Glastonbury 2010

Dzień 2: sobota, 26 czerwca

Nie łatwo było wstać wcześnie rano po atrakcjach piątkowej nocy w Glastonbury, ale zdecydowanie było warto. Bo własnie o tej ekstremalnej porze – a dokładniej o godz. 11 – organizatorzy zaplanowali występ sporej nadziei brytyjskiej sceny alternatywnej, zespołu Two Door Cinema Club. Czwórce młodych muzyków z Irlandii Północnej starczyło ledwie kilkanaście minut, żeby pokazać, że rzeczywiście warto zwrócić na nich uwagę. Ich pomysłowa, oryginalna pod względem rytmicznym muzyka świetnie sprawdziła się na wydanej niedawno przed festiwalem płycie (ukrytej zresztą pod niedopuszczalnie złą okładką), ale na żywo zabrzmiała jeszcze lepiej. Mimo wyraźnej, nieskrywanej nawet specjalnie tremy, muzycy wypadli znakomicie, wnosząc w to upiornie upalne przedpołudnie sporo bezpretensjonalnej radości. I po raz kolejny potwierdzając przy okazji coraz wyraźniej widoczną prawdę, że wszystko co najciekawsze na dzisiejszej brytyjskiej scenie muzycznej, pochodzi spoza Anglii.

Lejący się z nieba ukrop nie zachęcał do spacerów po festiwalowym terenie, a warto było wykonać wycieczkę na jego drugi koniec. Tam, na scenie parkowej zaczynali właśnie swój koncert jedni z nielicznych amerykańskich gości na festiwalu – muzycy grupy Here We Go Magic. Ale nawet jeśli The Park jest jedną z najbardziej kameralnych scen na festiwalu i tak nie trudno było odnieść wrażenia, że spokojna, niemal intymna, mocno zaprawiona elektroniką muzyka grupy o tej porze i w tym upale sprawdza się tylko tak sobie.

Na Other Stage w tym czasie kończył swój, gorąco przyjmowany przez publiczność, występ trad-rockowy zespół Reef. Jego muzyka: bardzo old-schoolowy, zaprawiony bluesem rock z solówkami i nieco histerycznym głosem wokalisty był dość trudny do zniesienia, bo zagrany całkiem na serio. Na szczęście już po chwili cała ta rockowa otoczka została wzięta w nawias sporego dystansu i poczucia humoru – na scenie pojawili się bowiem nowojorczycy z Coheed And Cambria. Ich muzyka jest może i trochę podobna, ale zagrana w zupełnie inny sposób.

Bo przecież tu też na pierwszym planie są mocne, ocierające się o hard core czy heavy metal riffy, długie, czasem mocno wirtuozerskie solówki, ostre jak brzytwa brzmienia. Ba, w repertuarze występu Amerykanów pojawiła się nawet kiczowata niemal do bólu rockowa ballada. A jednak cały ich występ robił zupełnie inne wrażenie niż to, co zaprezentowali tuż przed nimi muzycy Reef. Pewnie dlatego, że od samego początku było widać, że to tylko gra z konwencją, zabawne udawanie, coś na kształt śpiewania do opakowania po dezodorancie w łazience. Ale nowojorczycy dziecinną zabawę podnieśli do poziomu profesjonalnego występu festiwalowego, co więcej – występu, który robił świetne wrażenie. W repertuarze dominowały oczywiście utwory z najnowszej płyty, z porywającymi piosenkami „The Broken” i „World Of Lines” na czele, ale nie zabrakło i kilku wycieczek w przeszłość w postaci choćby przebojowej kompozycji „Time Consumer” sprzed kilku lat. To wszystko: nad wyraz dynamiczna muzyka, rockowe pozy, gesty i miny, granie solówek na gitarze opartej o biodro, nawet mimo braku meksykańskiej orkiestry, która uświetniła finał koncertu grupy na festiwalu Coachella, sprawiło, że był to bez dwóch zdań jeden z mocniejszych i ciekawszych fragmentów drugiego dnia festiwalu. Fragmentów tradycyjnie – jak to często bywa w przypadku nie-angielskich zespołów – niedocenionych przez publiczność w Glastonbury: pod Other Stage zebrała się jej zaledwie – jak na tegoroczne standardy na tym festiwalu – garstka.

