Glastonbury 2010

Dzień 3: niedziela, 27 czerwca

Trzeci dzień tegorocznego festiwalu zaczął się prawdziwą gorączką. I to w kilku znaczeniach. Po pierwsze – z nieba lał się ukrop jeszcze potężniejszy niż w piątek i sobotę. Wszyscy rozpaczliwie szukali więc skrawka cienia albo kropli zimnej wody. Po drugie – duża część uczestników imprezy, chcąc wyjeżdżać z Glastonbury tuż po zakończeniu niedzielnych koncertów, zwijała swoje namioty i pakowała sprzęt kampingowy do samochodów, żeby potem nie robić tego po ciemku. Na wszystkich prowadzących z pól namiotowych na parkingi ścieżkach trwała więc nieustająca wędrówka tłumów, przemieszczających się w obie strony. Po trzecie wreszcie – niedziela była kolosalnie ważnym dniem dla angielskiego futbolu. Reprezentacja tego kraju miała po południu grać mecz o wszystko z Niemcami. Większość uczestników festiwalu przygotowywała więc kibicowskie akcesoria i zastanawiała się nad tym, gdzie będzie oglądać ten pojedynek. Wszyscy zastanawiali się też, czy ktokolwiek będzie zainteresowany zespołami grającymi w czasie meczu. Ale do pierwszego gwizdka brakowało jeszcze sporo czasu, pora była więc najwyższa na kolejne muzyczne atrakcje.

W samo południe na Other Stage pojawił się rzadki gość na wyraźnie anglocentrycznej imprezie, jaką Glastonbury jest od zawsze: zespół ze Szkocji. Jeden z najsłynniejszych spośród sporej grupy nowych formacji z tego kraju, dużo bardziej popularny swoją drogą w Stanach niż na Wyspach. To Frightened Rabbit, którego występ zaplanowany został na samo południe. Wiadomo było, że to musi być krótki występ, wiadomo było także, że przy takiej pogodzie i o takiej porze raczej trudno o wzruszenia.

Nic więc dziwnego, że w repertuarze nie znalazło się za dużo smutnych, spokojnych ballad, których zespół ma wszak w zanadrzu dość sporo. A tych kilka, które można było usłyszeć, m.in. rozpoczynający koncert, przejmujący „The Modern Leper”, „My Backward Walk” czy zagrane na koniec „Keep Yourself Warm”, zabrzmiało w wyjątkowo dynamicznych wersjach. Dynamicznie było zresztą przez cały czas, zwłaszcza podczas wykonywania utworu „The Loneliness And The Scream”, gdy muzycy przestali grać na swoich instrumentach, wzięli do ręki perkusyjne pałeczki i zaczęli wystukiwać rytm na czym się tylko dało, prowokując jednocześnie publiczność do klaskania. Z kontaktem z publicznością Szkoci w ogóle nie mieli zresztą problemu, nawet mimo zapewnień wokalisty, że ciężko mu rozmawiać z publicznością na tak wielką odległość.

Zupełnie nie miał z tym problemu także Craig Finn, lider występującej na tej samej scenie chwilę później grupy The Hold Steady. Choć z drugiej strony, znany ze scenicznego gadulstwa muzyk skupił się raczej na komunikacji pozawerbalnej z widzami. Skakał, machał rękami, robił miny, uśmiechał się i zachęcał do wspólnej zabawy. Efekt był znakomity – publiczność bawiła się świetnie, wyklaskując rytm, albo śpiewając partie chórków w kolejnych utworach. Wiedząc, że nie mają zbyt wiele czasu na swój występ, goście z Brooklynu mocno się spieszyli, wyrzucając z siebie kolejne rockowe hymny bez zbędnych przerw i opóźnień. W repertuarze dominowały te najbardziej przebojowe utwory z trzech ostatnich płyt, choć muzycy nie mogli sobie – jak zawsze – odmówić kilku zaskakujących wyborów repertuarowych. Muzyka zespołu wydaje się idealnie skrojona na festiwale – na wielkiej scenie sprawdza się idealnie, nie inaczej było tym razem. Zespół bez reszty zawładnął prawie na godzinę tłumem pod sceną, tłumem topniejącym zresztą z każdą minutą coraz bardziej: zbliżająca się piłkarska godzina zero sprawiała, że dużą część widzów nad rewelacyjny koncert Amerykanów przedkładała kupowanie zapasu piwa i zajmowanie miejsc przed ekranami, na których miał być transmitowany mecz.

