Coachella Festival 2010

Dzień 3: niedziela 18 kwietnia

Coachella Festival 2010 - Dzień 3: niedziela 18 kwietnia 1

Ostatni dzień festiwalu zaczął się upałem jeszcze większym niż przez dwa poprzednie i kolejnymi ogłoszeniami o koncertach odwołanych ze względu na sytuację na europejskim niebie. Tym razem organizatorzy musieli wykreślić z programu imprezy występy Gary'ego Numana i zespołu Delphic. Mimo tych luk festiwal oczywiście musiał trwać. Rozpoczęły go koncerty w namiotach: w Mojave eksperymentalną, mocno podszytą folkiem muzykę zaprezentowała grupa One Eskimo, w Gobi zaś dużo mocniej, niemal punkowo zabrzmiał zespół singer/songwritera Kevina Devine'a. Ale na dobre ten festiwalowy dzień rozpoczął się kilkanaście minut później, gdy na scenie w namiocie Mojave pojawili się muzycy coraz popularniejszego w Stanach zespołu Soft Pack. Członkowie tej grupy już na pierwszy rzut oka cieszyli widzów swoim całkowicie bezpretensjonalnym podejściem: bez zbędnych wstępów przystąpili do bardzo żywiołowego prezentowania swoich utworów. Program koncertu składał się zarówno z tych najstarszych piosenek, pochodzących z czasów, gdy grupa nazywała się jeszcze The Muslims, z kilku przebojów z najnowszej płyty i z paru premierowych propozycji na dodatek. Ubrani w na poły eleganckie koszule, muzycy grupy wyglądali trochę jak ciut młodsi bracia członków zespołu Vampire Weekend, choć zdecydowanie daleko im było do ich zadęcia. I właśnie to: szczerość i żywiołowość, połączone z zawrotną przebojowości większości kompozycji, było największą siłą ich koncertu.

Po kilkuminutowej przerwie na scenie w Mojave stanął King Khan i jego nowy zespół Shrines. Pod względem muzycznym, jak zwykle w przypadku tego wykonawcy, występ zdominowało mocne, funkowe granie z rockowym zacięciem, ale liczyło się raczej co innego - zdumiewająca umiejętność wokalisty do całkowitego zawładnięcia publicznością. Nie dość, że szalał po całej scenie w dość niezwykłym stroju (srebrna, świecąca koszula z cekinami i dziwaczne nakrycie głowy), nie dość, że oprócz muzyków, zaprosił na scenę dziarską cheerleaderkę, na dodatek co i rusz namawiał widzów do realizowania swoich co najmniej dziwacznych pomysłów - np. palenia banknotów. Mimo potężnego upału, publiczność z miejsca podchwytywała propozycje Khana i bawiła się wraz z nim znakomicie.

Tuż obok, w namiocie Gobi trwał natomiast koncert dużo spokojniejszy i bardziej tradycyjny - na scenie stali muzycy coraz bardziej chwalonej formacji Local Natives. Zaprezentowali bardzo solidny występ, jeszcze bardziej niż na płycie ubarwiając swoje kompozycje elementami folku, np. wzmocnionymi rytmami żywcem zaczerpniętymi ze stylistyki etno. Jeszcze spokojniej było na scenie Outdoor Theatre, gdzie prezentował się Owen Pallett z kilkoma wspomagającymi go instrumentalistami. Muzyka zawarta na jego ostatniej płycie zupełnie nie sprawia wrażenia takiej, która mogłaby się sprawdzić na wielkiej, festiwalowej scenie, zwłaszcza przy nieznośnym upale. Ale sprawdziła się dość dobrze, nawet jeśli przez cały czas głośno wołała o bardziej kameralną sytuację i bardziej akceptowalne warunki atmosferyczne. Mimo to smutne do bólu, pełne nostalgicznej atmosfery i mocno podniosłe kompozycje Palletta zachwycały bardzo mocno zaskakująco liczną publiczność. Sam artysta nie krył swojego zdziwienia: „w życiu nie spodziewałbym się, że granie na skrzypcach na wolnym powietrzu może sprawić tyle radości i przyciągnąć tyle osób” - krzyczał Pallett między utworami.

