Tauron Nowa Muzyka 2010

Dzień 1: piątek 27 sierpnia

Najprawdopodobniej najbardziej stratny na przenosinach Off Festiwalu do Katowic jest właśnie Tauron Nowa Muzyka. W 2009 wypracował sobie dobre opinie ze względu na rewelacyjną lokalizację i atrakcyjny dla większej publiczności (vide: Fever Ray) a jednocześnie dość odważny line-up. W tym roku dobór artystów był jeszcze ciekawszy, ale świetna miejscówka wydarzenia pozostała ta sama.

Tegoroczna Nowa Muzyka miała być takim moim festiwalowym czarnym koniem w 2010. Jednak wraz z przybyciem na teren festiwalu spotkało mnie spore rozczarowanie – zniknęły namioty, pod którymi poprzednio ukrywały się dwie sceny. Teoretycznie obszar festiwalowy się rozrósł, ale kosztem tego, że do Club Stage (na której występowali m.in. Autechre) trzeba było długo iść mokrą, błotnistą i ciemną drogą, co niespecjalnie pozytywnie wpływało na odbiór wydarzenia. Kwestię braku zadaszenia podczas tak paskudnej pogody, jaką festiwalowicze zastali na Śląsku organizatorzy postanowili załatwić rozdawaniem foliowych peleryn...

Takie niedogodności da się jednak wybaczyć, jeśli tylko koncerty są w stanie to zadośćuczynić. Należy pochwalić festiwal za trochę lepsze nagłośnienie niż w tamtym roku, gdy na The Bug po środku publiczności, mimo że naprawdę mój słuch jest w stanie wiele przetrzymać, krwawiły mi uszy od basów. Teraz było o wiele lepiej, pewnie w poradniku „Akustyka dla opornych” wytłumaczonoby to rozniesieniem się dźwięku po otwartej przestrzeni. Na Club Stage z przodu wciąż bez zatyczek bywało ciężko – rzadko mi się zdarza by fizycznie odczuć niskie tony. Ja wiem, że były dubstepy, ale no proszę – słuchanie muzyki powinno być przyjemnością, a nie bólem.

Całe szczęście, jeśli stanęło się w odpowiedniej odległości, nie zostało się powalonym przez basy i można było nawet wiele usłyszeć. Zdecydowałam się jechać jedynie na piątek, ponieważ właściwie wszystkie highlighty z mojego punktu widzenia line-upu skupiono właśnie tego dnia.

Kiedy przyszłam pod Club Stage, już grało King Midas Sound. Ich obecność na festiwalu wydawała się dość oczywista po zeszłorocznym gigu solowego projektu Kevina Martina – The Bug. Każdy, kto słyszał album wie, że to najsubtelniejsze i najbardziej przystępne oblicze lidera G.O.D., z początku występu jakby to przeszkadzało – wszystko wydawało mi się zbyt rozmyte, żeby nie powiedzieć rozlazłe, najbliższe skojarzenia to triphop A.D. 1995. Czym dalej trwał koncert, tym bardziej wyłaniały się ciekawe melodie okraszone głębokimi bitami, które wprawiały publiczność w stan quasi-narkotycznego transu. Ogólnie na plus, acz nie będzie się wspominać z wypiekami na twarzy.

Następnie po przemierzeniu mórz, oceanów, gór i stoisk gastronomicznych dzielących Club Stage od Sceny Głównej trafiłam od razu na Jaga Jazzist. Scenografię stanowiły motywy znane z okładki ich tegorocznej płyty – nad zespołem wisiały tarcze niczym z tytułowego jednorękiego bandyty. Efekt ciekawy, jednak wliczając sprawnego perkusistę na tym kończyły się pozytywy. Koncert dłużył się w nieskończoność nie przynosząc nadziei, że nastąpi nagły zwrot akcji. Bardzo równo i bardzo nudno.

To samo można by powiedzieć występie Panthy Du Prince’a – w końcu, co może się dziać podczas godziny z minimal techno? Jednak Henrik Weber osiągnął maksimum efektów przy minimum środków – bardzo proste wizualizacje wyglądające jak wariacja na temat Google Earth oraz wachlarz dźwięków pochodzących z jego konsolety i laptopa. Świetnie się tego słuchało i oglądało, pierwiastek taneczny wysunął się naprzód przed znaną z „Black Noise” zadumę nad górskimi szczytami. I bardzo dobrze, w końcu to festiwal.