Brooklyńczycy bynajmniej nic sobie z tego nie robili, kontynuowali z zapałem swój dynamiczny i świetnie ułożony koncert. Kiedy minęła godzina zostało już tylko jedno pytanie: który z idealnie nadających się na zakończenie koncertu epickich utworów, umieszczanych przez muzyków na końcu każdej z płyt, wybiorą na finał swego festiwalowego występu. Ci, którzy czekali na zaiste dość zabójcze „Killer Parties” lekko się zawiedli, ale „Slapped Actress”, zakończone wspólnym z publicznością wyśpiewywaniem a cappella końcowej partii chóralnej też okazało się bardzo spektakularnym zwieńczeniem tego świetnego koncertu.

Kolejnym zespołem, który zameldował się na Other Stage była grupa, której członkowie mieli chyba do Glastonbury najdalszą – w sensie czysto dosłownym – spośród tegorocznych wykonawców drogę, goście z dalekich Antypodów, formacja The Temper Trap. Mając chyba świadomość, w jak trudnym położeniu stawia ich zaczynająca się prawie jednocześnie z ich koncertem transmisja meczu, muzycy wystartowali bardzo mocno, głośno i energetycznie – pierwsze riffy, które zagrali, zabrzmiały niemal hard rockowo. I tak zostało już do końca – grupa pokazała bardzo wyraziście, że z alternatywnego, występującego w kameralnych klubach zespołu znikąd, staje się coraz mocniejszą pozycją w programie festiwali, formacją, której epicka muzyka znakomicie sprawdza się na wielkich scenach.

„Jesteśmy z Kanady i nie za bardzo wiemy, o co chodzi w tym waszym sporcie, ale za to przywieźliśmy wam trochę muzyki” – przywitali się kilka minut później z publicznością zgromadzoną w namiocie Johna Peela muzycy grupy Holy Fuck, która była jedną z najbardziej pokrzywdzonych ze względu na mecz – rozpoczęcie jej występu zaplanowane zostało dziesięć minut po pierwszym gwizdku, nic więc dziwnego, że pod sceną nie było tłumu. Ale muzycy najwyraźniej nic sobie z tego nie robili i dali z siebie wszystko. Błyskawicznie okazało się, że ich muzyka na koncercie sprawdza się o wiele lepiej niż w wersji studyjnej, a samo patrzenie na czwórkę artystów, generujących bardzo oryginalny i zadziwiająco przebojowych hałas za pomocą gitary basowej, perkusji i całej masy urządzeń elektronicznych, robiło spore wrażenie. Było tak głównie za sprawą sporej żywiołowości, którą młodzi artyści niemal emanowali: nawet jeśli stanie w pochylonej pozycji nad syntezatorem nie skłania za bardzo do scenicznego szaleństwa, muzykom Holy Fuck jakoś udawało się je wywoływać. Nielicznej publiczności wyraźnie się to podobało.

Glastonbury 2010 - Dzień 3: niedziela, 27 czerwca  1

Po krótkiej przerwie na tej samej scenie stanęli muzycy z Nowego Jorku – błyskawicznie zdobywająca światową popularność formacja The Drums. Od razu było widać, że jej członkowie bardzo mocno dojrzeli od momentu, kiedy grali swoje pierwsze koncerty w maleńkich klubach Nowego Jorku, nabrali scenicznej ogłady i zwykłej technicznej wprawy w graniu własnego materiału. Ale skoro ktoś jest typowany na wielką gwiazdę tego sezonu, inaczej przecież nie wypada.

Nowojorczycy zagrali bardzo dynamiczny, żywiołowy i wciągający koncert, choć nie sposób było pozbyć się wrażenia, że wiele z gestów, min i pomysłów, które muzycy prezentowali na scenie, było raczej wystudiowanych i przygotowanych, a nie spontanicznych i autentycznych. W repertuarze tego występu znalazły się wszystkie właściwie piosenki z singli i albumu grupy, choć niektóre z nich zmienione były prawie nie do poznania. Na koniec zabrzmiał oczywiście – innego wyjścia być przecież nie mogło – utwór, dzięki któremu o zespole usłyszał świat, piosenka „Let’s Go Surfing”.