Glastonbury 2010 - Dzień 2: sobota, 26 czerwca  1

Po dwóch mocno rockowych występach, klimat na drugiej co do wielkości festiwalowej scenie zmienił się bardzo mocno – kolejną gwiazdą, która na niej wystąpiła była bowiem Imogen Heap. Jej koncert zaczął się bardzo nietypowo: wokalistka pojawiła się na scenie trzymając w ręku dziecięcą zabawkę: długa, cienką rurę, która podczas wirowania wydaje charakterystyczny, modulowany dźwięk. Stała więc tak przez chwilę na samym środku wielkiej areny, uśmiechając się i grając na rurze. I już samo to sprawiło, że publiczność zaczęła coraz głośniej klaskać. Kiedy aplauz osiągnął ogłuszające natężenie, artystka odłożyła swój nietypowy instrument i zaczęła wykonywać swój bardziej tradycyjny repertuar. Jedna za drugą płynęły więc ze sceny charakterystyczne dla twórczości tej artystki ballady, po części wykonywane z towarzyszeniem kilkuosobowego zespołu, po części zaś – a cappella. A że wokalistka dysponuje niezwykłym, mocnym głosem, te fragmenty jej występu były szczególnie emocjonujące. Z miejsca kupiła też publiczność: kilkoma niemal intymnymi zwierzeniami błyskawicznie zniwelowała dystans dzielący ją od widzów.

Pod namiotem Johna Peela do akcji gotowa już była czwórka Anglików z zespołu Wild Beasts. Mimo sporych chęci i wyraźnego zaangażowania muzyków, ich występ nie był do końca przekonujący. Może było tak po prostu dlatego, że niefrasobliwie próbujący naśladować najciekawsze osiągnięcia amerykańskiej czołówki sceny alternatywnej materiał zawarty na dwóch płytach tej typowanej na „następną dużą rzecz” formacji jest na tyle mało charakterystyczny, że tak naprawdę zapamiętuje się po jego przesłuchaniu tylko specyficzną manierę wokalisty, który śpiewa falsetem. Po tym koncercie na dobrą sprawę też tylko to pozostawało w głowie.

Zaraz po Wild Beasts na tej samej scenie wystąpić miał zespół Delphic, jeden z nielicznych na tegorocznym festiwalu, któremu przypadła w udziale sposobność zaprezentowania się publiczności aż dwa razy. Poprzedniego dnia muzycy z Manchesteru grali w niewielkim namiocie tanecznym, tym razem mieli się pojawić na jednej z większych festiwalowych scen, przeznaczonej z reguły dla zespołów gitarowych. Ten pomysł organizatorów w symboliczny sposób odzwierciedlał więc podwójny, taneczno–rockowy charakter twórczości zespołu.

W rozdawanej tego dnia od rana gazecie festiwalowej, muzycy grupy zwierzyli się, że mają plan, żeby tym razem wystąpić całkiem nago. Ale jeśli ktoś wziął te zapowiedzi choć trochę na serio, srodze się zawiódł: członkowie zespołu wyszli na scenę ubrani w swoje stałe koncertowe stroje czyli jasnoszare koszule i trochę ciemniejsze garniturowe spodnie. Tym razem zaczęli bardziej rockowo niż DJ-sko: od razu wzięli do ręki gitary i mocno uderzyli w struny. I to był zdecydowanie lepszy pomysł niż elektroniczne błądzenie z poprzedniego dnia. Żeby rozwiać wszelkie wątpliwości, jaki charakter będzie miał ten występ, muzycy zaraz potem zaprezentowali dynamiczną wersję stosownie zatytułowanego utworu „Doubt”, który płynnie przeszedł w piosenkę „Red Light”. Repertuar tego występu był wiec ułożony właściwie dokładnie tak samo, jak koncertu z poprzedniego dnia, a jednak zespół – przynajmniej w pierwszej części swego koncertu – pokazał się z trochę innej niż w piątek strony.

