Coachella Festival 2011

Dzień 2: sobota, 16 kwietnia 2011

Drugi dzień festiwalu rozpoczął się jeszcze wcześniej niż pierwszy – w samo południe. Upał był taki, że każdy ruch prawie bolał, najwcześniejsze koncerty oglądali więc chyba tylko desperaci i rodziny muzyków. Na scenie Outdoor Theatre jako pierwsi zaprezentowali się muzycy grupy The Love Language, udowadniając, że znakomicie wychodzi im reaktywowanie muzyki sprzed pół wieku, ale pokazując jednocześnie, że w ich repertuarze brakuje przebojów. W jednym z namiotów swój nieco infantylny, mocno nasączony ośmiobitową elektroniką, muzyczny kabaret prezentowała formacja EE, równie zabawnie, choć w zupełnie inny sposób, było w drugim namiocie, gdzie występował zespół Mariachi El Bronx. To nikt inny, jak członkowie grającej dość brutalny hardcore formacji The Bronx, dający szanse zaistnienia swoim meksykańskim alter ego: oglądanie hardcore’owców przebranych w tradycyjne, ozdobne garnitury (mankiety i kołnierze z trudem zakrywały im tatuaże) i grających równie tradycyjną muzykę na tradycyjnych instrumentach był dość zabawny.

Chwilę później na scenie w namiocie Gobi pojawiła się trójka muzyków z Europy – co na Coachelli nie zdarza się zbyt często. To grupa The Joy Formidable z dynamiczną blondynką na czele. Pierwsze dźwięki tego koncertu nie robiły jakiegoś specjalnie powalającego wrażenia, ale szybko okazało się, że chodzi tylko o dobór repertuaru – kiedy muzycy zaczęli grać te bardziej wpadające w ucho utwory ze swej debiutanckiej płyty, koncert od razu stał się ciekawszy. Coraz bardziej rozkręcała się też liderka grupy, skacząca z gitarą po całej scenie i zagadująca przyjaźnie do widzów między utworami. Iście porywający był finał koncertu, kiedy muzycy skończyli grać ostatni utwór i zaczęli kręcić gałkami swoich efektów, generując potężną kakofonię. Na sam koniec gitarzystka widowiskowo rzuciła swój instrument na scenę, uśmiechnęła się i zbiegła na backstage.

Dużo spokojniej było na głównej festiwalowej scenie – grała tam formacja o nieco zaskakującej nazwie Trampled By Turtles. Był to jeden z wielu na tym festiwalu przedstawicieli sceny około country’owej. Młodzi muzycy grali jej bardzo łagodną, niemal wyciszoną odmianę. Podobnie niedzisiejsze dźwięki dobiegały także z namiotu Mojave – jeszcze młodsi muzycy z grupy The Henry Clay People pokazali, że coraz dalej odchodzą od swych bliskich punk rockowi korzeni, znanych z pierwszej płyty. Dziś grają raczej bardzo tradycyjny, niezbyt narzucający się słuchaczowi rock. Grają go na dodatek z wielką energią, co wyraźnie przypadło do gustu garstce publiczności zgromadzonej pod sceną. W sąsiednim namiocie Gobi było dużo spokojniej. Grał tam zespół Cults, który zwracał uwagę tym, że wszyscy członkowie, niezależnie od płci, mieli długie, sięgające niemal do pasa włosy. Ich koncert okazał się raczej statyczny i pozbawiony dynamiki, ale przy tak spokojnej muzyce, którą prezentuje ten zespół, trudno było przecież spodziewać się czegoś innego.

W Mojave tymczasem gotowa do rozpoczęcia swego występu była już formacja Freelance Whales. To musiał być dla jej członków trudny koncert – chyba pierwszy raz grali na tak dużej scenie. Do tej pory występowali zwykle w maleńkich klubach albo wręcz na peronach nowojorskiego metra, co powodowało, że najczęściej grali w bardzo mocnej, pod względem czysto fizycznym, bliskości ze sobą, skupieni bardzo ściśle wokół perkusisty, jak kilkuosobowa rodzina. Na wielkiej scenie na Coachelli tej bliskości wyraźnie zabrakło, a muzycy, rozstawieni w kilkumetrowych odstępach, robili momentami wrażenie nieco zagubionych. Tak było choćby w chwili, gdy gitarzysta grupy przewrócił się, potykając o kable, wypinając przy okazji swój instrument ze wzmacniacza. Nie martwcie się jestem pewien, że to się więcej nie powtórzy, to znaczy, spójrzmy prawdzie w oczy, powtórzy się na pewno – tłumaczył się nieporadnie i zupełnie niepotrzebnie, bo nikt przecież nie miał mu tego za złe.