Jeśli ten cały zespół jest wymyślony, to w dość pomysłowy sposób: dwóch jego członków wygląda jak skromni i pracowici chłopcy, którzy mają najwięcej do zrobienia – to oni właśnie są odpowiedzialni za cała muzyczną stronę tego przedsięwzięcia i odgrywając swoje partie nie mają w zasadzie czasu nawet zrobić miny w kierunku publiczności. Bo takie zadanie ma dwóch pozostałych członków The Drums: wokalista i muzyk grający to na gitarze, to na tamburynie. Przez cały występ obaj wykonują bardzo podobny, charakterystyczny taniec, będący czymś pomiędzy epileptycznymi ruchami Iana Curtisa a udawanymi gestami rodem z salonowego teatru albo baletu. Wygląda to bardzo dziwnie, ale o to przecież chodzi: zapamiętuje się to od razu. Sprytnie zaprogramowany projekt marketingowych czy autentyczny zespół? Ten występ bardzo głośno zadał to pytanie, ale nie dał na nie choćby śladu odpowiedzi.

Glastonbury 2010 - Dzień 3: niedziela, 27 czerwca  2

A nowojorski desant na Glastonbury trwał nieprzerwanie. Po występie The Drums pod namiotem Peela, na dużo większej Other Stage gotowi do akcji byli już muzycy znacznie bardziej doświadczonego zespołu We Are Scientists. Nowojorczycy zagrali, jakby ktoś ich gdzieś gonił. I to bardzo szybko gonił. Wszystkie utwory zabrzmiały w zadziwiająco przyspieszonych wersjach, a między nimi nie było choćby sekundy przerwy. W połączeniu z potężną energia, którą muzycy prezentowali na scenie: bieganiem, skokami i generalnym szaleństwem, wszystko robiło wrażenie niezwykłej intensywności. I rzeczywiście – było bardzo intensywnie. Z czasem muzycy trochę zmniejszali tempo, zdarzało im się także robić krótkie przerwy między utworami, a to w przypadku tego zespołu zawsze wychodzi widzom na dobre, wtedy bowiem ujawnić się mogą wielkie talenty komiczne członków grupy. Nie inaczej było tym razem, gdy muzycy sprzeczali się o to, czy fakt, że będzie się opalonym jak gwiazda filmowa uzasadnia granie ze słońcem, świecącym z całej siły prosto w twarz albo gdy wymieniali niewybredne uwagi na temat festiwalowej higieny, a raczej – jej braku. Ten koncert to było prawdziwe mistrzostwo, a nowojorskie trio zasługuje na zdecydowanie większa uwagę niż ta, którą cieszy się dziś poza swą ojczyzną.

Glastonbury 2010 - Dzień 3: niedziela, 27 czerwca  3

Po tym koncercie warto było szybko wracać pod namiot Johna Peela, gdzie kończył się właśnie koncert zapomnianych przez długie lata, choć ostatnio mocno docenianych przez młode alternatywne gwiazdy, pionierów łączenia gitar i tanecznych rytmów – zespołu Gang Of Four. Na pozór występ ten nie robił porażającego wrażenia: ot, kilku starszych, wyraźnie zmęczonych panów odgrywało swoje najlepsze utwory sprzed lat, ale wystarczyło ledwie kilka minut, żeby poczuć atmosferę tego występu: mroczną, ciężką, bliższą raczej klimatom industrialnym niż dance-punkowym. Intensywny, ale jednocześnie bardzo zimny rytm wybijał się zdecydowanie na pierwszy plan, a kiedy w ostatnim utworze gitarzysta rzucił swój instrument na ziemię i zaczął wykrzykiwać wraz z wokalistą nieco posępny tekst na tle surowej, niemal bezdusznej gry sekcji rytmicznej, zrobiło się naprawdę mrocznie. I w takim nastroju muzycy zostawili – dość nieliczną – publiczność przed kolejnym występem. Występem, który zapowiadał się zupełnie inaczej, już choćby przez charakterystyczny dla kolejnego zespołu aranżacyjny rozmach. Na scenę wyszło kilkanaście osób z najróżniejszymi instrumentami – rzadcy na tym festiwalu goście z dalekiej Kanady, zespół Broken Social Scene.

Glastonbury 2010 - Dzień 3: niedziela, 27 czerwca  4

Zaczęli bardzo mocno, od otwierającego ich najnowszą płytę utworu „World Sick”. Zabrzmiał on imponująco: cztery gitary, sekcja rytmiczna, elektronika i kilka głosów sprawia, że ta muzyka – już na płycie bardzo gęsta i napakowana dźwiękami, na scenie ożywa jeszcze bardziej. To nie był zresztą koniec muzycznych atrakcji: każda kolejna piosenka oznaczała zupełnie nową konfigurację, w której występował zespół: muzycy zamieniali się instrumentami, wciąż wyciągali z ukrycia kolejne, od czasu do czasu zapraszali na scenę czteroosobową sekcję dętą. Wtedy robiło się naprawdę gęsto: i dosłownie, na scenie i w przenośni, w coraz bogatszej pod względem brzmieniowym muzyce.

