Off Festival 2010
Dzień 2: sobota 7 sierpnia
All Sounds Allowed
Idąc na Plum, dostałem od kolegi smsa, żeby olać poznaniaków i wpaść na eksperymentalną. Plum i tak widziałem, a chłopaków z ASA mógłbym zobaczyć tylko w powtórce „Mam talent”, więc zaryzykowałem. I padłem. Jeśli ci trzej wyjątkowo kiczowato wystylizowani panowie wygrali wyżej wymieniony program, to idę szukać lastFM-a Szymona Hołowni. Spadek po Throbbing Gristle w ugładzonej formie, SPK dla studentów Politechniki – fani pierwotnego industrialu pewnie by wyśmiali ten koncert, ale mi się podobało. Dwa zestawy perkusyjne złożone z beczek, puszek i innej blachy, pulsujący bas i przaśne sample w połączeniu z przesterowanymi tekstami w stylu „nienawidzę was” trącą nieco kiczem, ale gdy do gry włącza się kątówka albo szlifierka nie można się nie uśmiechnąć. I właśnie w tej prostej radości robienia hałasu na śmieciach tkwił urok tego koncertu. Zero ponuractwa i napuszenia „prawdziwego industrialu”, gdzie bez kawałka o Holocauście nagranego za pomocą Huty Skierniewice nie ma albumu, brak przeintelektualizowania, wszyscy gwiżdżą na manifest jakiegośtam Luigi Russolo. (Marcin Zalewski)
Tides From Nebula
Postmetal. Chłopaki z Warszawy utknęli w gatunku w którym już nie da się wymyśleć zbyt wiele i oni nie próbują tego robić. Grają typowo aż do bólu: ambient, stopniowanie napięcia, gęsto i wolno, wiatraki i sieci energetyczne na tle wieczornego nieba. Jednak na swoim poletku w Polsce dzielą te epickie przestrzenie tylko z Blindead, i to również częściowo, więc chwała im za to, że trzymają naprawdę dobry poziom. Na Offie byli rodzynkiem w kategorii takiego grania, więc fajnie było poruszać głową i powspominać, że Neurosis nagrywało niemalże to samo piętnaście lat temu. Muzyka uniwersalna, do kotleta z innej planety w sam raz. (Marcin Zalewski)
Mitch & Mitch With Their Incredible Combo
Wiedząc o reputacji „najlepszego polskiego zespołu koncertowego”, spodziewałem się frekwencyjnej masakry na popularnych Mitchach (no bo Tides From Nebula? co to dla nich za konkurencja?). Tymczasem przedostanie się pod scenę nie nastręczało zbyt wielkich trudności. Widać nawet w roku 2010 nie wszyscy jeszcze wiedzą, że na Mitch & Mitch się chodzi, niezależnie od wszystkiego. Zabawność M&M na żywo jest przynajmniej podwójnie głęboka. Pierwszy poziom to oczywiście postać Macia Morettiego – jego konferansjerka (pierwszy poziom wtajemniczenia), pozy sceniczne (drugi), mimika twarzy (trzeci), spięte zdolnością do improwizacji (motyw, jak Macio zawładnął przelatującymi nad sceną samolotami – nie do wytłumaczenia, jeśli się tam nie było). Drugi poziom to sposób, w jaki rozwijają się same kawałki. Musielibyście posłuchać, jak podkład rodem z festiwalu w San Remo przechodzi w ciężkie riffowanie a la Metallica. W ogóle to ktoś spytał mnie na festiwalu, co właściwie grają ci Mitch & Mitch, bo „podobno jakieś country”. Cóż, ja tak o tym nie myślę – obecnie to raczej tematy muzyczne pod napisy końcówe włoskich i francuskich filmów z lat siedemdziesiątych, ewentualnie ścieżki dźwiękowe spotów reklamowych z Rai Uno sprzed trzydziestu pięciu lat. Ale to w sumie najmniej istotne. (Kuba Ambrożewski)
Pink Freud
