Tauron Nowa Muzyka 2010
Dzień 1: sobota 28 sierpnia
Dzień drugi festiwalu (well, tak naprawdę był on trzecim, ale nie wliczam tutaj dwóch towarzyszących koncertów z czwartku i w niedzieli) zaczynałem od świeżych jeszcze wspomnień tanecznej masakry jaką urządziła nad ranem Mary Anne Hobbs. Brytyjska prezenterka i didżejka wcisnęła się niepostrzeżenie na scenę, gdy swój sprzęt pakowali jeszcze panowie z Autechre, postawiła obok stołu torbę z winylami, zdjęła kurtkę, uśmiechnęła się do zziębniętej publiczności, a potem był już tylko amok – prawdziwe trzęsienie ziemi spowodowane dubstepowymi basami wylewającymi się z głośników i zdmuchującymi nakrycia z głów. Chyba nikt nie żałował pozostania przy scenie mimo późnej pory, nikt już nie pamiętał o chłodzie, bawili się wszyscy, nawet ci, którzy wcześniej nie byli przekonani do tego typu dźwięków.
Plotki głoszą, że w sobotę podobną zabawę urządził DMX Krew, serwując sentymentalną podróż w czasy świetności acid house’u i rave’ów, ale nie dane mi było tego doświadczyć. W tym samym czasie podskakiwałem pod sceną (szumne słowo opisujące autobus, z dachu którego grali muzycy i didżeje) Red Bulla, gdzie licznie przybyłych rozgrzewał Samuel Shepherd a.k.a. Floating Points, grając głównie wszelkie odcienie deep house’u i funku. Występowała razem z nim niejaka Fatima śpiewająca do niektórych kawałków, jednak najciekawiej robiło się chyba, gdy odkładała mikrofon i, jak wszyscy zebrani, po prostu tańczyła do beatów serwowanych przez kolegę.
Jeszcze wcześniej w tym samym miejscu dubstepowo-techniczną rzeź w zacinającym deszczu urządził nam niepozorny chłopak ze Szkocji przedstawiający się jako Loops Haunt. Tym razem nie było winyli, Scott grał na żywo swoje własne produkcje. Nie było jednak żadnego statycznego wpatrywania się w ekran laptopa. Widać było, że wiele ze słyszanych pokręconych dźwięków powstaje tu i teraz przez energiczne manipulacje gałkami i przyciskami, a ekspresja twarzy muzyka potęgowała wrażenia. On sam był najwyraźniej mile zaskoczony żywiołowymi reakcjami ludzi, których pod sceną ciągle przybywało mimo niekorzystnych okoliczności przyrody, w których przyszło im się bawić.
Tego wieczoru zaliczyłem cztery wyprawy pod daleką Club Stage, z których dwie środkowe okazały się przyjemnymi, ale niespecjalnie zapadającymi w pamięć chwilami wypoczynku – Bibio i Nosaj Thing bardzo się starali, żeby wypaść lepiej niż na nudnawych płytach i w sumie im się to udało, można było leniwie się pokołysać do ciepłych dźwięków obu panów, ale to nie wystarczało, aby zatrzymać się tam na dłużej. O ostatnim wypadzie pod scenę klubową za chwilę (mimo tego, że wolałbym pominąć ją litościwym milczeniem), natomiast pierwsza, zaczynająca dla mnie cały dzień, okazała się całkiem niegłupim pomysłem, choć pewnie większość redakcji skrzywi się tutaj w ironicznym uśmiechu. To, co robią Wojciech Bąkowski i Dawid Szczęsny pod szyldem Niwea jest podobno mocno konfrontacyjne, a przynajmniej tak twierdzi kolega Lisiecki. Najwyraźniej ma rację, sądząc po ilości zgryźliwych komentarzy pod ich adresem z ust dalszych i bliższych znajomych. Pod sceną stałem się jednak życzliwym obserwatorem teatru jednego aktora. Aktora, który będąc jednocześnie twórcą i tworzywem, wymyślił sobie konwencję i z powodzeniem wciela ją w życie. Bąkowski bawi się swoją rolą, zachowując kamienną twarz i rzucając przy tym absurdalne uwagi między utworami. Fanem wielkim nie zostałem, ale powszechnych dissów zupełnie nie rozumiem. No.
Jeszcze zanim pojechałem do Katowic, wiedziałem już, że Live Stage, teoretycznie główna scena festiwalu, będzie dla mnie najmniej interesująca. I nie pomyliłem się. Z bliżej nieokreślonego, wewnętrznego obowiązku zaliczyłem występy Jaga Jazzist i Bonobo w piątek oraz Kamp!, Prefuse 73 i Moderata w sobotę, nudząc się jak mops. Najmniej zawinili tutaj polscy zawodnicy – to po prostu nie moja muzyka, ale fajnie, że są nad Wisłą zespoły, po których nie słychać z daleka owego osławionego Polandu. Za to Guillermo Scott Herren łamał mi serce po raz drugi, ponieważ byłem też świadkiem występu do spółki z Dimlitem dwa lata temu w Cieszynie. Tym razem w duecie z perkusistą dokonał zbiorowego mordu na własnej twórczości, zamieniając znane i lubiane kawałki w nieznośny jazgot, a dzieła zniszczenia dopełnili akustycy podkręcając głośność. Odnoszę zresztą wrażenie, że realizatorzy byli głównymi gwiazdami tej imprezy, o czym już pisała koleżanka.