Widzów było zresztą coraz więcej z każdą minutą - zaraz po występie Palletta na tej samej scenie pojawić się miał bowiem zespół Deerhunter. I już sam fakt, że to właśnie pod tym szyldem miał na Coachelli wystąpić, koncentrujący się ostatnio raczej na swoim solowym projekcie Atlas Sound, Bradford Cox, był dość duża niespodzianką. Wielkiej niespodzianki nie było natomiast, jeśli chodzi o sam koncert - Cox i reszta zespołu zaprezentowali się od swojej, znanej przecież już od dawna, eksperymentalno-psychodelicznej strony, owijając tradycyjne indie-rockowe granie w bawełnę atmosferycznego brzmienia i błądzących nie wiadomo gdzie gitar. Dość zabawnie wykorzystał Cox moment, w którym na chwilę w koncercie przeszkodziły jakieś problemy techniczne: natychmiast zaimprowizował, akompaniując sobie na gitarze, piosenkę o tym, jak często podczas festiwalu pękają prezerwatywy, co sprawia, że organizatorzy przyszłych edycji imprezy nie będą musieli się martwić o frekwencję.

Coachella Festival 2010 - Dzień 3: niedziela 18 kwietnia 2

Upał nie ustawał ani trochę, zaczął się za to taki fragment ostatniego festiwalowego dnia, gdy po względnym spokoju, nagle na wszystkich scenach zaczęło się dziać coś ciekawego, zmuszając widzów do podejmowania ekstremalnie trudnych wyborów i biegania w ukropie po całym terenie. Zaczęło się na scenie w namiocie Mojave, gdzie zainstalowała się para nieobliczalnych brooklyńczyków: Matt And Kim. Weszli na scenę przy akompaniamencie krótkiego, zapętlonego fragmentu jakiegoś starego hiphopowego przeboju ze słowem „Brooklyn” w tekście, a potem już cały koncert był pod znakiem robienia sobie żartów z hiphopowej muzyki i zachowań hiphopowych gwiazd. A to Matt udawał ich sposób chodzenia, a to Kim naśladowała charakterystyczny taniec ze wznoszeniem rąk do góry. Ale oprócz żartów nie zabrakło też – również przecież, było nie było, bardzo radosnej - muzyki. Brooklyńczycy zaprezentowali pokaźny zestaw utworów z obu swoich płyt, uzupełnionych na dodatek zaskakującymi cytatami i pastiszowymi fragmentami. I jeszcze jedno - ściągnęli do namiotu, w którym grali, rekordową ilość widzów. Choć nadal są kompletnie nieprofesjonalnym zespołem, złożonym z pełnych entuzjazmu samouków, ich popularność bardzo mocno przekroczyła już granice rodzimego Williamsburga.

Zanim skończyli swój występ, na scenie Outdoor Theatre rozpoczynał się koncert, który dla wielu - zwłaszcza tych nieco starszych - uczestników festiwalu był jego najbardziej przepełnionym silnymi emocjami fragmentem: prezentacja powracającego właśnie na sceny zespołu Sunny Day Real Estate. Ci klasycy drugiej fali emo-core'u skupili się przede wszystkim na materiale ze swego najbardziej kultowego, debiutanckiego albumu, „Diary”. Klasyczne kompozycje, takie jak „In Circles” czy „Song About An Angel” zabrzmiały w pełnych żywiołowości wersjach, takich, jakich można się było spodziewać - nawet po latach - po mistrzach gatunku, w którym silny ładunek emocjonalny z samego założenia łączy się z mocnymi gitarowymi riffami.

Prawie dokładnie w tym samym czasie na głównej festiwalowej scenie występowali inni klasycy - funkcjonujący z powodzeniem od z górą trzech dekad zespół Yo La Tengo. Ta trójka mieszkańców New Jersey po prostu nie gra złych koncertów, co udowadnia ostatnio na całym świecie, udowodniła też na kalifornijskim festiwalu. Ale nie było szans zatrzymać się na ich koncercie na dłużej, jeśli chciało się sprawdzić, co w namiocie Mojave prezentował Julian Casablancas, wokalista słynnych The Strokes, działający, jak i cała reszta kolegów z macierzystego zespołu, samodzielnie w czasie, gdy grupa zawiesiła działalność. Muzyk stanął na scenie na czele sporego składu instrumentalistów, w którym nie zabrakło miejsca dla klawiszowca, gitarzystów i dwojga perkusistów. Nic wiec dziwnego, że jego piosenki zabrzmiały w bardzo mocnych, bogatych pod względem aranżacyjnym wersjach. Ale prawdziwy amok licznej, nie mieszczącej się w namiocie publiczności wywołały... piosenki The Strokes, które - chyba dość nieoczekiwanie - znalazły się w repertuarze tego występu.