Glastonbury 2010 - Dzień 2: sobota, 26 czerwca  2

Niestety nie dało się zobaczyć już więcej, jeśli chciało się zdążyć na dość odległą od namiotu Johna Peela Other Stage. A zdążyć tam zdecydowanie było warto – właśnie zaczynała tam swój występ nowojorska grupa The National. Jeszcze dwa lata temu sama występowała w namiocie Peela, dziś po znakomitej, zbierającej same pochwalne recenzje, płycie „High Violet” i po tym, gdy zostaje wreszcie należycie doceniona w Europie, awansowała na znacznie większą scenę. Grupa pojawiła się w Anglii w mocno powiększonej konfiguracji: obok muzyków podstawowego składu na scenie stanęła także spora sekcja dęta, bez której nie dałoby się już raczej zagrać nowszych, wyrafinowanych pod względem brzmienia, kompozycji zespołu. Dzięki temu, a także dzięki użyciu całej masy dodatkowych instrumentów, grupa zabrzmiała znakomicie – udało się odtworzyć na scenie prawie wszystkie studyjne niuanse, a niektóre efekty wręcz uwypuklić: tak było choćby w koncertowej wersji utworu „Afraid Of Everyone”, który dzięki rozwichrzonym partiom instrumentów smyczkowych, stał się jeszcze bardziej niepokojący niż studyjny oryginał.

Budując repertuar swojego występu muzycy idealnie wypośrodkowali między starszymi utworami, a tymi z najnowszej, promowanej właśnie płyty, zadowoleni musieli być więc zarówno ci, którzy poznali zespół dopiero teraz, pod wpływem coraz większej mody i ci, którzy śledzą jego poczynania od lat. Taki pomysł pozwalał też sterować nastrojem, poprzez przeplatanie spokojniejszych kompozycji tymi bardziej dynamicznymi, w których wokalista grupy, Matt Berninger, przechodził od swojego ciepłego, niemal namiętnego głosu, do niekontrolowanego krzyku. To oczywiście on skupiał na sobie największą uwagę publiczności, tańcząc na scenie, zagadując między utworami („Tak to sobie właśnie wyobrażaliśmy dziesięć lat temu, kiedy zakładaliśmy zespół” – mówił, próbując ogarnąć wzrokiem wielotysięczny tłum pod sceną. „Tylko było trochę ciemniej, a w pierwszych rzędach było więcej dziewcząt”), a wreszcie – wtedy kiedy podczas jednej z piosenek wskoczył w tłum i przeciskał się, oddalając coraz bardziej od sceny. Koncert zakończył się właśnie w taki, głośny, dynamiczny, trochę nawet agresywny sposób: w dwóch ostatnich utworach („Mr. November” i „Terrible Love”) Berninger bardziej szczekał niż śpiewał, biegał w fosie między sceną a miejscem dla publiczności, wspiął się na wieżę z kolumnami, a na koniec polewał widzów wodą. Było w tym wszystkim tyle energii i szaleństwa, że było jasne, że tym razem nie będzie szans na zakończenie koncertu w tradycyjny sposób: spokojną, poruszająco smutną piosenką „About Today”.

Ta energia miała pozostać pod Other Stage na dłużej – zaraz po The National zaplanowany tam został koncert grupy The Cribs. Ta decyzja organizatorów była dość odważna: wszak zespół nie cieszy się w swej ojczyźnie aż tak wielką popularnością, żeby zapełnić spore miejsce pod drugą co do wielkości festiwalową sceną. I rzeczywiście: gdy tylko nowojorczycy zeszli ze sceny, duża cześć publiczności rozpierzchła się pod inne festiwalowe areny. Ale ci, którzy zostali z pewnością nie żałowali. Ten koncert to była godzina energii i mocy skondensowanej w postaci prostych, trzyminutowych piosenek. Tu nie było czasu ani miejsca na zastanawianie się, marudzenie czy jakiekolwiek wyrafinowane kombinacje. Muzycy sypali swymi kolejnymi porywającymi przebojami jak z rękawa, nie dając publiczności nawet kilku sekund na wytchnienie. W repertuarze dominowały oczywiście najnowsze piosenki, powstałe już w powiększonym, czteroosobowym składzie, po tym gdy do rodzinnej trójki, tworzącej zespół przez kilka pierwszych lat jego działalności, dołączyła chodząca legenda alternatywnego grania, Johnny Marr, swego czasu gitarowy i kompozytorski filar zespołu The Smiths. Podczas koncertu muzyk zachowywał się nader skromnie, a w porównaniu z niemal nastoletnią nadekspresją wszystkich trzech braci, wręcz powściągliwie: stał po prostu z boku sceny i odgrywał swoje partie. Ale więcej nie było trzeba – jego młodsi o kilka lat koledzy z zespołu znakomicie radzili sobie z kwestią zapewnienia widzom pozamuzycznych atrakcji na scenie. Widzowie docenili to bardzo mocno – widać było, że choć nie ma ich zbyt wielu, są za to wiernymi fanami grupy, wykrzykującymi wraz z wokalistami wszystkie teksty i dbającymi o to, żeby głośny aplauz nie cichł ani na chwilę. Koncert nie skończył się co prawda – jak to często bywa w przypadku tego zespołu – krwią z rozciętych warg, ale chyba tylko dlatego, że tym razem w strzępy poszła koszulka wokalisty, który podczas wykonywania ostatniej piosenki wskoczył w tłum.