Od razu było też widać, że w tym niezwykłym kolektywie chodzi nie tylko o samo granie muzyki – przed utworem „Texico Bitches” wokalista grupy przedstawił krótki wykład o katastrofie ekologicznej, związanej z uszkodzoną u amerykańskich brzegów platformą wiertniczą, wpisując się przy okazji w ekologiczny przekaz, obecny na festiwalu bardzo intensywnie. Spójny, intensywny, ciepły występ Kanadyjczyków z pewnością trafił na niejedną listę najmocniejszych akcentów tego dnia, a może wręcz całego festiwalu.

Niedaleko od wyjścia spod sceny Johna Peela znajdował się niewielki namiot, na którym wschodzące gwiazdy prezentowało radio BBC. Występował tam właśnie zespół Chew Lips, który zaczyna właśnie zdobywać pewną popularność, a ramach swej pierwszej europejskiej trasy odwiedzi nawet Polskę. Określana często jako „nowa La Roux” wokalistka zespołu nie ma jeszcze co prawda nawet cienia charyzmy znacznie bardziej słynnej koleżanki, ale przebojowe utwory i dynamiczne koncerty, takie jak ten w Glastonbury, mogą wkrótce przesunąć ją znacznie wyżej w rankingach popularności.

To był już moment, kiedy sytuacja na festiwalu zaczynała się bardzo mocno zagęszczać. Wszystkie sceny przygotowywały się do ostatnich koncertów, a kaliber prezentujących się na nich gwiazd wzrastał właściwie z każdą minutą. Publiczność miała zatem coraz większy kłopot z wyborem i skracaniem do minimalnych rozmiarów czasu przemieszczania się miedzy scenami. Na Other Stage ostatnim elementem nowojorskiego najazdu na Glastonbury, po występującym ciut wcześniej zespole MGMT była grupa LCD Soundsystem.

Zespół wypadł rewelacyjnie. Lekkość, entuzjazm, nieskrywana radość ze wspólnego grania – to się czuło w każdej niemal nucie, w każdym uderzeniu w perkusję, w każdym słowie zaśpiewanym, a może raczej – wykrzyczanym – przez wokalistę i lidera tej formacji. Patrząc na to, co się działo na scenie podczas tego występu, doprawdy trudno zrozumieć decyzję muzyków o nie graniu koncertów przez dwa lata, a jeszcze bardziej – o niechybnym i coraz bliższym zakończeniu działalności. To dziś bez wątpienia jedna z najciekawszych formacji na scenie muzyki tanecznej, a koncerty – co pokazują letnie festiwalowe występy zespołu w tym sezonie – są bezsprzecznie jej żywiołem.

Nie było jednak szans wysłuchać tego koncertu do końca, jeśli chciało się zerknąć do jednego z namiotów tanecznych i zobaczyć występ kanadyjskich mistrzów brudnej do cna elektroniki, duetu Crystal Castles. Dwa lata temu w tym samym miejscu (a dokładniej w odległym o kilkanaście metrów namiocie Johna Peela) odbył się pamiętny występ tego zespołu: trwał niespełna dwadzieścia minut, polegał przede wszystkim na przepychance z ochroniarzami, ale na dobre zdefiniował istotę tej grupy i jej miejsce na muzycznej scenie. Przez te dwa lata sporo się zmieniło: koncerty Crystal Castles, choć nadal pełne wściekłości i całkowicie nieokiełznanej energii, są dziś o wiele bardziej uporządkowane i podporządkowane pewnej strukturze. Mówiąc wprost: da się już rozpoznać poszczególne piosenki i zauważyć przerwy między nimi. Można więc było stwierdzić, że muzycy wybrali tym razem bardzo agresywny zestaw najostrzejszych piosenek z obu swoich płyt – momentami było punkowo do tego stopnia, że lider zespołu odchodził od swego stanowiska z potężnym zestawem instrumentów elektronicznych i brał do ręki gitarę. Tak było np. podczas wykonywania promującego nową płytę utworu „Doe Deer”.

Ale publiczność interesowało raczej nie to, co robi Ethan Kath, ale wokalistka grupy, Alice Glass. A ta, jak zwykle, robiła wszystko, byle tylko wypaść z roli stojącej przy stojaku z mikrofonem wokalistki: wspinała się na rusztowania, leżała na ziemi, uderzała głową w odsłuch, a przede wszystkim: przeskakiwała przez barierkę i wspinała się na wyciągnięte ramiona widzów. Nauczona doświadczeniem sprzed dwóch lat ochrona tym razem zachowywała się nader powściągliwie, więc koncert mógł bez przeszkód trwać do końca.