Występu, którego nie sposób było obejrzeć do końca, jeśli chciało się zobaczyć, co ma do powiedzenia inny wokalista słynnego zespołu, występujący samodzielnie. Tym razem chodziło o gościa z dalekiej, będącej od paru dni na pierwszych stronach gazet, ze względu na paraliżujący Europę wybuch wulkanu, Islandii, Jonsiego, wokalistę Sigur Ros. Jego występ zaczął się bardzo nastrojowo, od tych smutniejszych i spokojniejszych piosenek, które znalazły się na jego solowej płycie, potem przyszedł czas na utwory bardziej radosne, przepełnione energią i optymizmem. I choć mogłoby się wydawać, że niezwykły głos Jonsiego stworzony jest do wykonywania kompozycji tak smutnych, że aż rozdzierających serce, w zupełnie innym repertuarze także sprawdził się znakomicie. We wspierającym go podczas tej trasy zespole nie brakuje muzyków, zajmujących się warstwą rytmiczną poszczególnych kompozycji, nic więc dziwnego, że w niektórych momentach wysuwała się ona zdecydowanie na plan pierwszy, prowokując wielu widzów do radosnego tańca - tańczył też sam wokalista, przebrany w barwny indiański strój z okazałym pióropuszem. W przeciwieństwie do Casablancasa, Jonsi nie posiłkował się repertuarem swego macierzystego zespołu, bazując na materiale ze swej najnowszej, angielskojęzycznej płyty „Go”. Na koniec znów powrócił do jej spokojniejszych momentów, żegnając się z publicznością w mocno podniosłym nastroju.

Szybki bieg pod scenę Gobi - tam właśnie kończyła swój występ Charlotte Gainsbourg, występująca w jeszcze większym niż na poprzedniej trasie składzie - duża ilość instrumentów perkusyjnych sprawiła, że końcówka jej koncertu miała niemal brazylijski, sambowo-bossanovowy charakter. Krótki rzut oka na scenę w namiocie Mojave pozwalał przekonać się, jak rozpoczął swój występ Miike Snow. Muzyk wyszedł na scenę spowity bladoniebieskim światłem i rozpoczął prezentowanie zestawu swoich dynamicznych, tanecznych utworów. Nie dało się ich jednak usłyszeć zbyt wiele, bo trzeba było w szybkim tempie wracać pod scenę Outdoor Theatre. Stanęli na niej bowiem muzycy, których kariera rozwija się ostatnio w postępie iście geometrycznym - członkowie zespołu Phoenix, jedni z nielicznych Europejczyków na tegorocznym festiwalu.

Ten koncert nie mógł się zacząć inaczej - na początek zabrzmiał największy przebój zespołu, otwierający jego najnowszy album utwór „Lisztomania”. Zgromadzona w ogromnej ilości publiczność natychmiast ruszyła do tańca. Program tego koncertu był bardzo urozmaicony - muzycy odwoływali się do wszystkich swoich płyt, nie ograniczając się tylko do najnowszej. W związku z tym można było tego wieczoru usłyszeć także takie przeboje sprzed lat, jak np. „Consolation Prizes". Widać było od razu, że Francuzi w ostatnim czasie zjeździli z koncertami więcej niż pół świata: byli idealnie zgrani i całkowicie wyluzowani, pozwalało im to wkładać ogromną energię w swoje granie, co od razu przekładało się na jakość koncertu. Mistrzem dynamiki był zwłaszcza perkusista, którego żywiołowość napędzała pozostałych członków zespołu. Choć pozbawiony może szczególnych - zwłaszcza wizualnych - fajerwerków, był to bardzo solidny i porywający koncert zawodowców z licznymi przebojami w repertuarze. Koncert, który niezwykle spodobał się publiczności.

Coachella Festival 2010 - Dzień 3: niedziela 18 kwietnia 3

Ale nie było czasu na rozpamiętywanie występu Francuzów - festiwalowa machina z gwiazdami rozpędzała się coraz bardziej. Kolejna legenda rozpoczęła właśnie swój koncert na głównej scenie imprezy – tym razem byli to jedni z protoplastów współczesnego indie-rocka, muzycy reaktywowanej bardzo niedawno formacji Pavement. Słynący ze swego poczucia humoru i scenicznej nonszalancji członkowie grupy przyciągnęli pod scenę prawdziwe tłumy - ten koncert był częścią najszybciej chyba wyprzedanej w ostatnim czasie trasy. Sam występ zaś był bardzo smakowity: porywający, pełen energii i wyrzucanych z siebie przez muzyków jeden po drugim wielkich przebojach zespołu - kanonicznych utworach dzisiejszego indie rocka. Atmosfera ożywiała się zwłaszcza w tych momentach, kiedy muzycy wykonywali swoje najpopularniejsze kompozycje. Tym bardziej, że było im bardzo blisko do klasycznych wersji, znanych od lat z płyt studyjnych grupy. I nawet jeśli były podczas tego koncertu momenty, w których atmosfera wyraźnie siadała: muzycy pogrążali się w bluesowych improwizacjach albo bezładnym i zupełnie pozbawionym energii chodzeniu po scenie, trudno nie ocenić go jako wielkie wydarzenie i skuteczne wskrzeszenie wielkiej legendy alternatywnego grania.