Do berlińskiej supergrupy pod nazwą Moderat mam stosunek ambiwalentny. Niesamowicie uzdolnieni muzycy (nadal wielkim sentymentem darzę debiut Modeselektora) z przyzwoitą płytą, która jednak moim zdaniem nie oddaje pełni możliwości tych facetów. Kilka świetnych utworów, ale i sporo wypełniaczy, które nijak nie tłumaczą mi swego rodzaju kultu, jaki chyba rodzi się wokół tego projektu. Ich koncerty są szalenie atrakcyjne wzrokowo, ale sporą część tych przepięknych wizualizacji widziałem już rok temu podczas festiwalu Audioriver. Po stwierdzeniu, że koledzy przesadnie i bez wielkiej inwencji starają się urozmaicać kawałki z płyty wycofałem się na z góry upatrzone pozycje, celem ratowania zmęczonych uszu.
Porażka przyszła jednak na koniec, i tu wracam do wspomnianej ostatniej wycieczki krajoznawczej pod Club Stage, na której produkował się Gonjasufi. Miałem nadzieję, że koncert zrobi na mnie większe wrażenie niż płyta, ale to, czego tam doświadczyłem... wow, to dopiero było konfrontacyjne! Zobaczyłem na scenie dwóch szaleńców (w komplecie Gaslamp Killer grający z laptopa), którzy ewidentnie przyjechali zrobić show pod hasłem „nikt nie wyjdzie stąd żywy”. Kazali podkręcić głośność do maksimum jakby licząc na to, że poleje się krew z uszu, a sami wyli niemiłosiernie do kolejnych fragmentów „A Sufi And A Killer”. Było przerażająco w każdym możliwym znaczeniu tego słowa. Szybko odwróciłem się na pięcie i opuściłem teren festiwalu, machając ręką na solowy set Gaslamp Killera, o którego występach tyle dobrego się naczytałem i nasłuchałem.
Wolałbym, żeby Nowa Muzyka szła w kierunku jak największej liczby setów młodych i zdolnych, niż koncertów przebrzmiałych gwiazd z Warpa i Ninja Tune, ale wiem, że to raczej nierealne. W końcu ktoś musi przyciągać szerszą publikę, a i tak w tym roku dostałem więcej niż się spodziewałem, o czym wyżej już było. W przyszłym roku prawdopodobnie znowu pojadę do Katowic, ale przede wszystkim, żeby potańczyć, a mniej stać i słuchać.
Komentarze
[13 września 2010]
[12 września 2010]
[12 września 2010]
[12 września 2010]
[11 września 2010]
[11 września 2010]
[11 września 2010]
Line-up FNM może wydawać się konserwatywny na tlenp. unsoundu, ale ocena NM jako skansenu lat 90. jest mocno niesprawiedliwa. To portal bardzo dobrze orientujący się w tendencjach rozwojowych współczesnej elektroniki: polecam poczytać trochę tekstów Pawła Gzyla. Trudno oprzeć się wrażeniu że monitorujecie tę platformę pobieżnie.
[11 września 2010]
[11 września 2010]
[11 września 2010]
[11 września 2010]
Twoje uwagi odnośnie serwisu NM - OTM. Nie mam absolutnie nic do Nowej Muzyki, ale na takiej zasadzie chyba nie da się robić serwisu. To tak jakby np. Scrn przeprofilowali się na chillwave i tylko chillwave, uznając, że to jest "nowa muzyka" i trwali w tym przeświadczeniu przez kolejne osiemdziesiąt lat. Na końcu tej drogi jest 80bpm.net.
[10 września 2010]
Nie bylem na tegorocznej edycji, ale juz w zeszlym roku nie moglem sie oprzec wrazeniu, ze impreza kuleje pod wzgledem organizacyjnym, czego potwierdzeniem bylo odwolanie w ostatniej chwili koncertu Dana Deacona; ponoc organizatorzy wiedzieli juz wczesniej, ze nic z tego nie bedzie. W takim wypadku - mozna miec obawy, ze za rok bedzie jeszcze gorzej...
Szacun - jak to brzydko (jak dla mnie - w sensie niefajnie) mowia fani hh - dla Screensagersow za szczypte obiektywizmu, jak zawsze zreszta, choc brakuje mi w tych relacjach pazura, ktory tak bardzo cenie na tym portalu
[10 września 2010]
A set popieprzonego Gaslamp Killera całkiem widowiskowy i zajmujący w przeciwieństwie do duetu z Gonjasufim.