Chcąc zobaczyć jego mocny finał, podczas którego wokalistka spektakularnie rozmontowała perkusję, trzeba było niestety zrezygnować z tego, co w tym samym czasie odbywało się w namiocie Johna Peela. Prezentował się tam jeszcze jeden nowojorski artysta w programie tego dnia, Julian Casablancas, wokalista słynnego zespołu The Strokes. Co prawda miał promować materiał ze swej debiutanckiej solowej płyty, ale atmosfera wokół tego występu była bardzo gorąca: nie dość, że wiadomo było o tym, że Casablancas ma w koncertowym repertuarze utwory swej macierzystej grupy, na dodatek od rana w Glastonbury krążyły plotki, że na miejscu jest cała reszta The Strokes, można się więc spodziewać wszystkiego.

Glastonbury 2010 - Dzień 3: niedziela, 27 czerwca  5

Ale po zakończeniu występu Crystal Castles po nowojorczykach nie było już śladu, kończyły się za to przygotowania do ostatniego na tej scenie występu podczas tegorocznego festiwalu, koncertu pochodzącej z Irlandii Północnej grupy Ash. Prawdziwi już dziś weterani brytyjskiej sceny alternatywnej, a przy okazji weterani festiwalu w Glastonbury – zapowiadający koncert przypomniał, że w połowie lat dziewięćdziesiątych miał okazję przedstawiać, stawiającą jeszcze wówczas pierwsze kroki, grupę na festiwalowej scenie debiutantów. Ale weterani nie zamierzają bynajmniej już tylko wspominać dawnej chwały, o czym wyraźnie przypomnieli podczas tego koncertu: promują właśnie wydaną niedawno płytę, więc w programie dominowały pochodzące z niej, dynamiczne, niemal punkowe utwory. Ale co i rusz fanów spotykała niespodzianka w postaci wplatanego do repertuaru wielkiego przeboju z przeszłości. Takie klasyki jak: „Oh Yeah”, „Kung Fu”, „Girl From Mars” czy „Goldfinger”, zabrzmiały tego wieczoru i w tych okolicznościach znakomicie.

Festiwal właściwie się już kończył. Na głównej scenie Stevie Wonder zapewniał dziesiątki tysięcy widzów, że dzwoni, żeby powiedzieć, że ich kocha, ale co bardziej alternatywnie i zabawowo nastawiona cześć publiczności śpieszyła raczej na odległą scenę w parku, żeby zobaczyć chociaż końcówkę atrakcji zaserwowanej przez organizatorów na sam koniec festiwalu: koncertu kolejnych gości z Antypodów tego dnia, zespołu Empire Of The Sun. Było to – jak zwykle w przypadku tej grupy – coś pomiędzy koncertem, występem teatru ulicznego z innej planety i pokazu mody, przygotowanego przez szaleńca. Wielobarwne stroje muzyków, przedziwne układy taneczne w wykonaniu czterech dziewcząt, parateatralne pomysły wokalisty – to wszystko powodowało, że eklektyczna, nowo–dyskotekowa muzyka grupy zyskała bardzo adekwatną oprawę. Było to też bardzo odpowiednie, barwne i spektakularne zakończenie jubileuszowego wydania glastonburskiego festiwalu.

Przemek Gulda (19 lipca 2010)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: chciałam tam być!
[27 lipca 2010]
mam tylko jedno pytanie: dlaczego o MGMT, "najmocniejszym" debiucie ostatniego roku, który w dodatku miał najwięcej odsłuchań na Last.fm i którego sława przycichła nagle za sprawą albumu "Congratulations" jest jedna, dokładnie sześcio-słowna wzmianka? czyzby nasz sprawozdający Przemek nie zdążył na koncert? czy to tylko wyrachowany brak zainteresowania?
P.S. trzeba Przemkowi przyznać,że odwalił kawał dobrej roboty, chciałabym podziękowac za te wszystkie sprawozdania, naprawde są pożywką dla mojej wyobraźni, która kiedys osobiście odwiedzi Glastonbury;)
Gość: padreszmadre
[24 lipca 2010]
swietny festiwal. glastonbury, 3 dni w sloncu i cudownej muzyce. Moj osobisty faworyt : Holy Fuck. Po 10 min koncertu juz wiedzialem czemu zwa sie tak a nie inaczej! HOLY FUCK! na zywo dynamit!

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także