W czasie tego występu trzeba było jednak zrobić sobie mała przerwę i na chwilę wyskoczyć - po raz ostatni tego wieczora - pod scenę w namiocie Gobi, gdzie trwał właśnie występ Little Boots. Występ znakomity: taneczne, przepełnione elektroniką piosenki, w wersji koncertowej zabrzmiały o wiele mocniej i bardziej gitarowo niż na płycie. Okraszone na dodatek znakomitymi efektami wizualnymi, np. barwnymi laserowymi projekcjami, stały się świetnym pretekstem do ognistej zabawy, w którą natychmiast rzuciła się publiczność. Przy tak przebojowych piosenkach jak: „Meddle”, „Remedy”, „Stuck On Repeat” (rozpoczętej lirycznym fortepianowym intro) czy „Earthquake” nie sposób było przecież ustać w miejscu.

Ale to jeszcze nie był koniec atrakcji na ten wieczór. Kiedy tylko muzycy grupy Pavement skończyli swój występ na głównej scenie, na deskach Outdoor Theatre stanęła inna gwiazda, kolejny tego dnia wokalista znanego zespołu, prezentujący swój samodzielnie nagrany materiał. Tym razem chodziło o Thoma Yorke'a. Występ wokalisty Radiohead anonsowany był przez organizatorów kilkoma znakami zapytania. Ale nie chodziło o to, czy koncert dojdzie do skutku, ale o wciąż nie znaną oficjalną nazwę jego nowego projektu. Yorke wszedł na scenę i z miejsca rozwiał wątpliwości zarówno w kwestii nazwy, jak i repertuaru tego występu: „nazywamy się Atoms For Peace i będziemy grać utwory z mojej ostatniej płyty solowej w mocno zmienionych wersjach” - zapowiedział artysta i przez kolejnych kilkadziesiąt minut tą zapowiedź skutecznie realizował. Miał zwłaszcza rację w kwestii „mocno zmienionych wersji”: rzeczywiście, zamiast znanych z płyty elektronicznych kompozycji, można było podczas tego występu usłyszeć pełnokrwiste, bogato zaaranżowane utwory, w których warstwa rytmiczna wybijała się często na plan pierwszy. Dzięki temu znane już od wielu miesięcy utwory Yorke'a nabrały zupełnie nowych barw.

Coachella Festival 2010 - Dzień 3: niedziela 18 kwietnia 4

W całkiem innym świetle kazali patrzeć na swoje kompozycje także muzycy brytyjskiej formacji Big Pink, która jako ostatnia podczas tegorocznego wydania Coachelli stanęła na scenie w namiocie Mojave. Muzycy mogli zaskoczyć już na pierwszy rzut oka: iście grunge'owo wyglądający basista, filigranowa, ale pełna energii perkusistka, klawiszowiec w obcisłych spodniach i przerażająco kiczowatej, szerokiej koszuli, a wreszcie gitarzysta i wokalista grupy, sprawiający wrażenie wyciągniętego z punkowego żurnala, w swej ramonesce z ćwiekami i świeżo wygolonym irokezie. Ale prawdziwe zaskoczenie nastąpiło, gdy ta barwna ekipa podłączyła instrumenty i zaczęła grać. Bo oto zamiast dynamicznych, ale jednocześnie dość mocno wygładzonych pod względem brzmienia kompozycji, zamieszczonych na debiutanckiej płycie grupy, zabrzmiały ich dużo bardziej zadziorne, hałaśliwe i agresywne wersje. Zgodnie z image'm wokalisty, materiał Big Pink podany został w bardzo punkowej wersji, na czym nota bene bardzo zyskał. Mroczne, mocne utwory robiły znakomite wrażenie, a zagrany na sam koniec największy przebój grupy, piosenka „Dominos”, zaprezentowana w podobny jak cała reszta koncertu sposób, była znakomitym ukoronowaniem tego bardzo dobrego występu.

I to był już prawie koniec tego dnia i całego festiwalu. Prawie. Organizatorzy zafundowali bowiem na pożegnanie z tegoroczną edycją Coachelli jeszcze jedną atrakcję - koncert powracającej po sporej przerwie formacji Gorillaz. Dynamiczne połączenie muzyki granej na żywo i znanych z płyt sampli bardzo podobało się publiczności i było godnym zakończeniem tegorocznej edycji imprezy.

Przemek Gulda (7 czerwca 2010)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: tufla
[8 czerwca 2010]
rozczarowałam się liczyłam na bardziej rozbudowany opis koncertu gorillaz P:

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także