Weber dostosował się do festiwalowej publiczności, dając dość przystępny koncert, co stanowiło zupełny kontrast do tego, czego dokonali Autechre. W totalnej ciemności, z subwooferami (chyba, bo z przodu basy nie dawały żyć) skierowanymi w ich stronę, jakby sugerując, że ten istny anty-koncert grają dla siebie a nie zgromadzonej wyjątkowo tłumnie widowni, zaczęli breakcore’ową sieczkę przeżerającą na wskroś organy wewnętrzne słuchaczy. Ogarnianie poszczególnych fontann dźwięków i maratonów zmian tempa to była szybka wspinaczka na Cerro Torre możliwości ludzkiej percepcji. Niestety, zgodnie ze staropolską mądrością, co za dużo to niezdrowo i dodatkowe pół godziny, które zagrali wydawały się już męczące. Zabrakło mi również punktu kulminacyjnego, który rozładowałby dramaturgię – po podobnej nawalance na zeszłorocznym Sacrum Profanum Aphex Twin puścił „I’m Not” Pandy Beara, którego nagłe pojawienie się sprawiło, że publiczność przeżyła istne katharsis („o Jezus, moje uszy wreszcie słyszą songwriting!”). Koncert Autechre nie miał takiego happy endu, akcja nie została w żaden sposób rozwiązana, przez co mimo ogólnie dobrych wrażeń, pozostał niesmak, że tak naprawdę mogliby skończyć w każdym momencie.

Sam festiwal również powodował lekkie rozgoryczenie – z jednej strony tegoroczna lista wykonawców robiła spore wrażenie, jednak organizacyjnie Tauron Nowa Muzyka wręcz cofnął się w porównaniu z poprzednim rokiem. Jednak to wciąż mocny punkt na festiwalowej mapie Polski.

Andżelika Kaczorowska (9 września 2010)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: ichi
[29 września 2010]
"sprawdziłam, bo spotkałam się z różnym zapisem"

Jakim różnym zapisem? Na którym wydawnictwie niby widnieje G.O.D. zamiast GOD? No tak, przecież pani Kaczorowska na oczy nie widziała żadnej płyty GOD. Następnym razem zamiast wydawać kasę na ciuszki w H&M, polecam kupić jakąś porządną płytę! To pierwszy krok, aby przestać być "internetowym znawcą".
Gość: kepa yew
[29 września 2010]
droga p. kaczorowska, chcialbym p.uswiadomic, ze pantha nie gra minimal techno.

p.s draznia mnie felietony osob ktore nie maja pojecia o tym o czym pisza, a zgola madruja sie we wszystkie strony.

polecam poswiecic kilkanascie godzin (przynajmniej) przed napisaniem jakiegokolwiek felietonu na temat muzyki
kaczorowska
[14 września 2010]
@G - hahaha, świetny komentarz. Oczywiście, że specjalnie przejaskrawiłam tamtą odległość ("dzielą morza, oceany, góry i stoiska gastronomiczne"), jednak spotkałam się z krytyką tak dalekiego umieszczenia tej ostatniej sceny z niejednych ust. Możliwe, że muszę popracować nad kondycją, sadełko się zbiera, ale jednak energię wolałabym zostawić na same koncerty, a nie chodzenie między nimi :) Pozdrawiam!
@M - sprawdziłam, bo spotkałam się z różnym zapisem i muszę przyznać rację
Gość: G
[14 września 2010]
"do Club Stage (na której występowali m.in. Autechre) trzeba było długo iść mokrą, błotnistą i ciemną drogą, co niespecjalnie pozytywnie wpływało na odbiór wydarzenia."

zgoła 5 - 7 minut z Live Stage do Club Stage. W błocie jakoś nie grzązłem a i grunt pewny pod nogami. Ale ponarzekać trzeba... Później stanie jedna z drugą przed lustrem i zdziwiona: Co mi tak tyłek rośnie? No drogie Panie skoro wszystko chcecie mieć pod nosem, w ciepełku pod namiocikiem to sadełko się zbiera. Wybaczy droga Pani tą uszczypliwość ale ta "dłuuuga, ciemna i mokra droga" zwaliła mnie z nóg
Gość: M
[13 września 2010]
G.O.D.? Nie znam. Na moich egzemplarzach jak byk widnieje GOD, bez kropek.

Generalnie jednak to całkiem w porządku ta relacja. Ot, takie nic.
Gość: Łukasz.
[11 września 2010]
eee...a Bonobo grał w sobotę ;)?
Gość: em
[10 września 2010]
Jak napisalem koledze, brakuje mi w tych waszych "raportach" ducha - pewnej ostrosci (ktora mi sie bardzo podoba na screensagers.pl): takiej jakj np. u waszego "redakcyjnego kolegi" Zalewskiego, relacjonujacego Primavere - to sie czyta!!! Jakkolwiek ceni sie szczerosc w porownaniu do strategiczno-marketingowych zagrywek organizatorow

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także