Glastonbury 2010
Dzień 1: piątek 25 czerwca
Na początek festiwalu organizatorzy nie przygotowali tym razem niczego specjalnie wystrzałowego, wręcz przeciwnie: na najważniejszych scenach pojawiły się zespoły, grające raczej spokojniejsze odmiany alternatywnego rocka. Tegoroczną działalność sceny, której nazwa jest hołdem dla Johna Peela, zainaugurował występ zespołu Detroit Social Club. Mocne, ale spokojne, nieco podniosłe, kompozycje czwórki młodych Anglików, wyraźnie stremowanych swoim pierwszym występem na festiwalu, podobały się publiczności, ale większość widzów oszczędzała siły przed dalszymi atrakcjami i siedziała na ziemi, kiwając tylko rytmicznie głowami.
W tym czasie na Other Stage – drugiej co do wielkości festiwalowej arenie prezentowała się natomiast formacja The Magic Numbers. Spokojne piosenki, czy wręcz ballady w wykonaniu brodatego wokalisty i jego, ubranej w nieco ekstrawagancką ciemną sukienkę, koleżanki wywoływały spory aplauz publiczności, nawet jeśli zdawały się trochę nie pasować do okoliczności: gigantycznej sceny i lejącego się z nieba upału. Już podczas tego, przedpołudniowego przecież, koncertu było wyraźnie widać, jak wielki tłum przyjechał w tym roku na festiwal. Ogromna przestrzeń przed Other Stage była wypełniona ludźmi.
Trochę inne, ale równie łagodne granie przywiózł do Glastonbury festiwalowy debiutant, Joshua Radin. Wyglądający jak skrzyżowanie Elvisa Costello i Woody’ego Allena wokalista zaproponował publiczności piosenki leżące idealnie na przecięciu współczesnego balladowego singer/songwritingu i spokojnego indie rocka. A widzom takie granie najwyraźniej bardzo się podobało.
Zupełnie inny muzyczny klimat panował natomiast na przeznaczonej przede wszystkim dla wykonawców nawiązujących w swej twórczości do estetyki folkowej scenie West Holts. Prezentowała się tam amerykańska wokalistka i multiinstrumentalistka, ukrywająca się pod pseudonimem Tune-Yards. W swej ojczyźnie zbiera ostatnio coraz lepsze opinie, za sprawą swych niezwykłych, nasączonych odgłosami natury kompozycji i pełnych energii koncertów. Ten w Glastonbury zaczął się w sposób dość niezwykły: artystka zgromadziła swój kilkuosobowy zespół na środku sceny i wykonała pełen energii utwór a cappella, wspierana przez mały chórek swoich muzyków. Potem wszyscy rozeszli się do swoich instrumentów i zaczął się kilkunastominutowy, bardzo dynamiczny występ, w którym dominowały akustyczne brzmienia, nietypowe, silnie zaznaczone przez spora ilość instrumentów perkusyjnych rytmy i mocny, w charakterystyczny sposób wrzaskliwy, głos liderki grupy. Nie sposób było zostać do końca tego koncertu, jeśli chciało się zobaczyć występ jednej z najciekawszych formacji w programie pierwszego dnia festiwalu, kanadyjskiego duetu Tegan And Sara, prezentującego się na scenie Johna Peela.
Po drodze można było jeszcze – a raczej: nie było innego wyjścia z powodu rosnącego z minuty na minutę tłoku na ścieżkach między scenami – zobaczyć, jak radzą sobie na Other Stage prawdziwi weterani z grupy The Stranglers. Choć to zespół niewiele młodszy od festiwalu, występował w Glastonbury dopiero po raz pierwszy. I przywiózł tu potężny zestaw swoich przebojów – blisko dwudziestominutowe przepychanie się w tłumie w stronę John Peel Stage pozwalało przekonać się bardzo dobitnie, ile rockowych klasyków, na czele z nieśmiertelnym utworem „Always The Sun” dostarczył światu ten zespół.
Koncert dwóch sióstr z Kanady już od pierwszych minut przekonywał, że Tegan And Sara grają dziś o wiele ostrzej niż na poprzedniej trasie. Gitary akustyczne zastąpiły elektrycznymi, a w spokojniejszych piosenkach sprzed lat trochę podkręciły tempo. Program krótkiego, jak to na festiwalu, występu zespołu, składał się z utworów z jego całej, bogatej dyskografii, choć przeważały w nim piosenki z przedostatniej, najbardziej chyba popularnej płyty grupy. I nawet jeśli siostry nie miały czasu na opowiadanie rodzinnych anegdotek, co zdarza im się podczas zwykłych koncertów nader często, od razu nawiązały kontakt z publicznością: „kto z was miał kiedyś złamane serce?” – zapytała jedna z nich i natychmiast w górę poszybował las rąk. „Jest was tu więcej niż mieszkańców naszego rodzinnego miasta”, dodała. A od połowy koncertu obie siostry prześcigały się w żartach na temat występującego tego samego dnia na festiwalu Snoop Dogga, dedykując mu kolejne wykonywane utwory.