Koncert nujazzowców poprzedziliśmy kilkunastominutową dronową rozgrzewką w mininamiocie A Place Where We Could Go. Miałem okazję posłuchać pana o pseudonimie Tropajn na festiwalu Plateaux w zeszłym roku i powiem tylko tyle, że gra na gitarze wiatraczkiem ze sklepu „wszystko za 4 złote” połączona z wizualizacjami sprawdza się o niebo lepiej. Korepetycje u pana Fennesza wskazane. Sam Pink Freud za to nie musi udawać się do nikogo na zajęcia wyrównawcze, powinien za to przejść jakiś głęboki kryzys, zostać okradziony ze wszystkich instrumentów (co wielu zespołom potrafi elegancko odświeżyć pomysł na muzykę), albo doczekać się nowej fali trójmiejskiego yassu, która obśmieje stare nawyki. Nigdy nie byłem wielkim fanem nadmorskich jazzowych mieszanek, ale sobotni koncert po prostu nudził. Domniemane rockowe zacięcie rozlazło się pomiędzy solówkami brzmiącymi jak z drugoligowego albumu ska. Tytuł nowej płyty „Monster Of Jazz” po koncercie tłumaczę jako „Dinozaury jazzu”. Miałka muzyka dla studentów i rencistów – pan Henryk z ochrony polubił „ten polski jazz”. (Marcin Zalewski)
Muchy
Z kilkunastu występów Much, jakie widziałem w życiu, ten lokował się w przysłowiowej dolnej strefie stanów średnich. Może dlatego, że generalnie poznaniaków wolę oglądać w ściśniętej, kameralnej scenerii stołecznych klubów, a może dlatego, że z racji problemów technicznych na trasie koncert im się nieco rozjechał i potem nie za bardzo potrafili nad nim zapanować. Sekcja rytmiczna grająca bez koszulek (zwłaszcza „rockowy luz” popularnego „Dżarwisa” na basie) ewokowała widok a la koncert grupy Guano Apes na festiwalu Hurricane w roku ’99. Na przeciwległym biegunie lokował się Piotr Maciejewski, ogromnie już zmęczony odgrywaniem „Wyścigów” i całej reszty, oraz z tradycyjnie źle nagłośnionym mikrofonem (widać, że rusza ustami, ale nigdy tego nie słychać). Sytuację próbował ratować charyzmatyczny frontman Michał Wiraszko, zmieniając teksty w zbyt wielu utworach, oraz nowy nabytek Much, niejaki Kukuryk, wspomagający Szymona na mini-zestawie bębnów i przeszkadzajek. Jak na zespół, który dawno już nie grywa słabych koncertów – wrażenie ledwie poprawne. (Kuba Ambrożewski)
Mouse On Mars
To był mój pierwszy koncert Mouse On Mars, więc nie jestem pewna jak bardzo reprezentatywny jest on dla stylu ich występów, a z youtube’owych filmików, które przejrzałam, nie wiele da się wyczytać. Wiem tylko tyle, co od Błaszczyka, który zdegustowany opuścił namiot po pięciu minutach – na pewno nie grają tak jak jakieś milion lat temu, kiedy chodził na ich koncerty. Według mnie jednak Mouse On Mars to jedna z lepszych rzeczy, która przydarzyła się Off Festivalowi – łagodząca nastrój ogólnej spinki, dająca możliwość, by wyluzować się i potańczyć. Trzeba przyznać, że niemiecki duet mistrzem miksowania nie jest, ale skoro Darkstar robił to jakieś dwa razy gorzej, to nie mają się o co martwić. Ważny był dynamizm, charakterystyczne brzmienie oraz doskonałe utwory, które zmuszały do poddania się im i tańczenia (kręcili nawet syreną na żywo!). Bo to zdecydowanie nie był koncert do słuchania, a wszyscy ci, którzy stali i patrzyli pomylili adres – sorry, trzeba było iść na Dum Dum Girls i nie marnować miejsca. Namiot Trójki okazał się być zbyt mały, żeby pomieścić wszystkich chętnych na dobrą tech-house’ową bibkę. Bawiłam się wspaniale, jedynie godzina przeznaczona na występ Mouse On Mars to było znacznie za mało – oklaski, jakie rozlegały się w czasie koncertu i przy jego zakończeniu były jednymi z najgłośniejszych jakie słyszałam na festiwalu. W przyszłym roku zamiast nudnych (prócz Jokera, który wymiótł) dubstepów, prosimy Girl Talka i The Hood Internet! (Katarzyna Walas)
