Primavera Sound 2011

Dzień 1: czwartek, 26 maja 2011

The Car Is On Fire (Adidas Originals stage)

Raczej rozgrzewka przed głównymi wydarzeniami dnia niż koncert, na którym koniecznie trzeba być. TCIOF w Barcelonie nie stanowi dla Polaków specjalnej atrakcji, natomiast na tym gigu niechcący spotkała się chyba większość przybyszów znad Wisły, którzy postanowili spędzić koniec maja na festiwalu w Katalonii. Oprócz Carsów nasz kraj na Primaverze reprezentowali też Kyst i Woody Alien, którzy moim zdaniem nie mieli szans w starciu z innymi wykonawcami, grającymi w tym samym czasie na pozostałych scenach. TCIOF posłuchałam ze cztery kawałki, które były zagrane poprawnie i bez rewelacji, a potem pobiegłam pod San Miguel. (kw)

Of Montreal (San Miguel stage)

Nie widziałam ich koncertu na Offie, już od dawna nie są zespołem, który by zaprzątał moją uwagę. Na scenie działo się dużo zabawnych, kuriozalnych rzeczy. Wariactwo zespołu i towarzyszących im osób, symulacyjnie okładających się na scenie pięściami, wydurniających się i ogólnie siejących pozamuzyczny zamęt skutecznie odwracało uwagę od ledwie przyzwoitego koncertu. Plusem było wybrzmiewające fajnie z całego tego chaosu „Heimdalsgate Like A Promethean Curse” czy „The Party’s Crashing Us”. (kw)

Szczerze, to poszłam na ten koncert tylko i wyłącznie w oczekiwaniu na Seefeel. Smutne to, zważywszy na podekscytowanie, jakie towarzyszyło ich wizycie na Off Festivalu podczas promowania świetnie przyjętego albumu, osobiście mojego ulubionego, „Hissing Fauna Are You Destroyer”. W 2011 Of Montreal mają na koncie dwie płyty może ciekawe harmonicznie i tekstowo, ale pod każdym innym względem nijakie. Dlatego ich występ, mimo że zespół nie wziął większości swoich zabawek ze Stanów, obfitował w teatralność i atmosferę karnawału, spychając muzykę do funkcji soundtracku. No dobra, przy piosenkach z „Hissing...” czy „Sunlandic...” wciąż można poszaleć, ale gdy tylko pojawiał się jakiś nowszy utwór, pozostawało z niecierpliwością zerkać na zegarek, czy nie należy się już wybrać pod inną scenę. (ak)

Seefeel (ATP stage)

Wielokrotnie przewija się w mojej relacji temat nagłośnienia, ale naprawdę nieuważny akustyk może zarówno uratować, jak i zniszczyć najlepszego wykonawcę, a ładne melodie nie mają tu nic do powiedzenia. Na szczęście podczas organicznego Seefeel odbyło się istne święto audiofilów – każdy szmer, szelest, mikroton były idealnie słyszalne. Sam zespół postawił na improwizację, wychodząc od najbardziej charakterystycznych punktów najnowszej płyty, tnąc ją i uzupełniając o nowe partie. Miło zaskoczył całkiem spory tłum zgromadzony przed sceną ATP o jeszcze popołudniowej godzinie, w czasie przecież nieporównywalnie bardziej popularnego i przystępnego Of Montreal. A wnioskując po ciepłym przyjęciu artystów, chyba nikt nie miał wątpliwości, że trafił na właściwy koncert. (ak)

Big Boi (Ray-Ban stage)

Barcelońskie telebimy mają to do siebie, że osoby, które nie stoją pod barierkami, mogą dzięki nim oglądać wykonawców z bliska. Nie wszyscy jednak chcą należycie korzystać z tego udogodnienia – Big Boi zamiast tego postanowił puszczać teledyski i inne obrazowe wizualizacje swoich utworów, a ponieważ wykonywane kawałki stały bardzo blisko swoich oryginalnych wersji (łącznie z odwzorowaniem featuringów osób nieobecnych na scenie) wyglądało to trochę amatorsko i playbackowo. Fragmenty Outkast („Ms Jackson”, „The Way You Move”) były za krótkie, by się należycie rozczulić. Hip hop tego typu pojawia się na Primaverze naprawdę bardzo rzadko i taka ilość wydaje się odpowiednia. Było też moje ulubione „Shutterbugg” – koncert można odhaczyć. (kw)

Big Boi dał koncert, który jakby wydawał się „namacalną” definicją tego, jak powinien wyglądać stricte hiphopowy, uniwersalny gig. Idealne wydawały się proporcje między występem festiwalowym (liczne hity Outkastu), a promocją solowego materiału, nie tylko z ostatniej płyty. Patton zachwycał swoim flow, czarnym koniem okazał się natomiast DJ. Teraz wystarczy się modlić, żeby Mikołaj Ziółkowski się nad nami zlitował i mimo frustrujących plotek nie ogłosił Big Boia w czasie Prince’a… (ak)