Pod namiotem Johna Peela trwał już w tym czasie w najlepsze koncert grupy Foals. Koncert bardzo ważny – zespół na swej drugiej płycie przeszedł poważną zmianę stylistyczną i po raz pierwszy prezentował swe nowe oblicze przed tak dużą publicznością. Nie słabnący ani na chwilę aplauz dowodził, że widzowie w pełni zaakceptowali ten nowy, nad wyraz łagodny i delikatny muzyczny wizerunek zespołu. Muzycy skupili się przede wszystkim na nowych kompozycjach, które na żywo wypadały trochę lepiej niż w wersjach studyjnych – dopiero w warunkach koncertowych można było w pełni docenić ich konstrukcję i stopniowe rozwijanie się od pojedynczych nut, granych na jednej strunie do istnej gitarowej ściany dźwięku po kilku minutach. Od razu było słychać, że muzycy grupy doskonale wiedzą dziś czego chcą, a ich propozycja jest bardzo spójna, dojrzała i wysmakowana. Może trochę szkoda tej świeżej, nieokrzesanej energii z początków funkcjonowania zespołu, ale nowe oblicze Foals naprawdę potrafi zachwycić. Na koniec wokalista grupy zaskoczył wszystkich, gdy wspiął się na wysoki maszt z pałeczkami w rękach i zaczął tam wystukiwać rytm, a wreszcie skoczył w wyciągnięte ramiona widzów. Jeszcze tylko kilkanaście sekund wspólnego, niemal etnicznego bębnienia przez wszystkich członków zespołu i już było koncercie. Znakomitym koncercie.

Pod główną festiwalową sceną trwała natomiast w tym momencie zabawa zupełnie innego rodzaju: barwna, kampowa, w pełni świadomie kiczowata dyskoteka, do której podkładem był występ kolejnych tego dnia gości z Nowego Jorku, zespołu Scissor Sisters. I od razu było widać, jak bardzo oczekiwany był powrót tej formacji na scenę. Publiczność była w prawdziwym amoku, tańcząc, śpiewając albo co najmniej kiwając się w rytm kolejnych, przebojowych utworów grupy. A że jej kompozycje, zarówno te najnowsze, jak i starsze, znakomicie się do tego nadają, przestrzeń pod Pyramid Stage zamieniła się w trudny do objęcia spojrzeniem taneczny parkiet.

Sami muzycy bawili się równie dobrze. Dwójka wokalistów nie tylko śpiewała (w jednej z piosenek wspomagana na dodatek przez samą Kylie Minogue) i opowiadała między utworami najróżniejsze historie: od politycznych deklaracji do prawie intymnych zwierzeń miłosnych, ale na dodatek wykonywała dość skomplikowane układy taneczne, przygotowane specjalnie do poszczególnych piosenek. Nie było wątpliwości – to był idealny zespół na największą festiwalową scenę w sobotni wieczór.