Archie Bronson Outfit
Znam osobiście entuzjastów takiego grania, ale prywatnie pozostaje dla mnie od lat nierozwiązaną zagadką czemu wciąż istnieją zespoły, które tworzą (choć czy to nie za duże słowo?) muzykę tak nudną, przewidywalną, monotonną i – co najgorsze – opartą o schematy, które zużyły się w latach siedemdziesiątych. Archie Bronson Outfit potwierdzili dokładnie to, czego się o nich dowiedziałem w 2004 roku – brzmią jak trzeciego sortu Black Rebel Motorcycle Club na debiucie połączone z wczesnym Kings Of Leon. Jeden z tych zespołów, które przesłuchały dyskografię Led Zeppelin o kilka razy za dużo oraz – co gorsza – zapamiętały z niej głównie „głośno”. (Kuba Ambrożewski)
A Hawk & A Hacksaw
Zacznę od obrazowej dychotomii: panu Henrykowi z Jaworzna się podobało; mi wręcz przeciwnie. Orkiestra bałkańska kojarzy mi się jednoznacznie z piracką kasetą Gorana Bregovicia, którą podebrałem bratu w młodości, z pierwszą lekturą „Władcy pierścieni” (również nie rozumiem tego połączenia) i wybitą szybą w trakcie próby poderwania koleżanki z 6b „na szalonego Cygana”. Trudno mi jednak obecnie zaakceptować tego typu muzykę bez kompletnie żadnych urozmaiceń, udziwniaczy i chociaż malutkiego przesteru w trzecim kawałku. W AHAAH gra były perkusista Neutral Milk Hotel, w którym to uroczo udało się połączyć amerykański folk, europejskie dęciaki i lo-fi rzężenie; w nowym projekcie Barnes utknął we wschodnioeuropejskiej tradycji. Typowo do przodu, chasydzkie wesele trwa, chwila na ukraińską wódkę, albański marsz pogrzebowy, który tak obudziłby nawet rumuńskiego wampira. Wydaje mi się, że granie tak tradycyjnego folku zawiera w sobie element tak silnego osadzenia w danej estetyce (wybór pomiędzy bajałajką, banjo a ukelele), że artyście w pewnym momencie trudno zagrać coś innego niż taki czy inny folk. Nawet Beirut, dzięki któremu balcanica ze swoim żywiołem i melancholią zdobyła spore zainteresowanie, swoją ostatnią EP-kę zapełnił głównie typowym, instrumentalnym dęciak-core’em. Ekipa z Nowego Meksyku grająca w Katowicach niewątpliwie jest zafascynowana egzotyką Europy Wschodniej, ale ich muzyka świeżo może brzmieć w Pasadenie, a nie w kraju, gdzie na pierwszej lepszej biesiadzie piwnej można posłuchać cygańskiej orkiestry. Kolejny zespół niebezpiecznie zbliżający się do rejonów tzw. muzyki studenckiej. Publiczność szalała. (Marcin Zalewski)
Hey
Po kilku minutach koncertu Heya widziałem na paru znajomych twarzach przyjemne zdziwienie – na zasadzie „to nie jest złe”. Oczywiście, że nie jest. Każdy, kto spodziewał się ninetiesowego skansenu, zapomniał chyba, że od kilku lat grupa konsekwentnie podłapuje alternatywne trendy z Zachodu, czego zwieńczeniem była światowa pod względem produkcyjnym ubiegłoroczna płyta. A że robi to dość odtwórczo i z pewnym opóźnieniem, to inna sprawa. Charyzma Nosowskiej, kokietującej publiczność swoją nieśmiałością związaną z supportowaniem Dinosaur Jr. i spory zasób niezłych piosenek wystarczają, by być przyjemną, niezobowiązującą rozgrzewką przed daniem głównym. (Kuba Ambrożewski)
Mew
Przyznaję się, że był to koncert kompletnie mi nieznanego zespołu wysłuchany w pozycji horyzontalnej. Brzmiało idealnie, żeby leżeć dalej, napisać smsa do dziewczyny leżącej pół metra dalej, podłapać nieco licealnego nastroju. Ładne, pościelowo szumiące, można tylko żałować, że nie zagrali wcześniej i nie było widać latających nad głową samolotów. (Marcin Zalewski)
Dinosaur Jr.