Glenn Branca (ATP stage)

Przyznam, że pisząc prawie rok temu przegląd twórczości Glenna Branki nawet nie marzyłam o tym, że uda mi się go zobaczyć na żywo. Dlatego też pozwolę sobie wtrącić, że był on głównym motywem mojego przyjazdu do Barcelony. Stąd też ogromne oczekiwania, jakie miałam co do występu jego ensamblu. Brałam jednak pod uwagę, że może już nie ta forma, bo artysta ma w końcu te swoje 63 lata i właściwie to jego jedyny koncert na Starym Kontynencie. Ale on zdawał się tym nie martwić – popił szklanką whisky lekarstwa, przepalił papierosem i zaczął dyrygować swoim ensamblem, złożonym z naprawdę solidnych muzyków, w którym szczególne pozytywne wrażenie robiła sprawna perkusistka, Libby Fab. Pewnego rodzaju rozczarowaniem była setlista skupiona wyłącznie wokół najnowszego „The Ascension: The Sequel”. Jednak ze zdumieniem muszę przyznać, że materiał obronił się na Primaverze – może dlatego, że podobnie jak legendarna poprzedniczka, bliższy jest muzyce alternatywnej i nadawał się idealnie do stricte gitarowego występu. Sam Branca cały czas żartował i z wielką satysfakcją zagłuszał grającego w tym samych czasie Nicka Cave’a w ramach projektu Grinderman. I udało mu się, a nie chodziło tylko o decybele. (ak)

The Walkmen (Pitchfork stage)

The Walkmen z wiadomych względów grali w większości numery ze swojej tegorocznej, nie najlepszej płyty „Lisbon”, choć zaczęli od dwóch, świetnych fragmentów z „You & Me”. Wiadomo, że wszyscy czekali na ten jeden singiel z ich dyskografii. To trochę niesprawiedliwe, że zespół, któremu nie zdarzyła się jeszcze ewidentna płytowa wpadka, nagrywając krążki albo bardzo przyzwoite, albo bardzo dobre, prawdziwy aplauz dostaje tylko wtedy, gdy wybrzmiewa „The Rat”. The Walkmen grali solidnie i wyglądali dostojnie, walczyli też z momentami skutecznie zakłócającym ich Nickiem Cavem, który z Grindermanem grał koncert na scenie głównej. Zgrzyty między scenami San Miguel i Pitchforkiem były największą porażką tegorocznego festiwalu w Barcelonie. (kw)

Suicide performing first LP (Ray-Ban stage)

Alan Vega aktualnie ma 72 lata (!), a na żywo wygląda, jakby miał co najmniej ze 115 (!!!). Rusza się z gracją mosiądzowego posągu i ma wyraz twarzy torturowanego, irańskiego więźnia politycznego. Ale jest żywą legendą i chodzącym pomnikiem post-punku, więc spotkanie z Suicide było niejako punktem obowiązkowym tegorocznej Primavery. To nie był łatwy i przyjemny koncert. Panowie sprawiali wrażenie radośniejszych niż spora część ich publiki, zapewne była to zasługa dokuczającego zewsząd potężnego efektu pogłosu, jaki wydobywał się z głośników, trochę przesadzili. Pierwsza płyta Suicide na Primaverze zabrzmiała zbyt ciężko i industrialnie, ale jestem daleka od stwierdzenia, że był to kiepski gig. Nie był genialny i porywający, ale po prostu ważny. (kw)

Akustyczne Jonestown. To, co basy robiły z uszami, nadawało jeszcze bardziej sadystyczny wymiar, przecież z natury brutalnemu i surowemu debiutowi Suicide. Myślę, że ta niedoskonałość nagłośnienia akurat zadziałała na korzyść grupy wzmacniając jej przekaz. Wrażliwi poszli na Caribou, wytrwali stali i umierali. Szczerze starałam się dołączyć do tej drugiej grupy, ale gdzieś w połowie moje uszy płakały o zatyczki i wybrałam grupę Dana Snaitha, by nie stracić słuchu na resztę festiwalu... Trochę żałuję tej decyzji, bo może i mogłabym przeżyć katharsis. (ak)

Caribou (ATP stage)

