Primavera Sound 2010

Dzień pierwszy: czwartek 27 maja

Primavera Sound 2010 - Dzień pierwszy: czwartek 27 maja 1

Dobrzy Ludzie Z Plaży dali nam cynk, że zdobycie festiwalowych opasek wymaga zabawy w PRL i odczekania w długiej kolejce, ale szturmując Park Forum w czasie sjesty, udało nam się pozwiedzać nawet przed koncertami nasz rewir działań. Górki, dołki, morze w tle, sześć scen, kompletny brak distro wytwórni, przestrzeń jak z folderu turystycznego. Zamykamy usta, dojadamy pomarańcze i ruszamy szukać hype.

Surfer Blood

Na koncercie tych czterech ministrantów wychodzi na jaw uroczy paradoks. Zespoły lo-fi, żeby pozostać lo-fi potrzebują lo-fi nagłośnienia i lo-fi garażu, a nie hangaru na 10 tysięcy osób, ściany głośników godnej Sunn O))) i ekipy wąsatych dźwiękowców. W uhałasowieniu muzyki nie pomogła nawet koszmarna akustyka zadaszonej sceny Pitchfork, nadającej się raczej na występ kogoś w stylu Techno Animal. Ci młodzi chłopcy byli nudni jak transmisja z zawodów surferskich na Eurosporcie. Wąsy im nie wyrosły, więc postawili na młodzieńcze emocje. O intensywności, powiedzmy, uniesień podczas spotkania neokatechumenatu. Prosto, banalnie, z konferansjerką skierowaną do niedalekiego obozu gastronomicznego. Pierwszy podczas tego festiwalu cios zadany noise-popowi.

Wave Pictures

Scena Ray-Ban była najbardziej efekciarska. Wielki amfiteatr, po lewej jeszcze większy betonowy żagiel, w tle naprawdę duże morze. Zespół Wave Pictures prawdopodobnie ceni sobie koncerty w dużych przestrzeniach, ale raczej w stylu stodół. Grając coś pomiędzy country, a glam rockiem wypłoszyło nas spod sceny po pierwszej solówce. Country tak, ale nie w okularach za 200 PLN.

Monotonix

Z trudem udało mi się przemóc i pójść na ten koncert. 1. Na scenę Vice jest daleko. 2. Po koncercie Fucked Up mam awersję do włochatych ludzi. 3. Znajoma dręczyła mnie wizją dotykania tej klaty. 4. Ich album z okładką „na rolingstonsowy tyłek” jest beznadziejnym hardrockiem. 5. Bojkotuje izraelski showbiznes. No ale zaciągnięto mnie, gdyż pytanie chcesz przegapić obrzezanego, kudłatego Iggy Pop’a?! mnie złamało. No i w sumie było fajnie. Gitarzysta sobie stał na scenie, perkusista i wokalista wisieli trzydzieści metrów dalej na jakiś barierkach i wylewali pot na rozentuzjazmowaną gawiedź. Podobno to typowe na ich koncertach, elegancko uzupełniało się to z prymitywną łupanką i dziesięciominutową nibysolówką. Takie Turbonegro z wygładzonym elementem perwersyjnym, MC5 czterdzieści(!) lat później. Wstydem nie jest przytupywać w rytm.

The Fall

Zaczyna się cykl „zderzenia z historią”. Wielka scena San Miguel, rzesze podstarzałych fanów i jeszcze bardziej podstarzały Mark E. Smith włóczący się po scenie. Początek brzmi idealnie hałaśliwie – taka ściana sprzężeń i przesterów A. D. 1978 powinna mieć swoje hasło na allmusic.com. Na chwilę obecną chyba każdy jest fanem post punka, ale nie wszyscy kumają, że rdzeniem tej muzyki niekoniecznie jest plumkanie na basie. Gadający do siebie wokalista, pani na klawiszach hołdująca najlepszym kanonom estetycznym gotyckich pań z lata nienawiści 77 i konkretny wygar. W ten sposób Brytyjczycy nieco zmienili nudnawy, indiewygładzony profil głównej sceny Primavery. Telebimy zaprezentowały nawet jakieś pogo pod sceną – nie wszyscy w pierwszych rzędach zdążyli uraczyć się wszędobylskim afgańskim haszem. Dziadki jednak w pewnym momencie zaczęły już nudzić, Mark prawdopodobnie już przy trzeciej piosence improwizował teksty (napompowany wspomagaczami był niemal jak Ozzy Osbourne – na szczęście nie przegryzał Red Bulli głowami nietoperzy), kawałki zaczynały się zlewać, na dodatek wszyscy dookoła komentowali jak twórczo post punk rozwinęło The XX, więc sobie poszedłem. Liczę na czarno-biały, ziarnisty obraz telebimów i mniej słoneczną pogodę na The Fall podczas Offa.

