Primavera Sound 2011

Wstęp

Festiwalowy sezon w Europie rozpoczęty. Jak zwykle otwiera go wiosenna impreza w gorącej już o tej porze roku Barcelonie - Primavera. 

Staje się ona powoli nie tylko jednym z najmodniejszych festiwali w Europie, ale także imprezą niemal kultową w Polsce. Polaków było na niej - porównując z innymi letnimi festiwalami - wyjątkowo dużo. Nie dość, że na scenach, na takich samych prawach jak wszyscy inni wykonawcy, zaprezentowały się trzy polskie zespoły, na dodatek mnóstwo było w Barcelonie polskojęzycznej publiczności. 

Kulminację festiwalowej rozgrzewki, która trwała już na kilka dni przed właściwym startem imprezy, organizatorzy zaplanowali w miejscu dość niezwykłym - Poble Espanyol - rekonstrukcji, w naturalnej wielkości, tradycyjnego hiszpańskiego miasteczka sprzed kilku wieków. Zmusili tym samym niejako uczestników festiwalu do odbycia wycieczki do jednego z obowiązkowych punktów wszystkich turystycznych wizyt w stolicy Katalonii, w którym nota bene festiwal odbywał się przez pierwsze lata swojego istnienia. 

Oprócz wrażeń turystycznych nie zabrakło oczywiście muzyki. Na potężnej scenie, ustawionej na Plaza Mayor - rynku tego udawanego miasteczka, występowało tego popołudnia kilku ciekawych wykonawców. 

Jako pierwsze na scenie stanęły trzy skośnookie dziewczęta z zespołu Nisennenmondai, które zaprezentowały swoją mroczną, acz motoryczną muzykę. O ile same dźwięki były mocno wciągające, o tyle kontakt członkiń zespołu z całą resztą świata zdawał się być znikomy. Artystki były skupione na sobie nawzajem i ma swoich instrumentach w stopniu niemal autystycznym, na szczęście grana przez nie muzyka broniła się sama w sobie i spotkała się z bardzo entuzjastycznym przyjęciem ze strony gromadzącej się w coraz szybszym tempie publiczności. 

Jako drugi na scenie zameldował się zespół, w którym również pierwsze skrzypce grały kobiety - a dokładniej: jedna z nich grała na gitarze i śpiewała, druga - na basie, zostawiając rytmicznej obowiązki chudemu dryblasowi z afro na głowie. Ale Los Robertas to formacja niezwykła nie tyle za sprawą swego składu, ale kraju pochodzenia - grupa jest bowiem z Kostaryki, której do tej pory nie udało się przecież zaoferować indie rockowemu światu niczego ciekawego. Muzyka Los Robertas jest za to nader ciekawa - to w gruncie rzeczy proste, ale wciągające granie spod znaku raczej tradycyjnego indie rocka. Za sprawą takiego grania i swej uroczej scenicznej niepewności swych członkiń, zespół z miejsca wzbudził skojarzenia z nowojorską formacją Vivian Girls i wyraźnie spodobał się publiczności. Nawet mimo tego, że jego muzyka po kilku utworach okazywała się coraz bardziej monotonna. 

Potem przyszedł czas na istniejąca od lat, ale wciąż niemal zupełnie niedocenioną - bo przecież zachwyty muzyków The Cribs, powołujących się właśnie na ten zespół jako na silne źródło inspiracji, to niezbyt mocny dowód szacunku na scenie niezależnej - brytyjską formację Comet Gain. Te bardziej leniwe, nieinwazyjny utwory z bardzo zróżnicowanego repertuaru grupy zdawały się być idealnym podkładem dźwiękowym do pikniku w Poble Espanyol. Ale muzycy - znów na scenie było sporo dziewcząt - zaprezentowali całą różnorodność swego sporego dorobku, a wiec obok delikatniejszych, niemal chamber popowych piosenek, w repertuarze tego występu nie brakowało także ostrzejszych, prawie punkowych momentów. I te drugie tego wieczoru, na dużej scenie sprawdzały się dużo lepiej. Zespołowi z miejsca udało się poderwać na nogi nieco uśpioną publiczność, sprawiając, że momentami pod sceną robiło się bardzo gorąco. Wyraźnie było też widać, że członkowie grupy - sami przecież już w wieku raczej dojrzałym - mają bardzo adekwatną pod względem generacyjnym publiczność: pod sceną przeważali czterdziesto-, a czasem wręcz pięćdziesięciolatkowie. Jeszcze bardziej było to widać podczas kolejnego występu, gdy na scenie stanęli muzycy z kanonicznej dla współczesnego indie rocka formacji Echo And The Bunnymen. Tego wieczoru mieli na dodatek zaprezentować materiał ze swych wczesnych płyt, czyli piosenki ponad dwukrotnie starsze od dzisiejszych nastolatków. Nic dziwnego, że pod sceną większość stanowili raczej ich rodzice. 