Po samobójczej dawce surowych syntezatorów festiwalowy samograj jakim jest Caribou wydawał się wręcz idealny. Niesamowite jak ze stricte studyjnego projektu stał się jednym z najlepszych występujących obecnie zespołów. Niestety, przez przejścia z liniami lotniczymi nie udało mi się zobaczyć ich w środę (również ominęło mnie Echo & The Bunnyman), ale za to cudem wcisnęłam się pod zaludnioną po brzegi scenę ATP. Można było usłyszeć takie „killery” jak „Odessa” czy „Sun”, przy których publiczność nie omieszkała tańczyć, z entuzjazmem przyjęto również parę nowych utworów. I mimo że dobrze znany jest ich patent na granie z uwypukleniem perkusji (dwa zestawy na samym środku), to energia i umiejętności muzyków wciąż robią gigantyczne wrażenie z serii „nie usłyszysz tego na żadnej płycie”. (ak)

The Flaming Lips (San Miguel Stage)

Kiedy wchodziłam na teren Parc del Forum zauważyłam kilku panów z obsługi technicznej, którzy mozolnie dmuchali kolorowe balony – skąd my to znamy, prawda? Ekstaza na widok Wayne’a Coyne’a toczącego się po publiczności w przezroczystej bańce czy wspomniane kolorowe balony, które każdy chciał łapczywie złapać – mieliśmy to rok temu w Katowicach. Za drugim razem ten skądinąd fantastyczny spektakl nie robi już takiego wrażenia, choć dla doznających koncertu Lipsów po raz pierwszy, było to zapewne spore przeżycie. Ja miałam poczucie déjà vu, bo nawet setlista nie różniła się jakoś znacząco od tej z Offa, więc w połowie koncertu po prostu się urwałam. Dzień później stałam obok Coyne’a na gigu Ariela Pinka i ten fakt podniecił mnie o wiele bardziej niż te wszystkie baloniki Flaming Lips nad sceną San Miguel. (kw)

W ostatnim odcinku serialu „Freaks And Geeks” dwójka zapalonych fanów Grateful Dead przekonuje bohaterkę o niezwykłości koncertów ich ulubionego zespołu, jednocześnie zazdroszcząc jej tego, że może przeżyć go po raz pierwszy. Ja jeszcze bardziej czuję zawiść wobec tych, którzy przed tegoroczną Primaverą nie widzieli Flaming Lips.

Pamiętam, jak po legendarnym już katowickim koncercie grupy w ramach Off Festivalu z wypiekami na twarzy planowałam ze znajomymi wyjazdy na kolejne odsłony objazdowego show Flaming Lips. Jednak do żadnego z nich nie doszło do skutku. Teraz, prawie rok po całym wydarzeniu, emocje opadły, a ja w sumie zaczęłam myśleć, że może dobrze, że nie udało mi się wtedy zobaczyć zespołu jeszcze raz, poświęcając masę czasu i pieniędzy. Bo niestety Flipsy, przynajmniej w ramach tej trasy, to dość jednorazowa sprawa. Niezwykle efektowna, ale podobnie jak z koncertami Pink Floyd z okresu The Wall – formuła swoistego przedstawienia muzycznego nie pozwala za bardzo na odrobinę improwizacji, zaskoczenia, nic w tym guście. Wiemy, że będzie Wayne w kuli toczonej przez publiczność, balony, konfetti (z tego sam frontman żartował na samym początku szoł), jak wygląda początek i koniec. Uczestnicy Primavery mogą zazdrościć Offowiczom niezwykłej atmosfery pełnej euforii (okrzyki prawa strona chce balona), natomiast na Offie niestety nie było w setliście ani „Race For The Prize”, ani „The Yeah Yeah Yeah Song”, które mogli odśpiewać ludzie zgromadzeni w Parc del Forum. Nie dziwię się, jeśli ktoś uważa ten występ za koncert swojego życia, jednak osobiście traktuje go bardziej jako suplement do katowickiego wydarzenia. (ak)

El Guincho (Llevant stage)

Organizatorzy założyli, że większość osób w czasie festiwalu będzie mieć dostęp do internetu i wpadnie na to, by sprawdzić, czy czasem nie ma jakiegoś przesunięcia… Dzięki temu, że informacja dotarła do mnie pocztą pantoflową, udało mi się zobaczyć większość setu El Guincho, ale wcale nie dziwię się zdenerwowaniu na kiepski przepływ informacji między organizatorami a festiwalowiczami (może tak na telebimach?). W każdym razie – muzycznie nie było czego żałować. Wiadomo, że twórczość Pablo Díaz-Reixa jest niezwykle taneczna i wpisuje się w upalny klimat Barcelony, jednak równie dobrze można było puścić sobie jego muzykę z płyty, bo artysta nie pokusił się o jakiekolwiek eksperymenty czy improwizacje. Jako dodatkowa atrakcja służyły odziane w bikini dziewczyny, który najpierw urządziły bitwę na poduszki, a potem całowały się na odzianej pierzem scenie... (ak)

Andżelika Kaczorowska, Kasia Wolanin (10 czerwca 2011)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także