CMJ Music Marathon 2010

Dzień 3: czwartek, 21 października

Trzeciego dnia festiwalu jego punkt ciężkości nieznacznie przesunął się w kierunku Brooklynu. To właśnie tu odbywały się koncerty, które zapowiadały się najciekawiej. Zaczęło się już od wczesnego popołudnia, gdy ruszył „early show” w klubie Public Assembly. Prezentacje odbywały się na przemian na dwóch scenach i były zaplanowane do późnych godzin nocnych. Rozpoczął je pochodzący z Chicago zespół Santah, który zaprezentował dość tradycyjne indie-rockowe granie z potężnym brzmieniem – w składzie grupy jest nie tylko dwóch gitarzystów, ale na deser jeszcze klawiszowiec. Ozdobą poszczególnych utworów były dwugłosowe partie wokalne, wyśpiewywane, a raczej wykrzykiwane przez dwoje gitarzystów grupy.

Pierwszym zespołem, który prezentował się w drugiej sali była londyńska formacja The Good Natured. Anglicy okazali się występować w bardzo nietypowym składzie: tłem do popisów wokalistki była muzyka zaaranżowana na niewielki zestaw perkusyjny, pięciostrunowy bas i obsługiwany przez perkusistę sampler. Było to dość dynamiczne i raczej niedzisiejsze granie, odwołujące się mocno do estetyki z lat 80., a dokładniej jej nowofalowego wydania. Momentami intrygowało ciekawymi melodiami czy oryginalnym głosem wokalistki, ale wyraźnie brakowało w nim choć śladowych ilości gitarowych brzmień.

Kolejni wykonawcy nie musieli się fatygować na ten koncert z daleka – grupa Savoir Adore pochodzi bowiem z Brooklynu. Co więcej – zważywszy na jej dorobek i lokalną popularność, mogła z powodzeniem uchodzić za gwiazdę tej części długiego koncertu w Public Assembly. Niestety, nie wypadła najlepiej. Początek koncertu był zdecydowanie zepsuty brzmieniowo – instrumenty klawiszowe, bardzo przecież ważne dla tego zespołu, potwornie rzęziły, zagłuszając na dodatek dość skutecznie resztę instrumentów. Muzykom udało się uporać z tym problemem w sam raz przed swoim zdecydowanie najlepszym utworem – epicką kompozycją „Transylvanian Candy Patrol” ze swej ostatniej, jak dotąd, płyty długogrającej. Temperatura zdecydowanie się podniosła. I nic dziwnego, bo to utwór zaiste wybitny, a na koncercie dramatyczny kontrapunkt między wyciszonymi fragmentami, a prawdziwą ścianą dźwięku pod koniec piosenki, wypadł jeszcze mocniej niż w wersji studyjnej. Kiedy zabrzmiały ostatnie takty tego utworu, okazało się niestety, że reszta przygotowanego przez zespół repertuaru znacząco odstaje jakością. Do końca koncertu brzmiały więc miłe, ale bardzo przeciętne kompozycje, a to zdecydowanie za mało w przypadku zespołu, który zdołał już obudzić nadzieje na coś zdecydowanie ciekawszego.

W sali obok zainstalowali się już inni brooklyńczycy – muzycy multietnicznej formacji Body Language, którzy zaprezentowali dość dynamiczny zestaw utworów, w których elementy gitarowego rocka opierały się na mocno tanecznych, niemal afrykańskich rytmach. Kolejna na liście wykonawców była Alex Winston, która wystąpiła w zaskakująco potężnym składzie: do muzyków dołączył kilkuosobowy chórek. Artystka i jej zespół zaprezentowali muzykę, którą umieścić można gdzieś na skrzyżowaniu rockowej ballady i soulu, brzmiącego jednak bardziej alternatywnie niż produkcje wielkich gwiazd tego gatunku. Na korzyść tego występu przemawia zdecydowanie charyzma wokalistki, która z miejsca nawiązała kontakt z publicznością.

Równie szybko zjednała ją sobie grupa Samuel, która zaprezentowała radosne, taneczne granie, zaaranżowane tylko na perkusję, instrumenty elektroniczne i sample. I nawet jeśli momentami można było odnieść wrażenie, że te ostatnie przeważają nad żywym graniem, charyzma muzyków powodowała, że publiczność bawiła się znakomicie. Z każdym utworem grupa robiła zresztą coraz lepsze wrażenie: poszczególne kompozycje bywały mocno przebojowe, a inwencja muzyków, urozmaicających brzmienie tamburynem lub skrzypcami, wzbudzała spory szacunek.

Również w tanecznych, choć jednak zupełnie innych rejonach muzycznych mieści się twórczość występującej nieco później formacji Ava Luna. Był to brudny, surowy pod względem brzmieniowym, mocno elektroniczny funk, którego ozdobą były partie wokalne, wykonywane przez czteroosobowy zestaw wokalistów. Na tle swych trzech koleżanek przodował jedyny mężczyzna w tej grupie – choć wygląd typowego, wychudzonego nerda na to nie wskazywał, wykonywał partie, których nie powstydziłby się sam mistrz, James Brown.