Znakomita muzyka grupy i świetna atmosfera i tak sprawiały, że ten koncert robił wielkie wrażenie. Patrząc, jak muzycy wspólnie wykonują wszystkie partie wokalne, uśmiechając się przy tym czule do siebie, nie sposób było nie dać się porwać ich szczerości i autentyzmowi.

W namiocie obok brzmiały nieco podobne, nawet bardziej niż muzyka Freelance Whales, nasączone folkowo-country’owym klimatem dźwięki. To nie mógł być nikt inny, zupełnie samotny na scenie, z akustyczną gitarą w rękach – The Tallest Man On Earth. Matko boska, jak tu gorąco – przywitał się z publicznością wyraźnie zmęczony upałem muzyk – właśnie przyleciałem ze Szwecji, tam jeszcze leży śnieg. Poza tym nie grałem koncertu od trzech miesięcy, więc nie denerwujcie się na mnie, jeśli zapomnę jakiegoś tekstu. Te usprawiedliwienia okazały się zupełnie niepotrzebne: Szwed wypadł znakomicie, prezentując materiał wybrany z obu swoich płyt i angażując uwagę widzów, jakby wcale nie był na scenie sam.

Tymczasem w Mojave zrobiło się bardzo gorąco – na scenie byli już nieliczni reprezentanci sceny angielskiej na tym festiwalu, muzycy grupy Foals. Nie ma najmniejszych wątpliwości – wyrośli na jeden z najciekawszych pod względem koncertowym zespołów świata, mają znakomity repertuar, wykonują go z absolutną perfekcją, a energią, eksplodująca co chwilę na scenie, mogliby obdzielić co najmniej kilka innych kapel. Gitarzysta biegający bez przerwy we wszystkie strony i wspinający się na głośniki, perkusista wyskakujący co chwila zza swojego instrumentu i zachęcający widzów do wyklaskiwania rytmu, pozostali członkowie grupy, niepozostający bynajmniej w tyle – Foals znakomicie się słucha i świetnie ogląda. Kulminacją tego występu był moment, kiedy gitarzysta grupy w czasie wykonywania solówki rzucił się w tłum i dokończył ją na ramionach widzów. Zrobiło to na wszystkich wielkie wrażenie.

Na największej festiwalowej arenie w najlepsze trwało natomiast szaleństwo zupełnie innego rodzaju – to Eugene Hutz i jego multietniczne, cygańskie combo, Gogol Bordello, porwało wszystkich, którzy stali pod sceną do całkowicie niekontrolowanego pogo. Muzycy przygotowali na tę okoliczność dużo krótszy niż zwykle, pozbawiony niektórych atrakcji, ale bardzo spójny program, na który składało się sporo piosenek z najnowszej płyty i rozsądny wybór klasycznych przebojów z kultowym „Start Wearing Purple” na czele. I to w zupełności wystarczyło, żeby udowodnić, że zespół jest w znakomitej formie.

Pod namiotami trwały natomiast dobre passy: szwedzka i irlandzka. Ta pierwsza za sprawą zespołu The Radio Dept., którego nieco senna, kojąca muzyka okazała się znakomita na nieco męczące upałem popołudnie. Dużo goręcej – także dosłownie, temperatura wśród stoczonych pod barierką ludzi musiała chyba sięgać ponad 40 stopni – było pod drugim namiotem, gdzie grał zespół Two Door Cinema Club, grupa, która trochę nieoczekiwanie wyrosła dziś na wielką koncertową atrakcję, popularną szczególnie w Stanach. Nie dość, że młodzi muzycy mają w repertuarze sporo bardzo przebojowych utworów, to na dodatek potrafią zagrać je z wielką werwą i energią. Aż miło było popatrzeć, jak sami znakomicie bawią się na scenie, bawiąc jednocześnie publiczność.

Tymczasem w sąsiednim namiocie do swego występu przygotowywała się formacja Glasser. Zaczęli bardzo nietypowo – na scenę wyszła trójka muzyków ubranych w nietypowe, patchworkowe stroje i zaczęli grać delikatne intro – wówczas zza głośników wyłoniła się wokalistka grupy, odziana w sukienkę w kwiaty i niezwykły, przezroczysty tiul. Kolejne trzy kwadranse wypełniło bardzo spokojne, senne granie, chyba trochę zbyt leniwe jak na tę porę.