Titus Andronicus

Włócząca się ze mną znajoma narzeka, że jestem człowiekiem pełnym uprzedzeń. Jak nie wszędobylski H&M to Japandroids albo włochate klaty. TA zniechęcił mnie beznadziejnym teledyskiem do kawałka „A More Perfect Union”, zainspirowanym radosną atmosferą po kolacji z okazji Święta Dziękczynienia. Dodatkowo, nie wiedzieć czemu utkwiło mi w głowie, że ten zespół trąci prog rockiem, a to spora zniewaga. Jednak wynudzeni The Fall zebraliśmy się na Escenari Pitchfork. I okazało się, że ta brodata (nie licząc ślicznej pani na wiolonczeli) ekipa gra naprawdę przyjemne, gęste i hałaśliwe indie (w sumie brzmienie nie tak trudne do uzyskania na tej scenie – wystarczy ustawić kierunek dźwięku w stronę dachu). Nowy koncept album skupiający się na Wojnie Secesyjnej podkręcił bojową atmosferę pod sceną, a w pewnym momencie sam wokalista postanowił pobawić się w generała Lee i wskoczył na głowy biednych unionistów stojących na pierwszej linii frontu. Primavera niszczy mój muzyczny szowinizm, a scena Pitchfork zaczyna potwierdzać, że pomimo najgorszego nagłośnienia rozkręca najlepsze hulanki.

Tortoise

Czwartkowy wieczór jest zaskakująco chłodny, zmęczenie – nasz nieodłączny kompan, zaczyna dawać we znaki, ale ja macham z radości rękoma jak żółw przewrócony na plecy. Ten koncert jest jednym z moich głównych punktów festiwalu – w ramach rozgrzewki przed występem wrzeszczę na znajomą, karcąc ją za brak znajomości ekipy z Chicago. Panowie grają na ATP, scenie dedykowanej 90s (Shellac, Polvo, Built To Spill, UI). My instalujemy się na wzgórzu obok, żółta trawa pod nami, drzewka oliwne dookoła, szum wody – brakuje tylko spacerującego Jezusa. Pojęcia nie mam, jaka była playlista – panowie gładko przechodzili z jednego utworu do drugiego, zamieniali się instrumentami, improwizowali, bujali. Był rytm, jazzowy tygiel nastrojów, mocno nawiązujący do atmosfery z TNT elektronicznych zabaw z pętlami. Żadnego przyciągania uwagi gadżetami i fajerwerkami, 100% muzyki w muzyce. Dwie perkusje, podwójne zestawy cymbałów – do nasłuchujących koncertów algierskich Beduinów dołączają czarne plemiona z głębi kontynentu naprzeciwko. Ludzie tańczyli przy pierwszej fali post rocka, ja byłem w stanie tylko trzymać swoją szczękę na tyle, żeby nie stoczyła się do Morza Śródziemnego. Koncert festiwalu.

Crocodiles

Zdążyliśmy na ostatnie sprzężenie i z jego jakości wnioskuję, że koncert był beznadziejny. Zresztą to zespół jednego kawałka, a koncerty powinien grać tylko w piwnicach. Wokalista myśli, że jeśli ma stylówę na Dylana, to może od razu śpiewać dla kilkunastu tysięcy ludzi. Scena Vice + hype’owy zespół = wybuchające iPody. Idziemy sobie.