To był już jednak najwyższy czas, żeby opuścić progi Public Assembly i wykonać zawrotną wycieczkę na Manhattan. Jednak było warto: w potężnej Webster Hall miała za chwilę wystąpić jedna z największych gwiazd tegorocznego festiwalu, grupa Two Door Cinema Club. Irlandczycy najwyraźniej cieszą się w Nowym Jorku sporą popularnością – koncert był wyprzedany do ostatniego biletu. Ci, którzy zaopatrzyli się w porę, wiedzieli co robią. Irlandczycy co prawda kazali sporo na siebie czekać – weszli na scenę z dwudziestominutowym opóźnieniem – ale kiedy już zaczęli, nie sposób było ich powstrzymać przez prawie godzinę. W repertuarze koncertu dominowały, co dość zrozumiałe, piosenki pochodzące z debiutanckiej płyty grupy, choć muzycy dodali do programu kilka kompozycji spoza niej, w tym kilka zupełnie nowych kawałków. Okazali się także mistrzami w dziedzinie ruchu scenicznego: energia niemal w nich kipiała, miotali się po scenie ze swoimi instrumentami, zupełnie wbrew konsekwentnie przestrzeganemu dress code’owi grzecznych chłopców. Na koniec jeszcze tylko największy przebój – „I Can Talk” oczywiście – i już po wszystkim: muzycy zeszli ze sceny przy ogłuszającym aplauzie zachwyconej publiczności.

Wciąż było wcześnie, więc duża cześć widzów udała się jeszcze na inne festiwalowe koncerty. Najciekawiej zapowiadał się ten, który wciąż trwał w Music Hall Of Williamsburg. W jego programie był jeden z festiwalowych headline’rów, miejscowa grupa The Pains Of Being Pure At Heart. Ale zanim muzycy wyszli na scenę, przez trzy kwadranse bawiła tam publiczność artystka występująca jako The Blow. Dużo można powiedzieć o jej występie, a z pewnością, że był nietuzinkowy. Było to coś pomiędzy karaoke i stand-up comedy: artystka była na scenie całkiem sama i bez żadnego instrumentu, akustyk na jej znak emitował kolejne instrumentalne podkłady, a ona zajmowała się tylko warstwą wokalną, bawiąc na dodatek publiczność między utworami swoimi humorystycznymi anegdotami. Choć występ był raczej wątpliwej jakości, publiczności najwyraźniej się spodobał – widzowie żywo reagowali na wszystko, co działo się na scenie.

Po kilku minutach przerwy na scenie pojawili się prawdziwi „local darlings”, którzy zaczęli swój występ prawie tak samo, jak zaczęła się ich błyskawiczna kariera: od utworu „This Love Is Fucking Right”. A potem posypały się kolejne przeboje zespołu – wszak ta grupa nie ma w repertuarze niczego poza przebojami – zarówno te z albumu i z kilku singli. Mało tego – na tym koncercie muzycy premierowo zaprezentowali kilka utworów ze swej nowej, zapowiadanej na grudzień, płyty. Wszystkie partie wykonywali z potężna, niemal punkową energią, co poszczególnym piosenkom wychodziło tylko na zdrowie. A publiczności najwyraźniej bardzo się to podobało: tańczyła, skakała i wykrzykiwała w przerwach tytuły piosenek zespołu, domagając się w ten sposób ich wykonania. Cześć tych sugestii zespołowi udało się zrealizować na poczekaniu, reszta musiała niestety zostać niespełniona – może zimą, kiedy zespół z pewnością wyruszy na swą kolejną trasę po Stanach, w ramach promocji swojej nowej płyty. Obserwując ten koncert łatwo można było zauważyć, że nic nie zostało z nieśmiałości i delikatności pierwszych występów grupy. Dziś, po objechaniu prawie całego świata i zagraniu niezliczonej ilości koncertów, ten zespół to bardzo sprawna i rzetelna koncertowa maszyna, której moc i wydajność potrafi zaskoczyć. Na szczęście, profesjonalizując się pod względem muzycznym, grupa nie straciła nic ze swego uroku. A ten ostatni od zawsze jest przecież jedną z największych sił formacji.

Bisem w wykonaniu nowojorczyków zakończył się koncert w Music Hall Of Williamsburg, ale w najlepsze toczył się jeszcze wielogodzinny maraton w pobliskim klubie Public Assembly. Na scenie występowali właśnie Penguin Prison, prezentując bardzo żywiołowe i dynamiczne granie z rockowymi riffami i gęstym, etnicznym rytmem. Po nich wystąpiła jeszcze grupa The Knocks, która swoje na poły transowe, na poły hip-hopowe, taneczne, elektroniczne granie ubarwiała elementami parateatralnymi – dwie długowłose blondynki najpierw paradowały po scenie przebrane za gigantyczne ptaki, a potem prezentowały przygotowane do każdego z utworów układy choreograficzne. I to był ostatni, bardzo barwny akcent trzeciego festiwalowego dnia na Brooklynie.

Przemek Gulda (5 listopada 2010)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także