Znacznie więcej energii wygenerowali na scenie obok członkowie damsko-męskiego duetu Jenny & Johnny, wspieranego tym razem przez dwójkę dodatkowych muzyków. Zagrali zestaw bezpretensjonalnych piosenek, nie przestając się do siebie uśmiechać – był to znakomity dowód na to, że coś niekoniecznie wybitnego też może porywać.

Wybitne rzeczy działy się gdzie indziej – na największej festiwalowej scenie wystąpiła jedna z najliczniejszych formacji w programie tegorocznego festiwalu: Broken Social Scene. Kanadyjczycy zagrali bardzo krótko, ale znakomicie. Zgodnie z bardzo płynną i elastyczną formułą swego składu, zaprosili do wspólnego występu sporą ilość gości, którzy z powodzeniem ubarwili brzmienie grupy np. o dźwięki instrumentów dętych. Taki krótki występ po prostu nie mógł nie składać się z samych przebojów. I rzeczywiście – muzycy przedstawili prawdziwe „the best of”, wybierając najlepsze utwory ze wszystkich swoich płyt. Nie mogło oczywiście zabraknąć takiego hymnu jak „Anthems For The Seventeen Year Old Girl”, zagranego w wersji jeszcze bardziej porywającej niż ta klasyczna, znana z płyty.

Mniej podniośle, zupełnie rozrywkowo, było w tym czasie natomiast w namiocie Gobi, gdzie występował prawdziwy rarytas na tym festiwalu – artystka z Francji, Yelle. Ubrana w dość spektakularny kostium, ozdobiony motywem zaczerpniętym z futra któregoś z wielkich dzikich kotów, wokalistka wraz ze swoim zespołem zamieniła namiot w wielki klub, który wypełnił tłum tańczący w rytm jej starszych przebojów i kilku premierowych kompozycji z nowej płyty.

W Outdoor Theatre kończył się w tym czasie występ The New Pornographers, kanadyjskiego zespołu od zawsze bardzo cenionego w Stanach. Grupa wypadła jednak dość przeciętnie, odgrywając po prostu w bardzo rzetelny sposób swoje kompozycje. Zdecydowanie warto było więc przemieścić się pod główną festiwalową scenę, na którą wchodził właśnie Conor Oberst z najnowszą inkarnacją swego zespołu Bright Eyes. Zgodnie z przewidywaniami i pewną logiką działania tej ciągle zmieniającej skład i powstającej właściwie od nowa przy okazji każdej kolejnej płyty formacji, w repertuarze tego występu dominowały przede wszystkim kompozycje z albumu „The People’s Keys”, choć od czasu do czasu Oberst pozwalał sobie na wycieczki w swą bardzo bogatą i różnorodną muzyczną przeszłość. Artysta pokazał na dodatek, że mimo tak wielu lat na scenie, granie na żywo nadal sprawia mu duża przyjemność – widać było, że ma mnóstwo energii: kiedy tylko nie musiał śpiewać kolejnych zwrotek, odrywał się od mikrofonu i miotał po całej scenie. Świetnym pomysłem było też zaproszenie na scenę trębacza, który w spektakularny sposób ubarwił brzmienie niektórych kompozycji.

Koncert Bright Eyes skończył się kilkanaście minut po tym, jak na sąsiedniej scenie stanęli muzycy grupy The Kills. Od razu było widać, że muzykom tworzącym ten duet udało się przezwyciężyć, a może tylko chwilowo ukryć, personalny konflikt, który był tak widoczny podczas ich poprzedniej trasy koncertowej. Tym razem można było odnieść wrażenie, że artyści skupiają się raczej na muzyce niż na walce ze sobą, co przyniosło efekt w postaci bardzo dobrego koncertu.

W namiocie Mojave można było w tym czasie spotkać się z wielką gwiazdą sprzed mniej więcej dwóch dekad w całkiem odmienionej postaci. To nikt inny jak Zach De La Rocha, wokalista kultowej formacji Rage Against The Machine, który tym razem pojawił się na scenie w składzie swego najnowszego projektu, One Day As A Lion. Muzyka tej formacji ma niewiele wspólnego z jego dawnymi dokonaniami, to było elektroniczne granie z wyrazistym rytmem, ale sam wokalista ani jego ekspresja nie zmieniły się ani trochę. To nadal wściekły, wyrzucający z siebie słowa z prędkością karabinu, skaczący po całej scenie człowiek, a spotkanie z nim było niezła wycieczką w przeszłość.

