Coachella Festival 2010

Dzień 2: sobota 17 kwietnia

Słońce nad pustynią zaczęło operować już od wczesnych godzin porannych, w nagrzanych namiotach nie sposób było wytrzymać, festiwal był więc na nogach długo przed południem. Pierwszy wykonawca stanął na scenie dokładnie o godz. 12. Dwunastogodzinny maraton rozpoczął tym razem Frank Turner w namiocie Gobi. Jego akustyczne, folkowe, nasączone punkową energią ballady, jako żywo przypominające wczesną twórczość grupy Against Me!, znakomicie sprawdziły się jako początek kolejnego festiwalowego dnia.

Coachella Festival 2010 - Dzień 2: sobota 17 kwietnia 1

Kilka chwil później w namiocie Mojave rozpoczął się chyba najbardziej nietypowy występ podczas festiwalu (choć stand-up comedians pojawiają się w programach amerykańskich imprez tego typu nader często) - na scenie stanął kultowy reżyser kampowych filmów, John Waters. Przez ponad trzy kwadranse bardzo skutecznie bawił całkiem sporą publiczność anegdotami o gwiazdach rocka, występujących w jego filmach, o swoich pomysłach na zmiany na festiwalu (powinien się odbywać w miejscu, gdzie jest dużo cieplej, w sierpniu i w podgrzewanych namiotach), a przede wszystkim - o najbardziej zadziwiających praktykach seksualnych (np. uprawianiu seksu z... żywnością). Im bardziej przekraczał granice tzw. dobrego smaku, tym bardziej jego żarty były zabawne i tym głośniejsze wybuchy śmiechu wzbudzały.

Po tej dawce mocno skrzywionego humoru festiwal powrócił do swego podstawowego wymiaru, a na scenach zaczęli królować muzycy. W namiocie Gobi zainstalowali się np. coraz bardziej popularni odnowiciele prog-rockowej tradycji, członkowie zespołu Portugal. The Man. Ich występ wypadł znakomicie - słychać było wyraźnie, że muzycy, jeszcze niedawno grywający krótkie koncerty w maleńkich salach, radzą sobie bardzo dobrze na dużych scenach. Zaletą tego występu była z pewnością spora żywiołowość, która prezentowali ci artyści, choć kilkuminutowe solówki i mocno psychodeliczny klimat mogły być niemal odrzucające dla wszystkich, którzy nie mieli ochoty na tą muzyczną podróż w czasie o dobre cztery dekady wstecz. Ale takich zbyt wielu nie było - grupa, mimo wciąż jeszcze bardzo wczesnej pory, przyciągnęła pod scenę tłum, którego namiot w żaden sposób nie był w stanie pomieścić. To wszystko sprawia, że o tym zespole należy dziś myśleć w zupełnie innych kategoriach niż kilka miesięcy temu, gdy znany był zaledwie garstce słuchaczy.

Kolejna propozycja, tym razem w pobliskim namiocie Mojave, to występ szkockiej grupy Camera Obscura, jak zwykle bardzo spokojny i łagodny, jak zwykle oparty na nienarzucających się melodiach i charakterystycznym głosie wokalistki. Ale jednocześnie - trochę jakby za leniwy i usypiający, jak na porę, w której się odbywał: piekący upał raczej wyganiał publiczność spod sceny i zachęcał do leżenia przed namiotem. A jednak mimo sennej atmosfery, Szkoci nie mogli narzekać na brak publiczności.

Nie inaczej było kilka minut później, gdy w Gobi swój koncert rozpoczęła coraz bardziej chwalona i doceniana formacja Girls. Przez kolejnych kilkadziesiąt minut członkowie grupy udowodnili, że te wszystkie pochwały nie są ani trochę przesadzone. Muzycy, którzy jeszcze kilka miesięcy temu grali koncerty, w których na pierwszym planie były pokazowa nonszalancja i ostentacyjny bałagan, udowodnili, że dziś są w zupełnie innym miejscu: ich występ miał świetnie zbudowaną dramaturgię, a jego poszczególne elementy układały się w klarowną całość. Muzycy przeprowadzili więc słuchaczy przez swoją debiutancką płytę, zaczynając od tych mniej charakterystycznych nagrań, powoli przechodząc do coraz większych przebojów. Na koniec zostawili sobie utwór, który zdaje się trochę nie pasować do reszty ich twórczości, ale idealnie zamknął ten występ: mroczny, motoryczny, nowofalowy „Morning Light”. Na dodatek muzycy zakończyli go dwiema minutami mocnego, gitarowego jazgotu, który jeszcze bardziej podkreślił energię tego utworu.