Glastonbury 2010 - Dzień 2: sobota, 26 czerwca  3

Kiedy Amerykanie wciąż jeszcze bawili tłum pod Pyramid Stage, na Other Stage swój występ kończyli właśnieEditors. Kończyli go dość mocnym akcentem – zestawem nowych kompozycji, zagranych jednak o wiele mocniej niż na płycie. Bez trudu można było odnieść wrażenie, że muzycy wciąż nie mogą się zdecydować, czy bliżej im do grania z gitarami czy elektroniką na pierwszym planie.

Takich wątpliwości nie mieli za to członkowie grupy The XX, którzy prezentowali się ciut później w namiocie Johna Peela. Przedstawili zestaw swoich minimalistycznych, brzmiących niemal ażurowo kompozycji, w których czuć było przede wszystkim poważna melancholię. To była idealna propozycja dla tych, którzy tego wieczoru nie mieli ochoty na radosną, beztroską zabawę.

I byłoby to może bardzo dobre, wyciszające zakończenie tego dnia na festiwalu, gdyby nie koncert, na który czekały tu dziesiątki tysięcy widzów: wszyscy ci, a była ich na festiwalu znaczącą większość, którzy nie woleli oglądać odbywającego się na Other Stage koncertu Pet Shop Boys, ale wybrali występ tegorocznego sobotniego headlinera, tria Muse.

I to była słuszna decyzja, bo o ile fakt, że ten zespół to mistrzowie świata w graniu koncertów, znany był już nie od dziś, mało kto mógł się jednak spodziewać, że Matthew Bellamy i jego dwaj koledzy przejdą samych siebie tak daleko, jak to tylko możliwe.

Ich koncert był genialny, był epicki, był niepowtarzalny, był tak niezwykły, że wszystkie inne koncerty tego dnia zbladły, jak występy karaoke w najtańszym barze. Anglicy grali prawie dwie godziny, mieli więc czas nie tylko na zagranie swoich wielkich przebojów, ale i tych nieco mniej wpadających w ucho, bardziej rozbudowanych kompozycji. Mieli czas na wszystkie ekstrawagancje swego lidera, Matta Bellamy’ego: atomowo brzmiące solówki, partie zagrane na fortepianie czy gitarze z dwoma gryfami. Mieli czas na wszystkie dodatkowe atrakcje: robiące spore wrażenie wizualizacje, idealnie zgrane z rytmem kolejnych utworów efekty świetlne i laserowe, a na koniec zatopienie całej sceny w dymie z wielkich maszyn. To wszystko robiło wielkie wrażenie. Ale najważniejszy moment, jeden z tych, które definiują ten festiwal i przechodzą na zawsze do jego historii nastąpił na samym początku bisu. W głośnikach zabrzmiał charakterystyczny, niemożliwy do podrobienia gitarowy riff, a z ciemności, które zasłoniły scenę wyłonił się jego autor, ten, który miał błyszczeć na tej scenie poprzedniego wieczoru, The Edge. Za chwilę dołączyli do niego muzycy Muse i zagrali wspólnie piosenkę U2 „Where The Streets Have No Name”. To był rzeczywiście wielki moment – nie tylko przez to, że stanowił naprawdę wzruszające oddanie hołdu mistrzom, ale także ze względu na to, że zrobił to znany ze swego rozdętego ego Bellamy. Piękny gest, piękny moment, piękne zakończenie znakomitego koncertu i obfitego w atrakcje dnia.

Przemek Gulda (19 lipca 2010)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: pszemcio
[22 lipca 2010]
a tak w ogóle w kwestii Reef, zabiorę głos bo to jednak kapela z moich czasów szkolnych. nie wiem jak to teraz wygląda, ale oni własnie mieli duzo dystansu do siebie, więc stwierdzenie "bo zagrany całkiem na serio" jakos mi sie kłóci. ale zaznaczam, że nie śledziłem kariery, więc może się coś pozmieniało
Gość: MP
[22 lipca 2010]
Zjebałeś! Nie dość, że opisałeś cały festiwal w stylu niczym z teraz rocka to jeszcze podobał Ci się Muse! A U2 nazwałeś "mistrzami". Sorry, ale to nie jest portal dla Ciebie!!
Gość: b
[21 lipca 2010]
[*]
Gość: pszemcio
[20 lipca 2010]
[?]
Gość: k
[19 lipca 2010]
[*]
Gość: tele morele
[19 lipca 2010]
[*]

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także