Chwilę odpoczynku zapewnił tłumowi uczestników festiwalu chyba już zupełnie nieśmiertelny Willie Nelson. Wielka gwiazda country wypadła rewelacyjnie, prezentując zarówno swe własne, coverowane już tyle razy przez innych wykonawców (ostatnio przez Phosphorescenta) przeboje, ale także kilka klasyków, np. „Always On My Mind”, w poruszająco smutnej, wolniejszej od większości wykonań wersji.
Tymczasem pod namiotem Peela odbywało się istne piekło – organizatorzy planując właśnie w tym miejscu koncert zespołu Bombay Bicycle Club wyraźnie nie docenili popularności tej młodej grupy. Tłum, który chciał zobaczyć jej występ był ogromny i przyjmował każdy kolejny utwór z ogromnym entuzjazmem. Nieco inaczej wyglądała natomiast sytuacja pod Other Stage, gdzie znakomity koncert dawał właśnie francuski zespół Phoenix. Absolutnie nie da się porównać totalnego szaleństwa na tle tej grupy, które nie od dziś panuje w Stanach, do raczej umiarkowanej popularności w Wielkiej Brytanii – w kontekście innych koncertów na Other Stage, pod sceną było niemal pustawo. A szkoda, bo zespół dawał kolejny rewelacyjny koncert tego lata: krótki, spójny, dynamiczny i naszpikowany przebojami (zaczął się od „Lisztomanii”, skończył na „1901”, a po drodze zabrzmiało kilka innych wielkich przebojów zespołu). Jak zwykle, najbardziej zwracał uwagę perkusista grupy, który ani przez moment nie mógł usiedzieć spokojnie na swoim miejscu. Ale i wokalista grupy – wciąż znany w Anglii głównie jako „chłopak Sophii Coppoli” – niewiele ustępował mu żywiołowością. Po czterdziestu minutach było już po wszystkim, można było szukać kolejnych wrażeń.
Sporej ich ilości dostarczyło to, co działo się w tym czasie w namiocie Peela. Jeden z pierwszych koncertów, promujących swój, nie wydany jeszcze w dniu koncertu, solowy debiut dawał tam właśnie wokalista grupy Bloc Party, podpisujący swą samodzielną twórczość samym imieniem – Kele. Pod względem muzycznym koncert raczej nie powalał na kolana, ale wokalista, który wyraźnie był w świetnym humorze: bardzo umiejętnie bawił publiczność swymi opowieściami czy wspólnym klaskaniem do rytmu kolejnych, tanecznych kompozycji. Publiczności nie było pod sceną za wiele, ale była za to bardzo zaangażowana w ten występ: w pewnym momencie zaczęła nawet skandować imię wokalisty.
To samo spotkało muzyków grupy Chromeo, którzy ciut później rozpoczęli swój występ w jednym z namiotów tanecznych. Bardzo udany występ, trzeba dodać. Multietniczny duet przedstawił bardzo dobrze ułożony repertuar, składający się zarówno ze starych przebojów, ale i piosenek zapowiadających kolejny, mający się ukazać jesienią album. Wszystko podane zostało w bardzo mocnej formule, bliższej raczej stylistyce rockowej niż znanym z płyt, subtelnym klubowym aranżacjom. Muzyka grupy z pewnością straciła w takiej formie sporo ze swego wyrafinowania, ale zyskała na mocy, co publiczność bardzo doceniła, bijąc głośne brawa, śpiewając wraz z zespołem kolejne piosenki i skandując jego nazwę.
Ale wszyscy wielbiciele tanecznego grania przenosili się w tym czasie raczej pod Other Stage, gdzie już za chwile miała się zaprezentować jedna z większych gwiazd pierwszego dnia festiwalu: La Roux. Organizatorzy naprawili tym samym swój ubiegłoroczny błąd, kiedy to zaplanowali występ wschodzącej właśnie gwiazdy w maleńkim namiocie tanecznym, niemal rozniesionym na strzępy przez ogromną publiczność. Tym razem tłum miał wystarczającą ilość miejsca do oglądania i słuchania tego występu. A rudowłosa gwiazda zaskoczyła publiczność od samego początku: weszła na scenie ubrana, podobnie jak i cała reszta jej zespołu, w awangardowy, biało-czarny kostium, a potem rozpoczęła swój występ od dwóch premierowych kompozycji. Były one zaskakująco wolne, spokojne i raczej mało przebojowe, co chyba nie wróży najlepiej przygotowywanej właśnie drugiej płycie artystki. Wokalistka pozdrowiła swoich rodziców: „właśnie mnie oglądają z namiotu akustyków, a nigdy wcześniej nie byli na żadnym muzycznym festiwalu”, a potem zaprezentowała zadziwiającą, elektroniczno-taneczną wersję jednego z klasycznych utworów grupy The Rolling Stones, kolejny premierowy utwór i jeszcze jeden cover, piosenkę „Temptation” zespołu Heaven 17 z gościnnym udziałem wokalisty tej grupy. Publiczność cierpliwie przyjmowała te poczynania wokalistki, ale w powietrzu coraz wyraźniej wisiało już pytanie: no dobrze, ale co z przebojami? Wreszcie i na nie przyszedł czas, a tłum widzów wyraźnie odetchnął z ulgą.