Pora była jednak wrócić do współczesności – oto bowiem na głównej scenie rozpoczynała swój występ chyba dziś najpopularniejsza w oczach amerykańskiej alternatywnej publiczności pośród wykonawców z drugiej strony Oceanu, grupa Mumford & Sons. Szaleństwo wokół tej formacji, która jest bardzo młoda i posiada w dorobku zaledwie jeden album, grającej rzeczywiście bardzo amerykańska muzykę, jest tu zaiste potężne. Najlepszym dowodem były niezwykłe tłumy pod sceną. Muzycy wyszli na scenę bardzo skupieni, jakby trochę przerażeni skalą zainteresowania, które budzą w ojczyźnie muzyki, którą grają. Ale kiedy już zaczęli na dobre, zupełnie przestali się stresować i jeden za drugim posypały się przeboje z ich debiutanckiej płyty, które wykonywali z wielką pasją i energią. A każdy z nich wywoływał iście ekstatyczne reakcje publiczności. Gdy tuż pod koniec koncertu zabrzmiał jeden z największych przebojów zespołu, „Little Lion Man” – piosenka grana (w wersji ocenzurowanej) na okrągło przez wszystkie alternatywne rozgłośnie radiowe w Stanach, ekstaza zmieniła się prawie w amok – jak na zespół, który nie ma w składzie perkusji, a gra prawie wyłącznie na akustycznych instrumentach, to naprawdę spore osiągnięcie.

Koncert Mumford & Sons oraz zaplanowane po nim Animal Collective i Arcade Fire okazały się tak mocnymi magnesami na publiczność, że prawie cała przemieściła się pod główną scenę. Mało kto oglądał więc to, co działo się w tym czasie na innych arenach Coachelli, a działo się sporo. Najpierw organizatorzy zaproponowali dwie lekcje historii muzycznej alternatywy w postaci koncertów powracających na scenę po latach gwiazd, Big Audio Dynamite i Wire. Ten pierwszy trzeba było zobaczyć choć przez chwilę – gra w nim przecież żywa legenda, jeden z wynalazców angielskiego punk rocka, Mick Jones, swego czasu jeden z filarów grupy The Clash. Dziś muzyka jego post-clashowej formacji, kiedyś bardzo rewolucyjna i łamiąca wiele muzycznych barier, w świecie, gdzie prawie ich nie ma, zabrzmiała zadziwiająco blado i zwyczajnie – tak to właśnie rewolucja pożarła swe własne dziecko, czy może raczej własnego ojca. Dużo mocniej zabrzmieli natomiast czterej panowie z Wire – zaprezentowali bardzo mocny materiał z gitarami ostrymi jak brzytwy.

Dużo spokojniej było w namiocie obok, gdzie grał zespół The Swell Season – zrodzony za sprawą dość popularnego, choć przecież całkiem niskobudżetowego filmu „Once”. Na scenie ten irlandzko-czeski duet, wzmocniony kilkoma muzykami, zabrzmiał znakomicie, zarówno wtedy, kiedy na plan pierwszy wysuwała się akustyczna gitara, jak i w balladach zagranych przede wszystkim na fortepianie. Znakomicie przyjmowała grupę publiczność, która wraz z wokalistami śpiewała wszystkie teksty. Muzycy nawet nie próbowali ukrywać swojego zaskoczenia i radości.

Trochę poniżej swoich możliwości wypadli natomiast członkowie grupy The Felice Brothers – tak jakby trochę stracili swój dawny urok naturszczyków, wyciągniętych na scenę prosto z farmy i śpiewających piosenki o życiu właśnie na farmie, przy akompaniamencie m.in. metalowej tarki do prania bielizny. Dziś są gdzieś miedzy taką właśnie szlachetną amatorszczyzną, a muzycznym zawodowstwem, co jednak nie sprawdza się najlepiej. I choć ten koncert miewał ciekawe momenty, np. w postaci nieoczekiwanego wokalnego występu Conora Obersta w jednym z utworów, to zdecydowanie nie porywał.

Kolejna lekcja historii, którą zaplanowano w namiocie Mojave, musiała być zarazem lekcją pokory dla muzyków. Oto bowiem fetowana niemal nieprzytomnie w swej ojczyźnie formacja Suede, jeden z klasyków indie rocka z lat 90-tych, po powrocie z wielkim hukiem do regularnej działalności, w Stanach gra pod zmienioną nazwą (The London Suede), na najmniejszej scenie, dla garstki publiczności. Ale nawet jeśli muzycy mieli z tym jakiś problem, ani trochę tego nie okazali. Wbiegli na scenę, jakby mieli dwadzieścia lat mniej i w sporym tempie, prawie bez przerw miedzy piosenkami zagrali wszystkie swoje największe przeboje sprzed lat. Publiczność była absolutnie zachwycona.