Headlinerami z prawdziwego zdarzenia bym ich nie nazwał. Dinosaur Jr. to trzech podstarzałych kolesi, z których jeden – jak zapewne wiecie – posiada aparycję siwej baby handlującej jajkami na bazarze, a dwaj pozostali nie robią wiele, by odmienić wizerunek zespołu. Ale kiedy zaczynają grać (a przechodzą do tego bez zbędnych – heja, Wayne – wstępów), żarty się kończą. Wątek zgubionego przez niemieckie linie lotnicze sprzętu Mascisa jest kompletnie nieistotny, jego wpływ na poziom koncertu był bowiem zerowy. Siwy wioślarz stoi na tle wielkiej ściany zbudowanej z pieców Marshalla, każde dotknięcie strun skutkuje więc wysłaniem wiązki dźwięku o mocy zespołu złożonego z osiemnastu gitarzystek Dum Dum Girls i energii pięciu koncertów Archie Bronson Outfit razem wziętych. Gość stoi i przesuwa palce po gryfie, a publiczności przez uszy przelewa się absolutnie boska substancja o nieustalonym składzie. „Zwierzęciem scenicznym” w tym układzie jest bardziej Lou Barlow, ruchliwy basista skryty pod burzą brązowych włosów. Kiedy dochodzą do pomnikowej klasyki w rodzaju „Little Fury Things” czy „Freak Scene” i grają ją jak kolejne zwykłe utwory w secie, czujesz, jakby rok 1988 nigdy się nie skończył, a ci goście mieli nadal po dwadzieścia parę lat – tylko umieją grać lepiej niż wtedy. Kończą dubletem furiackich kawałków zaśpiewanych przez Barlowa i myślisz, że Flaming Lips mają jutro mission impossible. (Kuba Ambrożewski)
Zs
Konkretu z saksofonem w roli głównej ciąg dalszy. Tym razem rzeźba przed sceną eksperymentalną rozjechała się w wielokolorową plamę na trawniku. Nie były to jednak kolory balonów z kwasowej opery Flaming Lips, ale rasowo awangardowa paćka. Kawałki z albumu „New Slaves” doprawione arytmicznym klaskaniem, jękami wzmacniacza i moim ulubionym stylem gry saksofonu „na źdźbło trawy i mech kowalski” dobiły niedobitych i natapirowały brody szczerze zainteresowanych. Zs jest zespołem prawdziwie eksperymentalnym – kiedy ludzie małego serca bawili się na Lali Puna twardzi zawodnicy demolowali sobie połączenie ucho-mózg rozpasanymi gitarami Brooklyńczyków. Kwartet podobno miał nawiązać w swoim koncercie do Szopena, jednak podejrzewam, że gdyby rzeczony usłyszał te free wariacje albo natychmiast wyleczyłby się z gruźlicy, albo by umarł. Ten występ był zdecydowanie najbardziej odjechaną rzeczą jaką słyszałem w tym roku na Off Festiwalu – nie można odmówić panu Rojkowi odwagi w doborze wykonawców i celności – na chwilę obecną takie zespoły jak ZS czy Kayo Dot tworzą jeden z ważniejszych nurtów w eksperymentalnym rocku mieszającym się z jazzem. Postrock się nie skończył i nadal powstają zespoły uciekające od modnych banałów w stylu popłuczyn po krautrocku i rozwodnionym LSD, samodzielnie rozpychając swoje własne nisze. Co więcej Zs to zespół z Brooklynu – dzięki ich przyjazdowi do Polski nie możemy być jeszcze bardziej na czasie. (Marcin Zalewski)
