CMJ Music Marathon 2010

Dzień 1: wtorek, 19 października

Pierwszy dzień tegorocznego festiwalu rozpoczął się jak zawsze od kilku popołudniowych koncertów, z których najciekawiej zapowiadał się występ artystów z małej wytwórni Secret Paper, odbywający się w klubie Living Room na Lower East Side.

Niezbyt wdzięczne zadanie rozpoczęcia tego koncertu przypadło teksańskiej formacji Young Mammals, która wywiązała się z niego znakomicie. Czterech muzyków zaprezentowało ciekawą i wciągającą muzykę, mocno osadzoną w indie-rockowej tradycji, przyciągającą słuchaczy ładnymi melodiami i żywiołowością wykonawców. Na największą atrakcję tego showcase’u lokalne media zgodnie typowały występ duńskiej formacji Alcoholic Faith Mission. Szybko okazało się, że komplementy prawione zespołowi przez dziennikarzy i bloggerów nie były ani trochę przesadzone. Blondynka i pięciu blondynów, występujących w tym zespole, przedstawiło zestaw uroczych, pomysłowych i w pewnym sensie także przebojowych piosenek, utrzymanych w bardzo amerykańskim stylu. Ich spokojna muzyka leży gdzieś na pograniczu alternatywnego popu i folku, a na scenie, zaaranżowana na bardzo bogaty zestaw instrumentów (od gitar przez klawisze aż do cymbałków i najróżniejszych perkusyjnych przeszkadzajek), sprawdzała się znakomicie.

Trochę później w mieszczącym się nieopodal Greenwich Village eleganckim klubie Le Poisson Rouge odbywała się impreza, która tradycyjnie jest jedną z większych atrakcji pierwszego wieczoru CMJ – showcase zespołów z Nowej Zelandii. Tym razem jednak, w przeciwieństwie do poprzednich lat, gdy dominowała na nich raczej muzyka gitarowa, przeważały propozycje oparte na elektronice. Małymi wyjątkami były tylko dwa pierwsze występy. Imprezę rozpoczął artysta podpisujący się filmowym pseudonimem Lawrence Arabia. To młody, utalentowany singer/songwriter, który przy pomocy kilku muzyków zaprezentował sprawny i przebojowy alternatywny pop, lekko zanurzony w estetyce folkowej. Zaraz po nim na scenie pojawiła się trójka jeszcze młodszych muzyków – to zespół Street Chant, który z miejsca podbił serca publiczności swoim dynamicznym, żywiołowym, punkowym graniem. Dwie wyglądające absolutnie niewinnie dziewczęta z gitarami i dziarski chłopak za perkusją od pierwszych zagranych taktów dali do zrozumienia, że przez kilkanaście minut ich występu na scenie będą panowały hałas i chaos. I tak rzeczywiście było, co przypadło publiczności do gustu – świadczył o tym aplauz po właściwie każdym utworze. Nie było to zresztą specjalnie zaskakujące w mieście, które jeszcze niedawno fetowało poruszający się w podobnej stylistyce zespół Vivian Girls.

Nowozelandzki showcase trwał w najlepsze, ale bardzo ciekawe rzeczy zaczynały się dziać w kilku położonych blisko siebie klubach na Lower East Side. Zdecydowanie warto było tam wrócić, a wręcz spędzić resztę pierwszego festiwalowego wieczoru. Zgoła inne klimaty niż w La Poisson Rouge panowały w klubie The Living Room, gdzie rozpoczął się już wieczorny koncert festiwalowy. Otworzyły go dwa duety, poruszające się w trochę podobnych klimatach: Leleu i Kaiser Cartel. Oba składały się z mieszanych par, grających na akustycznych instrumentach, w obu pierwsze skrzypce dzierżyły panie, oba zaprezentowały kilka łagodnych, delikatnie brzmiących ballad. Ciekawiej wypadła druga z tych grup, dużo bardziej doświadczona i nieporównywalnie częściej opisywana przez muzycznych bloggerów. W muzyce tej grupy akustyczna łagodność jest bardzo umiejętnie uzupełniona niesamowitą energią, co sprawdza się równie dobrze na płytach, jak i na żywo. Zdecydowaliśmy się dziś zagrać bardzo rockowo – skomentowała na początku koncertu wokalistka grupy.

Zupełnie inny charakter miał występ, który otworzył wieczorny koncert w klubie Cake Shop: pod nazwą Ill Ease ukrył się jednoosobowy projekt energetycznej multiinstrumentalistki, która za pomocą umiejętnie wykorzystywanych pomocy elektronicznych – głównie w postaci urządzeń zapętlających sample, zabrane najpierw na zwykłych instrumentach – była blisko stworzenia iluzji występu pełnego zespołu. Gig pozostał jednak tylko muzyczną ciekawostką i wprowadzeniem do tego, co w tym klubie miało się dziać przez resztę wieczoru.