Ale w tym momencie epicentrum festiwalu było zupełnie gdzie indziej – na głównej scenie zabłysnął wzorowany na szyld nad kinem napis: „Coming soon: Arcade Fire”. I wszystko było jasne. Rzeczywiście, już po chwili Kanadyjczycy byli na scenie. Zaczęli swój koncert niezwykle dynamicznie – od jednego z najszybszych utworów ze swej najnowszej płyty: „The Month Of May”. A potem posypały się kolejne kawałki, z których każdy ma już dziś w zasadzie moc żywej klasyki. Bez dwóch zdań, Arcade Fire to dziś najlepszy koncertowy zespół świata, prawdziwa sceniczna maszyna, niezatrzymująca się ani na chwilę, niepopełniająca najmniejszych błędów, wykonująca z powodzeniem najtrudniejsze nawet zadania. A najważniejsze, że w tej maszynie jest niesamowity duch – ani przez moment nie można było podczas tego koncertu choćby podejrzewać muzyków o rzemieślnicze, bezduszne odgrywanie swojego materiału. Był to przecież wiecznie gorący płomień żywej energii: a to jeden z perkusistów biegał po scenie z bębnem nad głową i grał na nim ani przez chwilę nie gubiąc rytmu, a to wokalistka grupy rzucała się w absolutnie niekontrolowany taniec, a to wreszcie wokalista miotał się z gitarą od kolumny do kolumny. Znakomite wrażenie robiły te momenty, kiedy wszyscy członkowie grupy, niezależnie od tego, na czym w danym momencie grali, odkładali instrumenty, by wspólnie, jednym głosem wyśpiewywać chóralne partie wokalne. A kiedy jeszcze na dodatek dołączała do nich wielotysięczna festiwalowa publiczność, wrażenie było doprawdy ogromne. I to było absolutnie genialne zakończenie drugiego festiwalowego dnia.

Przemek Gulda (23 maja 2011)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: peemef
[26 maja 2011]
Pomijając fakt że artykuł jest napisany wyjątkowo bezpłciowym nudnym językiem w którym jakakolwiek intensywna czy emocjonująca narracja nie występuje (a 'relacje' koncertowe brzmią jakby tam pana Przemka nawet nie było), przyczepię się do dwóch akapitów. Pierwszy to "To nikt inny jak Zach De La Rocha, wokalista kultowej formacji Rage Against The Machine, który tym razem pojawił się na scenie w składzie swego najnowszego projektu, One Day As A Lion" - panie Przemku, najnowszy to on był w 2008. I drugi: "Najpierw organizatorzy zaproponowali dwie lekcje historii muzycznej alternatywy w postaci koncertów powracających na scenę po latach gwiazd (...) Wire" - Rozumiem że Object 47 w 2007 i Red Barked Tree w 2010 się nie liczą. Pomijając fakt że od 4 lat grają jako trio z tego co pamietam. Pozdrawiam, ale ta cała relacja to kpina.
Gość: krzysiek
[24 maja 2011]
No, teksty czerstwe jak... zwykle u Przemka Guldy. I dowiedzieć się czegokolwiek ciekawego z tych relacji niełatwo. W "Wyborczej" takie teksty nie dziwią, tutaj mocno odstają.
Gość: lol
[23 maja 2011]
"Dużo mocniej zabrzmieli natomiast czterej panowie z Wire – zaprezentowali bardzo mocny materiał z gitarami ostrymi jak brzytwy."
Gość: mariusz81
[23 maja 2011]
ale co ma gust muzyczny do faktu, że uznaje się jakiś zespół za najlepszą grupę koncertową świata? przecież to dwie różne sprawy. można nie lubić jakiegoś zespołu, ale uznawać, że na koncercie wymiata.
Gość: anne frank
[23 maja 2011]
Kiedyś w Wybiórczej P. Gulda pisał w swym jakże niepretensjonalnym stylu, że Muse to najlepszy koncertowy zespół świata. Dziś Arcade Fire. Zawsze jakiś postęp, jeśli chodzi o gust muzyczny.
Gość: kostucha
[23 maja 2011]
"Bez dwóch zdań, Arcade Fire to dziś najlepszy koncertowy zespół świata, prawdziwa sceniczna maszyna, niezatrzymująca się ani na chwilę, niepopełniająca najmniejszych błędów, wykonująca z powodzeniem najtrudniejsze nawet zadania. "

w ogóle cały akapit zagina czasoprzestrzeń :()

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także