trzech festiwalowych scen, w namiocie, który mimo początku imprezy był już wypełniony po brzegi. Szanse na dostanie się do środka były niewielkie, co nie wróżyło najlepiej oglądaniu na tej scenie innych, grających w festiwalowym prime time’ie zespołów.
Wokalista grupy już na wstępie zapowiedział: wybaczcie, nie znam niemieckiego, więc będę do was mówił po angielsku. A szybko okazało się, że rzeczywiście lubi sobie pogadać, choć wszystko sprowadzało się do jednego, prostego komunikatu: bawcie się, a najlepiej pogujcie i skaczcie ze sceny. Publiczność bardzo szybko podchwyciła ten komunikat i rzeczywiście pogowała i próbowała skakać ze sceny.
Tymczasem największą festiwalową scenę właśnie otwierał zespół Twin Atlantic. W przeciwieństwie do nastoletnich punkowców z You Me At Six, image muzyków z tej grupy nie był dopasowany do granej przez nich muzyki. Wyglądali raczej jak naukowcy, wysłani z jakiegoś kalifornijskiego uniwersytetu w celu badania flory, albo wręcz fauny północnych Niemiec. Tak też zachowywali się na scenie – ograniczyli do minimum kontakt z publicznością, koncentrując się raczej na instrumentach. Być może wyraźnie widoczne na ich twarzach napięcie było spowodowane brakiem doświadczenia scenicznego lub – jak wyjaśnił wokalista grupy w przerwie miedzy piosenkami – chorobą perkusisty, który został zastąpiony przez innego muzyka.
Wrażenie przybyszy z innej muzycznej planety sprawiali muzycy grupy Portugal. The Man – ich psychodeliczne brzmienie nijak nie chciało się zgrać z punkowymi rytmami, dobiegającymi z innych scen. Amerykanie nie mieli z tym jednak problemu i bawili się podczas swojego występu znakomicie.
W namiocie rozpoczęli swój występ goście ze Skandynawii, muzycy grupy Kvelertak. W niewielkiej jak dotąd – w końcu byli jednym z pierwszych występujących na festiwalu zespołów – konkurencji zdecydowanie wygrywali jeśli chodzi o procent pokrycia ciała tatuażami. No i oczywiście byli mistrzami ekstremalnego hałasu. Niestety, ich występ szybko okazał się dość przewidywalny i niezbyt porywający: gitarzyści uprawiali dość zgodny headbanging, wokalista z wyraźną lubością eksponował swój spory brzuch, a czasem zdobywał się na jakiś drobny, żartobliwy gest w postaci np. trzymania w uniesionej wysoko dłoni płonącej zapalniczki. Szczerze mówiąc liczyłem jednak na jakieś większe szaleństwo.
Potem nastąpił czas zespołów, które nie tylko nie miały szans mnie porwać, ale nawet – szczególnie zainteresować. Muzycy Irie Revoltes zaprezentowali ska w najgorszym stylu, członkowie Kaizers Orchestra – żartobliwy folk punk, który nie śmieszył mnie już w wersji studyjnej, a tym bardziej na koncercie. Choć muzycy w eleganckich białych koszulach i kamizelkach wyglądali bardzo gustownie, a w chwilach, kiedy wszyscy porzucali swoje instrumenty i zaczynali zgodnie wybijać rytm na kawałkach blachy i metalowych sztabach, robiło sie nawet dość ciekawie. Duńczycy z grupy Kashmir też mnie do siebie nie przekonali, nawet nie dlatego, że brodaty wokalista momentami bardzo starał się być drugim Brianem Molko.
Potem zaczął sie koncert, po którym bardzo dużo oczekiwałem – Glasvegas. Jednak odkąd muzycy pojawili się na scenie, coś było ewidentnie nie tak. Już pierwszy utwór, „Geraldine”, zabrzmiał dziwnie, jakby rozjeżdżał sie we wszystkie strony. Wystarczyło przyjrzeć się uważniej muzykom, żeby szybko zrozumieć przyczynę: byli kompletnie pijani. Przodował wokalista grupy, który wodził po widzach kompletnie niewidzącym, rozanielonym wzrokiem, a co gorsza – absolutnie nie radził sobie ze swoimi partiami wokalnymi. Kolejne utwory tylko pogarszały wrażenie: znakomite kawałki, zwłaszcza te starsze z pierwszej płyty, brzmiały jak swoje blade kopie. Za to ubrany całkiem na biało wokalista sprawiał wrażenie, jakby był w tym momencie na jakimś zupełnie innym festiwalu. Jedyną osobą, która broniła honoru zespołu była perkusistka – nowy nabytek grupy – trzymała rytm i była siłą napędową, dzięki której poszczególne piosenki nie rozsypały się całkowicie. Kiedy grupa zeszła ze sceny, trudno było nie odczuć swego rodzaju ulgi.