The Books

Kolejny koncert – przypadek. Koncert został przesunięty z 19:00 na 23:30, więc w oczekiwaniu na Pavement skoczyliśmy zobaczyć kto to. Chwała islandzkiemu wulkanowi (pośrednio Sigur Rós, który zapewne spowodował ten gniew Matki Ziemi), przez którego niesubordynację przesunął się przylot tych dwóch panów! Pustki pod sceną (jeszcze bardziej puste niż te polskie), więc można w spokoju pooglądać wizualki, zamiast rozglądać się za miejscem z dostępem do tlenu. Zamysł jest taki: puszczamy psychodeliczne, apokaliptyczno-wspominkowo-dziecięce wizualizację, do tego sample przemówień jakichś złych ludzi i robimy post rock wannabe GY!BE. Gitara plus wiolonczela, banjo i bas, akustyk kontra elektryk połączone z zaśpiewami Nicka Zammuto – całość robi fenomenalne wrażenie. New age’owy poradnik, jak wyzwolić potencjał swojego mózgu w połączeniu z melancholią amerykańskiego folku jawnie ciążyły w stronę nastrojów wytwórni Constellation. Jako zajadły fan stanu Oregon i Włóczęgi Północy byłem w pozytywnym szoku, zwłaszcza że zapowiedziano mi ten zespół jako „takie tam piczforki”. Dodatkowy bonus za jedyne podczas całego festiwalu udane, spójne wizualizacje. Niedoceniony koncert.

Pavement

Fani postanowili upodobnić się do otaczającej scenerii i stworzyli pod sceną morze. Ja poszedłem na ten koncert z czystej złośliwości, żeby móc opowiedzieć dziewczynie, że byłem i mi się nie podobało. Byłem na trzech brzmiących tak samo kawałkach i mi się nie podobało. Na dodatek poświęciłem Mission Of Burma na tę fakultatywną lekcję historii. Gablota muzealna w piwnicy.

Sleigh Bells

Na Pitchforku odbył się spęd ignorantów, którzy olewając Pavement wybrali supermodny kalifornijski szał. Koncert zaczął się w brawurowo wojenny sposób, od puszczenia kawałka Slayera (wojenki secesyjne Titusa Andronicusa wymiękają), który wprawił w lekką konsternacje publikę odchowaną na The Smiths. Właściwie ten koncert był szczytem banału. Gitarzysta szlajał się z gitarą po scenie i co jakiś czas zapętlał piekielnie dronujący metalowy riff, babeczka biegała w kółko rozbierając się i wydając dźwięki godowe znane z piosenek, dajmy na to 50 Centa, a w tle leciał jakiś hiphopowy bit. Jednym słowem: nu metal. Pomimo zerowych umiejętności pomysł na muzykę jest, wpasowując się w stylistykę Amerykanów, zajebisty. Prosto, z przytupem i dandysowskim luzem. Ludzie szaleli, pocili się i fantazjowali o sesji zdjęciowej wokalistki na ostatniej stronie Vice. Na szczęście uciekliśmy na Fuck Buttons przed bisami, zostawiając za sobą nieszczęsną próbę zaśpiewania ballady przez zespół stworzony bezmyślnie radosnej wiksy. Czekam na tagi dla Sleigh Bells w stylu dancemetal czy westcoast drone.

Fuck Buttons

Należę do stronnictwa, które narzeka na klimat festiwalowych koncertów, przekładając nad nie klubowe występy. Jednak słysząc milion narzekań na występ tych dwóch młodych ludzi w Powiększeniu (i tak uważam, że na hałas psioczą cieniasy, a stopery do uszu to szczyt lamerstwa) i stojąc pod sceną Ray-Ban zmieniam zdanie. W życiu nie byłem na tak nagłośnionym koncercie. Podejrzewam, że dźwiękowiec ustawiający tam brzmienie na co dzień słucha Merzbowa na zmianę z Darkthrone, delektując się tymi dźwiękami na głośnikach 7.1. Było słychać wszystko. Głośno. Zaczęło się od dziesięciominutowego drum & bassu, a ludzie już wariowali. Później betoniarka z pudełka, gitara, przy której thrash metal Sleigh Bells to Kiss, szumy takie, że fale morskie urządziły ze wstydu dodatkowy odpływ. Brakowało mi tylko większej ilości tribalowych bębnów ze „Street Horsing”, Benjamin Power (w czapce z naszywką Mayem – teraz wiemy, co łączy technodrone i Mogwai) posiłkował się raczej mało plemiennym iPodem. Podobno gdzieś w tym czasie na scenie szalał Chrome Hoof, ale kto opuszcza noiseMayday Beach Party 2010 przed końcem? Ludzie jednak wymiękali od hałasu (zapomnieli stoperów) i późnej pory; szalone światła, dwumetrowa kula dyskotekowa za stojącymi naprzeciw siebie muzykami i chmury marihuany sprzyjały szaleństwu. Ponad półtoragodzinnemu szaleństwu. Zagrana cała pierwsza płyta, masa gratisowego szumu, ocierające się wręcz o minimal rytmy. Ten zespół od chwili wydania idealnie trafia w moje noisowo-tribalowe potrzeby wiksy. Gdyby kolejny koncert grał na przykład Dan Deacon, prawdopodobnie w tym roku założyłbym Walkmena z rozstrojonym radiem i pojechał na Audioriver, albo obraził się na Ryanair i poleciał z Barcelony prosto do Ghany.