Anglicy wyszli na scenę i rzeczywiście można było odnieść wrażenie, że czas cofnął się o jakieś ćwierć wieku. Z głośników zabrzmiały iście grobowe dźwięki - w swoich złotych latach grupa uważana była wszak za najciekawszych kontynuatorów joydivisionowej zimnej fali. I nawet jeśli wciąż było jeszcze trochę za jasno na takie mroczne klimaty, organizatorzy postarali się o stosowną ilość dymu, który dość dokumentnie spowił scenę. A na niej pięciu muzyków, ubranych - nie można tego inaczej ująć: w stroje z epoki, w których dominował militarny styl i kolorystyka, niemal bez ruchu wykonywało kolejne kompozycje. Publiczność była zachwycona: każdą z nich witała owacją już po pierwszych taktach i śpiewała wraz z wokalistą znane przecież na pamięć od lat teksty.  I niby wszystko było jak należy, nie sposób było jednak nie odnieść wrażenia, że to muzyczne muzeum trochę trąci naftaliną. 

Po tych kilku wycieczkach w przeszłość, na koniec ostatniego z rozgrzewkowych koncertów tegorocznej Primavery organizatorzy zaproponowali coś bardziej współczesnego: występ zespołu Caribou. Kanadyjski matematyk i jego współpracownicy oczyścili atmosferę ze śladów odległej przeszłości i zaprosili publiczność do jak najbardziej współczesnej dyskoteki, na której na dodatek gra się bardzo inteligentna i oryginalną muzykę. 

W porównaniu z poprzednim, długim, ciężkim i depresyjnym koncertem, ten, który zamykał środową rozgrzewkę był doprawdy porywający. Muzycy byli w tak znakomitej formie, że nawet jeśli ktoś miał okazje widzieć ich wcześniej na żywo, po prostu musiał się zachwycić. Już sama, rozpisana na potężny zestaw instrumentów perkusyjnych, warstwa rytmiczna poszczególnych utworów sprawiała, że widzom mocniej biło serce. A to była tylko jedna z atrakcji tego występu, obok np. iście gwiazdorskiej oprawy świetlnej czy nietypowej strony wizualnej. Kiedy w utworze zagranym na bis, zaraz po przebojowej, tym razem mocno rozbudowanej „Odessie”, kończącej podstawową cześć koncertu, wszystkie światła zalały publiczność prawdziwą lawiną barw, a muzycy zespołu jak w transie powtarzali po wielokroć ten sam zapętlony motyw, zrobiło się naprawdę imponująco. To był bardzo godny wstęp do dalszych festiwalowych atrakcji. 

Przemek Gulda

Screenagers.pl (10 czerwca 2011)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: krzysiek
[12 czerwca 2011]
@interesant - LOL. Ale serio, czy wy jesteście z Przemkiem Guldą związani jakimś cyrografem. Przecież ta relacja do pięt nie dorasta relacji dziewczyn. Brzmi jak teksty promocyjne organizatorów albo, co gorsza, relacja Piotra Kraśko z kolejnej wizyty w Ameryce. Nie chcę urazić niczyich uczuć. Przemek Gulda stara się napisać *cokolwiek* o chyba każdym koncercie na Primaverze - jeśli cały czas tylko biegał między scenami, to nic dziwnego, że relacje składają się z banałów i konformistycznych, przezroczystych frazesów, które równie dobrze można by napisać nie idąc na koncert. Wartość informacyjna tego tekstu jest właściwie żadna.
Natomiast relacja Kasi Wolanin i Andżeliki Kaczorowskiej jest ciekawa i komunikatywna, w dodatku dwa różne punkty widzenia - na pewno nie pozostanie bez wpływu na moje decyzje koncertowe tego lata.
PS
[11 czerwca 2011]
Przemek Gulda nie jest członkiem redakcji Screenagers, ale współpracownikiem. Pisze swoje relacje niezależnie od naszych redaktorów, a w zależności od jego dobrej woli, my możemy je w zaproponowanej formie opublikować. Jedno spojrzenie na konstrukcję jego sprawozdania z Primavery (zupełnie inne niż pisany w porozumieniu tekst Kasi i Andżeliki) pozwalałoby stwierdzić, że nie da się go połączyć z relacją dziewczyn. Insynuacje niepotrzebne i bezzasadne.
Gość: interesant
[11 czerwca 2011]
czemu Przemek Gulda ma osobna recenzje? zalatuje to narcyzmem megalomania i innym smrodkiem :/

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także