Krótki spacer do klubu Pianos okazał się wycieczką na drugi koniec świata – na scenie stali Australijczycy z City Riots. Na początku poinformowali widzów, że ich bagaż utknął gdzieś po drodze i podziękowali wszystkim, którzy pożyczyli im sprzęt, by mogli zagrać koncert. Szybko okazało się, że nawet na nie swoich instrumentach radzą sobie znakomicie – zagrali zestaw radosnych gitarowych piosenek, które brzmiały, jakby zostały napisane w latach 90. Nic dziwnego, że – jak poinformowali ze sceny członkowie grupy – tuż przed festiwalem zakończyli trasę po Antypodach, podczas której otwierali koncerty The Smashing Pumpkins.

Kolejny występ w Pianos oznaczał sporą zmianę gatunkową: oto bowiem na scenie pojawili się muzycy grupy Fenech-Soler, która tuż przed festiwalem wydała swój debiutancki album. Wystarczyło dosłownie kilkanaście sekund tego koncertu, żeby Brytyjczycy okazali się prawdziwą rewelacją pierwszego festiwalowego wieczoru. Ich muzyka zabrzmiała nieporównywalnie lepiej niż na płycie, a członkowie grupy pokazali, że doskonale wiedzą, co znaczy żywiołowość na scenie. Piosenki zespołu zyskały bardziej rockowy rys – niektóre były zagrane bez użycia elektroniki, co bardzo dobrze im zrobiło. Członkowie grupy znakomicie odrobili zadanie domowe, przyglądając się uważnie temu, co w ostatnich latach w kwestii zachowania na scenie zrobili ich, grający podobną muzykę, rodacy z Foals, Friendly Fires czy Delphic. I – po tym koncercie to już pewne – muzycy tych grup doczekali się właśnie godnych następców.

O tym, jak bardzo urozmaicony był tego wieczoru program koncertów w klubie Pianos, świadczy kolejny wykonawca, który pojawił się na scenie: Franz Nicolai. Ten utalentowany multiinstrumentalista, a ostatnio także singer/songwriter, znany wcześniej głównie z występów z grupą The Hold Steady, dziś z powodzeniem pracuje na własne nazwisko. Pojawił się na scenie z kilkoma współpracownikami, z którymi wykonał zestaw piosenek ze swych obu solowych płyt, z nieznacznym naciskiem na najnowszą, wydaną tuż przed festiwalem. Wymieszane w idealnych proporcjach punkowy folk, cygańskie tanga, liryczne ballady sprawiały, że ten występ nie przestawał zachwycać ani na chwilę. Nie sposób było oderwać oczu od lidera zespołu – nie od dziś wiadomo, że ten artysta nie tylko pisze znakomite piosenki, ale potrafi je równie znakomicie wykonywać. I chodzi nie tylko o sprawne żonglowanie różnymi instrumentami (Nicolai grał m.in. na gitarze, banjo i akordeonie), ale i o zabawne opowieści między utworami – choćby wyznanie, że podczas CMJ boi się opowiadać cokolwiek między utworami, bo stanowiący większość publiczności dziennikarze od razu notują każde słowo.

Kiedy skończył się ten świetny, choć – jak przystało na festiwalowe warunki – krótki koncert, w mieszczącym się nieopodal klubie Cake Shop ostatnie utwory grali muzycy duetu The Bill Nayer Show. Jego wokalista grał na przedziwnym instrumencie: połączeniu harfy i gitary, a poszczególne piosenki łączyły w sobie elementy rocka i folku. Publiczność zdawała się być zachwycona, choć wyraźnie czekała już na kolejny występ – koncert lokalnej formacji O’Death. A było na co czekać. Piątka brodatych mistrzów punkowego country pokazała, że zasługują na ten tytuł jak mało kto. Pot kapał z sufitu, drzazgi sypały się z perkusyjnych pałeczek, w smyczku skrzypka rwały się kolejne włosy – ten zespół ma taką energię, że prawdopodobnie mógłby nią spokojnie oświetlić niewielkie miasteczko. A jednak ten koncert był trochę inny niż te, które ten skandalicznie niedoceniony skarb nowojorskiej sceny grał jeszcze dwa lata temu: bardziej uporządkowany, precyzyjny i grzeczny, bardziej zawodowy, ale przez to zdecydowanie mniej wariacki.

Ale czemu wy wciąż jeszcze macie na sobie koszulki? – zawołał jeden z widzów, pamiętający zapewne kompletnie nieokrzesane występy grupy z przeszłości. Bo dorośliśmy – odpowiedział bez namysłu perkusista. I to była chyba najlepsza recenzja tego świetnego, acz wyraźnie pozbawionego dawnego szaleństwa, koncertu. Gigu, który świetnie nadawał się na zakończenie pierwszego dnia tegorocznego festiwalu.

Przemek Gulda (3 listopada 2010)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także