Moderat

Wykończeni i ogłuszeni chłopakami z Bristolu mieliśmy do wyboru balearyczne techniawy Delorean lub niemieckie techniawy Moderat. Wybraliśmy to drugie, zakładając, że rytmiczne ruszanie głowami to szczyt naszych możliwości. Pierwsze wrażenie było zachęcające: panowie wyglądają jak nieco mniej wypudrowany Kraftwerk, z potrójną elegancją przeplatając plamy oscylatorów, w tle dla odmiany minimalne, czarno-białe wizualizacje. Siedzimy już, wybierając adekwatny, niemiecki styl zabawy, kiedy odzywa się przekleństwo sceny Vice. Ten przepełniony zdjęciami magazyn w swoim koncepcie jest ukierunkowany na obraz. Jego imienniczka, scena koncertowa, obraz ma za nic i co drugiemu artyście wywala wizualizację. Moderat trafił o tyle szczęśliwie, że niebieski ekran błędu Windowsa całkiem nieźle koresponduje z atmosferą muzyki. Jednak, kiedy sam dźwięk zaczął płatać figle (prawdopodobnie dźwiękowiec słyszał z oddali koncert Fuck Buttons i zainspirowany postanowił przesterować Moderat paląc im głośniki), koncert zaczął grzęznąć. W zamyśle świetne wykończenie całego dnia na festiwalu, w praktyce technologia rozłożyła techno.

Dzień pierwszy zakończył się planowo.

Marcin Zalewski (15 czerwca 2010)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: greg
[6 lipca 2010]
Rozumiem, że autor uwielbia Tortoise, a Pevement wręcz przeciwnie. Ale obwieszczanie tego w relacji z festiwalu to nic nie wnoszące pierdolenie. Poza tym, niezależnie od gustów, przydałoby się trochę szacunku dla Pavement, choćby za jego istotność dla muzyki.
Gość: niego
[15 czerwca 2010]
W kolejnym tekście będę wyżywał się na Rossmannie.
Gość: koreańczyk
[15 czerwca 2010]
kolejny świeżak o h&mie. nie przyjmujcie nikogo już, proszę
Gość: niego
[15 czerwca 2010]
Nieprawda, lubię Mr. President!

ps. Te Polvo niestety koncertowo zawiodło, bo z płyt jak najbardziej pogoń.
Gość: pavement - polvo - pogoń! masz
[15 czerwca 2010]
nie mieliście kogo wysłać? koleś nie przyswaja lat 90tych, niech spierdala.
Gość: niego
[15 czerwca 2010]
jeeest*
Gość: niego
[15 czerwca 2010]
ale ale dla niektórych drone to Music For Airports / szum lasu. Zreszto huczało skwierczało to costam chyba jest na rzeczy. No ale słusznie, ani Oren Ambarchi, ani Troum czy nawet NadjoEarthy to nie są.
Gość: tele morele
[15 czerwca 2010]
ale ale ale, lulz, sorewicz.
Gość: tele morele
[15 czerwca 2010]
czy autor wie, co to jest drone? używanie pojęcia "dronujący riff" w stosunku do sleigh bells. brawissimo. ale jednak recenzja fajna bardzo, momentami chce się za wyrazistość poglądów przywalić autorowi w mordę (i bardzo dobrze!), ale niekompetencja to inna sprawa. no ale to jeden zgrzyt.
Gość: ratusz
[15 czerwca 2010]
"takie tam piczforki" ... i wszystko jasne ...
Gość: Paulina
[15 czerwca 2010]
jak mogl sie pejwmęt nie podobac. nieogarniam. to gorsze niz moje nietrawienie mbv.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także