Digital Mystikz
Mala i Coki to dubstepowi trueschoolowcy – nie bawią się w żadne modne trendy, grają w 100% winylową selekcję, w większości wypełnioną (w przypadku Mali) medytacyjnymi basowymi pomrukami i (w przypadku Cokiego) świdrującymi brzmieniami w starym stylu. Zaskoczyła mnie spora frekwencja, ale nic dziwnego, skoro po pierwszym dniu wieści o „scenie dubstepowej” obiegły wszystkich festiwalowiczów. Digital Mystikz zagrali seta, który najbardziej chyba ucieszył miłośników korzennego dubstepu, bez tych nowoczesnych udziwnień w postaci np. melodii, za to ze sfatygowanymi, przeskakującymi winylami. Było bardzo basowo i bardzo mrocznie, szkoda, że – i to niestety dotyczy wszystkich koncertów na Offie – za cicho. Niby bas hulał i poruszał trzewia i co tam jeszcze kto ma w zanadrzu, ale jednak brakowało decybeli. Zdecydowanym highlightem wieczoru był „Gangsta For Live” Cokiego i konferansjerka, bo choć Mala i Coki MC’s żadnymi nie są, to znacznie przewyższyli pod tym względem Nomada. Digital Mystikz zaskakująco wyrośli u mnie na jeden z jaśniejszych punktów festiwalu, a sądząc po reakcji reszty publiki – nie jestem w tym sądzie odosobniony. (Paweł Klimczak)
Komentarze
[16 sierpnia 2010]
[16 sierpnia 2010]
[16 sierpnia 2010]
[15 sierpnia 2010]
Wygląda to jak kilka oderwanych od siebie, niezależnych fragmentów. Szkoda, że zabrakło wspomnień z wielu dobrych koncertów. Rozumiem, takie prawo festiwalu, ale jeśli ekipa redakcji jest większa, to można by się jakoś podzielić i nie pomijać np. Tunng, Apteki ( rozumiem, nie są już cool), Indigo Tree, Kyst, Radio Dep, Matomos. Brawa dla czytelników, którzy jak się okazuje są największymi specjalistami.
[15 sierpnia 2010]
[15 sierpnia 2010]
[15 sierpnia 2010]
[15 sierpnia 2010]
[15 sierpnia 2010]
[14 sierpnia 2010]
[13 sierpnia 2010]
[13 sierpnia 2010]
[13 sierpnia 2010]
Marcin - nie widziales na zywo Einsturzende Neubauten prawda? :)
[13 sierpnia 2010]
these are powers luzem w top10 festiwalu. więcej czadu jak na dino jr. (które też pozamiatało swoją drogą, ale ta zmiana sprzętu miała jednak znaczenie)
[13 sierpnia 2010]
[13 sierpnia 2010]
[12 sierpnia 2010]
A Basinski był kozak, wstyd olać!
[12 sierpnia 2010]
Co do Basińskiego z mojej strony: w iPodzie są za słabe basy, więc Digital Mystikz go zagłuszyło.
[12 sierpnia 2010]
[12 sierpnia 2010]
wiem, któ grał w czasie mars on mars ale dum dum girls ma fajniejszą nazwę i chujowszą muzykę - ot przezabawny psikus z mojej strony.
[12 sierpnia 2010]
[12 sierpnia 2010]
[12 sierpnia 2010]