Dwa kolejne koncerty oglądałem tylko przez chwilę. Należały do zupełnie innych bajek: grupa Elbow prezentowała swoje kompozycje w bardzo bogatych aranżacjach, czy wręcz orkiestracjach – na scenie grupę wspomagała spora drużyna dodatkowych muzyków z sekcją smyczkową na czele. Tymczasem pod namiotem Kanadyjczycy z hard core’owego zespołu Comeback Kid grali muzykę bardzo prostą i ostrą jednocześnie.
Jak się potem okazało koncert zespołu Jimmy Eat World, który dość długo nie gościł w Europie, był jednym z najciekawszych momentów pierwszego dnia festiwalu. Muzycy postanowili o sobie przypomnieć, więc zamiast promować swoją najnowszą płytę zagrali koncert z cyklu „the best of…” Publiczność oszalała z radości, słysząc wszystkie hity, których zespół ma w swoim dorobku sporo. I nie ma się co dziwić: przebój gonił przebój, wszyscy znali na pamięć wszystkie teksty i śpiewali wraz z zespołem. Muzycy od razu zareagowali na to pozytywne przyjęcie, nie byli w stanie ukryć dziecięcej radości z grania przed tak żywą publicznością.
Na największej scenie grali już natomiast Portishead, którzy sprawiali wrażenie zupełnie niepasujących do tego festiwalu. W obliczu tych wszystkich punkowych i hard core’owych formacji z Marsa, występujących na innych scenach, delikatna, wyrafinowana muzyka tej formacji zabrzmiała jak przekaz z Wenus. Ale broniła sie głównie ze względu na prawdę i autentyzm wokalistki, co potwierdziły spływające po jej policzkach najprawdziwsze łzy.
Na mniejszej scenie swój powrót po dłuższej nieobecności kontynuowała grupa Suede. Tym razem mieli dużo większą publikę niż na Coachelli, więc muzycy nie byli tak sfrustrowani jak w Kalifornii. Niestety obyło się bez szału: niby poszczególne kompozycje, zwłaszcza te bardziej przebojowe, zabrzmiały jak za dawnych lat, niby energii na scenie było sporo, ale jakoś trudno było się w tym wszystkim odnaleźć. Chyba nie tylko ze względu na niższy głos wokalisty, co sprawia, że klasyczne piosenki grupy brzmią dziś nieco inaczej.
Nie było jednak czasu na rozpamiętywanie, bo trzeba było zająć jakieś dobre miejsce pod główną sceną przed koncertem Arcade Fire. I już od pierwszych minut było wiadomo, że jest to absolutnie genialny występ. No przecież oni innych nie grają. Muzycy zaczęli od zestawu swoich starszych przebojów: „No Cars Go”, „Keep The Car Running” czy „Haiti” od razu podgrzały atmosferę. I to było znakomite przygotowanie do prezentacji kilku piosenek z najnowszej płyty, na które publiczność reagowała równie entuzjastycznie.
Muzycy jak zawsze prezentowali wciągające od pierwszych minut widowisko, pełne energii, szaleństwa i radości. Wymieniali się instrumentami, biegali po scenie, wykonywali wszystkie swoje ulubione sztuczki, na czele z tą najbardziej widowiskową: dynamicznym waleniem w trzymany wysoko nad głową bęben. Całości dopełniały idealnie dopasowane do poszczególnych piosenek efekty wizualne: „projekcje” w zbudowanym na scenie „kinie”, zbliżenia muzyków na telebimach a nawet takie drobiazgi, jak projekcja na tylnej ściance elektrycznego pianina, do którego zasiadł, by zagrać ledwie jedną piosenkę wokalista grupy. To wszystko sprawiło, że występ tej formacji był porywający, obezwładniający, po prostu wielki.
W tym kontekście blado musiało wypaść wszystko, co się jeszcze tego wieczoru działo na festiwalu: czyli wzbogacony zapierającymi dech wizualizacjami i efektami laserowymi koncert grupy The Chemical Brothers i dynamiczny, choć bardzo prosty występ zespołu Sum 41.
Komentarze
[3 lipca 2011]
[3 lipca 2011]
[30 czerwca 2011]
[30 czerwca 2011]
Jestem zdania, że warto doceniać ludzi, którzy mają na czole wypisane, że śledzą, kupują, grzebią w przebogatej przeszłości. Nie będę zdradzał zakulisowych spraw, ale znam co najmniej kilka przypadków ludzi, którzy ripują chamsko nowe modne albumy z p2p i nie mają większego pojęcia o dziejach muzyki rozrywkowej. Mimo to działają sobie w tej branży z głupawym uśmiechem na ustach. To nie jest fajne ani pozytywne.
Mogę nie zgadzać się z ocenami, ale jak wiem, że ktoś rozumie podstawy, zbiera płyty, ma coś do przekazania - nigdy na taką osobę nie wjadę co do fundamentów, bo sam nie jestem nieomylny....