Starsze przeboje wywoływały także największe emocje wśród tłumu oglądającego w tym czasie występ zespołu Vampire Weekend na głównej festiwalowej scenie. Nowojorczycy jak zawsze przywieźli ze sobą spory zapas optymizmu i promiennej radości, nie sposób było się więc nie uśmiechnąć widząc ich radosne twarze i ubrania w jaskrawych kolorach. I nawet jeśli zespół – tradycyjnie – nie zrobił nic więcej ponad poprawne i dynamiczne odegranie zestawu utworów z obu swych płyt, to w zupełności wystarczyło, żeby zachwycić publiczność.
Na najbardziej odległej od festiwalowego epicentrum scenie gotowi byli już natomiast do występu muzycy grupy The Big Pink. I jak zwykle zaprezentowali swe przebojowe utwory z debiutanckiego albumu w wersjach o wiele bardziej punkowych, mocnych i żywiołowych niż te nagrane na płycie. Nawet wolniejsze, łagodniejsze fragmenty, brzmiały potężnie, a wręcz agresywnie. Taka formuła zdecydowanie dobrze robi muzyce grupy, nic więc dziwnego, że niezbyt liczna publiczność dawała wyraźne oznaki zadowolenia.
Po krótkiej przerwie na tej samej scenie rozpoczął się jeden ze słynnych glastonburskich secret shows – prawie każdego wieczoru na scenie w parku odbywa się koncert nie zapowiadanego wcześniej zespołu. Czasem, ku sporemu zaskoczeniu widzów, w tym dość kameralnym miejscu występują naprawdę spore gwiazdy – swego czasu była to np. debiutująca właściwie wówczas przed brytyjską publicznością supergrupa The Dead Weather, w tym roku grająca przecież na największej z festiwalowych scen.
Niespodzianka pozostała niespodzianką do ostatniej chwili – nawet kiedy na scenę wyszedł ojciec chrzestny festiwalu, Michael Eavis, zapowiedział ten występ tak, żeby nic nie było wiadomo. Ale gdy tylko na scenie pojawił się brodaty muzyk w czapce, wszystko stało się jasne: publiczność od razu rozpoznała w nim Thoma Yorke’a. Artysta zasiadł do elektrycznego pianina i zaczął prezentację utworów ze swej solowej płyty, potem wsparł go dodatkowo Johnny Greenwood i razem wykonali kilka utworów z repertuaru swego macierzystego zespołu.
W międzyczasie w jednym z namiotów tanecznych zaczął się bardzo mocno – stosownie do okoliczności – utaneczniony, występ zespołu Delphic. Zaczął się właściwie bardziej jak set DJ-ski niż koncert z prawdziwego zdarzenia. Dopiero po kilku minutach miksowania swoich własnych utworów, muzycy zaczęli grać je na żywo. Niestety przesunięcie akcentów w stronę miksowania było widoczne prawie do końca występu, a to nie robiło mu najlepiej. Ale domagająca się muzyki do tańca publiczność zdawała się być zachwycona. Dodatkowe punkty muzycy zdobyli za znakomite wykonanie na zakończenie wydłużonych i zaprawionych potężną dawką emocji utworów „Counterpoint” i „Acolyte”.
Równie taneczna atmosfera panowała w tym czasie na Other Stage, gdzie właśnie kończyli swój występ muzycy grupy Hot Chip. Na deser zaprezentowali publiczności jeden ze swoich najpopularniejszych i najbardziej tanecznych utworów, czyli „Ready For The Floor”, czym sprawili, że ogromny tłum pod scena ruszył do tańca.
Robiło się już ciemno i późno, był więc najwyższy czas na występy zamykające pierwszy dzień tegorocznego festiwalu. Na głównej scenie był to czas dla grupy Gorillaz, która zaprezentowała się widzom w wieloosobowym składzie, łącząc w trakcie swojego występu najróżniejsze gatunki i stylistyki: od dynamicznego, tanecznego hip-hopu do tradycyjnych dźwięków rodem wprost z Indii. Na Other Stage swój psychodeliczny rock prezentowała grupa The Flaming Lips w składzie poszerzonym o kilkuosobowy kobiecy chórek, a w namiocie Johna Peela swoje mocno odświeżone oblicze przedstawiła formacja Groove Armada, wplatająca między nieco mroczne kompozycje z najnowszej płyty garść dużo bardziej radosnych, starszych przebojów. Dwójka wokalistów, zmieniających się na scenie co kilka minut, wnosiła do tego koncertu sporo dynamiki i świeżości, więc nawet jeśli ten występ nie był aż tak barwny jak dawne koncerty zespołu, publiczność bawiła się znakomicie. A brodaty konferansjer, stały gospodarz namiotowej sceny, mógł na koniec skomentować cały ten występ mocno ironicznie, wobec kończącego w zasadzie w tym samym czasie swoją festiwalową prezentację zespołu Gorillaz, że był znacznie ciekawszy niż oglądanie kreskówki.