Co do Arcade Fire - tu nie rządzą koronkowe kompozycje, a jedynie wybujały, rozemocjonowany teatr, w którym nie ma chwili na subtelność, nieoczywistoste zakręty interpretacyjne, lekkość rozwiązań formalnych. W zeszłe wakacje wszedłem do sklepu Sister Ray w Londynie i tam grano absolutnie świeże "The Suburbs" - choć nie wiedziałem, że to ta płyta, szybko dotarło do mnie, że to właśnie ona. Patos, pompa, pretensjonalne tekścidła o tym jak obrzeża wielkich miast toną w cywilizacyjnej niemocy. Błagam, muzyka alternatywna jeszcze chyba nigdy nie była tak prostolinijnie rozdmuchana, tak na siłę uwrażliwiona i w skali 1:1 dosłowna. Choć to i tak lepsze niż zespół Broken Records.
W podobnej konwencji, choć staroć - czy tylko ja uważam, że to jest 8 razy fajniejsze? : http://www.youtube.com/watch?v=jFf7FVICbE4 Sama praca sekcji, jak fajnie rozbujana. Sekcja rytmiczna w AF to prostactwo do potęgi.
[30 czerwca 2011]
[30 czerwca 2011]
[29 czerwca 2011]
@ Suede - Brett jakby stracil glos po "Head Music", przez wszystkie kolejne plyty i projekty spiewal w nieco innej tonacji, ale sluchajac zarowno klipow z Hurricane, jak i z innych festiwali, jestem wręcz zdumiony poprawa wokalną. Plus to wszystko o czym pisze Marcin - nie jestem zwolennikiem tras sentymentalnych, ale w takim wydaniu to kupuję. Odnośnie subiektywizmu w relacji - dedukując z piątkowej rozpiski Hurricane, i wspomnianego wyżej uczestnictwa w rozpoczęciu setu AF, obecność na gigu Suede trwała pewnie z kwadrans, o całą godzinę krócej niż grali (klasyczny festiwalowy clash headlinerów). Więc akapit o nich był raczej zbędny.
[29 czerwca 2011]
[29 czerwca 2011]
[29 czerwca 2011]
[29 czerwca 2011]
[29 czerwca 2011]
[29 czerwca 2011]
[29 czerwca 2011]
niby poszczególne kompozycje, zwłaszcza te bardziej przebojowe, zabrzmiały jak za dawnych lat, niby energii na scenie było sporo, ale jakoś trudno było się w tym wszystkim odnaleźć -esencja jałowego stylu, imho oczywiście
Chyba nie tylko ze względu na niższy głos wokalisty, co sprawia, że klasyczne piosenki grupy brzmią dziś nieco inaczej. -próbuję ogarnąć ale nie ogarniam
ogólnie mam wrażenie pan przemysław ma zielone światło na screenagers. pisze dużo i często. gigografią niewątpliwie może każdemu zaimponować tyle tylko, że potem z tych relacji za wiele dla mnie nie wynika.
[29 czerwca 2011]
[29 czerwca 2011]
Jeśli to nie są szczyty możliwości gitarowego zespołu w 2011 roku, to nie wiem, co niby jest. (Bo na pewno nie farmerski patos Arcade Fire - na tle średniego poziomu takiego the Waterboys pocieszny mega totalnie).
Riffy genialnie iskrzą, Brett kontroluje napięcie i jednocześnie po profesorsku uderza w tak niezbędne szaleństwo, nieokrzesanie. Dramaturgia, precyzja, świetny sound. Jaki za niski wokal?? (Finał linku!) Jacy \'sfrustrowani muzycy\', skoro notują come back marzeń, przypieczętowany świetnymi recenzjami reedycji??? Oczekiwanie z nadziejami na koncert jakiegoś Glasvegas(!!!!!!)? Muzyka Portishead delikatna? W niedawnym tekście autora o Morrisseyu, na innych łamach, wyczytałem znów, że KAŻDE wydawnictwo Morrissey\'a jest super wartościowe i w ogóle jest on uber-bogiem, bo tak, bo po prostu. Co to są za teorie? Ujdą może w szkolnej gazetce, ale to na tysiąc kilometrów pachnie poznawaniem muzyki z ajpodowej playlisty i wikipedyjnych notek. Albo znamy setki, tysiące albumów, kupujemy płyty i piszemy o muzyce odróżniając szczegóły, albo bawimy się w klub młodego wioślarza.
Oj nie chcę być złym prorokiem, ale lista, powiedzmy 50, ulubionych albumów wszech czasów redaktora, wraz z opisami \'prosto od serca\', mogłaby się skończyć dość tragi-zabawnie.
A teksty na zasadzie \'sam pojedź i napisz\' to już takie przedszkole, że o matko.
Szacunek dla wszystkich, którzy nie udają na siłę znawców i kochają muzykę, zamiast się po niej prześlizgiwać. Proste.
[29 czerwca 2011]
[28 czerwca 2011]
[27 czerwca 2011]
hm...czy coś, ktoś filtruje ten jałowy potok bzdur na autopilocie pisanych pyta kostucha
[27 czerwca 2011]