Na scenie Outdoor Theatre gotowi do akcji byli już goście z dalekich Antypodów - zespół The Temper Trap. Ich koncert nie zaczął się zbyt dobrze: w pierwszym utworze wyraźnie szwankowało nagłośnienie w odsłuchach, przez co muzycy byli wyraźnie zagubieni. Ale po chwili i po kilku drobnych poprawkach było dużo lepiej, a zespół zaczął się jakby coraz bardziej rozkręcać, nabierać energii i pewności. Muzycy weszli w drugi sezon swojej, dość niespodziewanej zresztą, festiwalowej obecności w bardzo spektakularny sposób. Choć nadal są tylko garstką skromnych chłopaków z dalekiego kraju, bez jakichkolwiek gwiazdorskich zapędów, ich podniosła, nieco pompatycznie brzmiąca muzyka znakomicie sprawdza się na wielkich festiwalowych scenach.

Kolejny spacer przez coraz bardziej wypalony przez słońce i wydeptany dziesiątkami tysięcy stóp festiwalowy teren i kolejna zmiana nastroju: w namiocie Mojave swój delikatny dream-pop prezentowali muzycy grupy Beach House. Sprawdziły się wszystkie przewidywania amerykańskich dziennikarzy sprzed kilkunastu tygodni, gdy premierę miała druga płyta grupy - to dziś rzeczywiście spora gwiazda. Absolutnie nie mieszczące się w namiocie tłumy widzów i niezwykle gorące przyjęcie, jakie zgotowali oni muzykom zespołu były na to najlepszymi dowodami. A sam występ? Był dość przewidywalny i pozbawiony raczej wizualnych atrakcji: muzycy grupy po prostu stali na scenie, niemal nieruchomo i wykonywali swoje piosenki. Tak jakby zakładali, że one potrafią obronić się same. I to była prawda: obroniły się.

Coachella Festival 2010 - Dzień 2: sobota 17 kwietnia 2

Po Amerykanach przyszedł czas na gości z Kanady - na głównej festiwalowej scenie zaplanowany był występ radosnych, uśmiechniętych i zupełnie bezpretensjonalnych muzyków z zespołu Tokyo Police Club. Niedługo przed festiwalem ogłosili oni oficjalnie plan wydania swej długo oczekiwanej drugiej płyty długogrającej, można się więc było spodziewać, że obok dobrze znanych, starszych przebojów, zabrzmi też sporo premierowych dźwięków.

I rzeczywiście, zaczęło się od zupełnie nowego utworu, ale potem zabrzmiał znany od dawna przebój „Nature Of The Experiment”. Po takim głośnym i dynamicznym wstępie publiczność była gotowa na wszystko. A muzycy z minuty na minutę rozkręcali się coraz bardziej, prezentując z niezwykłą żywiołowością kolejne utwory. „Pierwszy raz w życiu gramy na tak gigantycznej scenie, więc pomóżcie nam poczuć się, jak u siebie” - kokietował publiczność wokalista grupy. A publiczność reagowała natychmiast, co i rusz nagradzając zespół gromkimi oklaskami. Ale jak mogło być inaczej, skoro jeden za drugim w głośnikach rozbrzmiewały takie przeboje, jak „Juno”, „Sixties Remake” czy „Your English Is Good”. Wplatane miedzy nie nowe utwory nie różniły się od nich specjalnie poziomem energii i przebojowego potencjału, co sprawia, że o nową płytę Kanadyjczyków raczej nie ma się co martwić.

Sytuacja na festiwalu stawała się coraz bardziej gorąca: na wielu scenach jednocześnie odbywały się ciekawe koncerty i trudno było trzymać rękę na pulsie. Niemal w tym samym czasie, co Tokyo Police Club, na scenach namiotowych prezentowały się zespoły The Raveonettes i Gossip. Ten ostatni - sądząc po kilku ostatnich minutach koncertu - wypadł znakomicie. Zaprezentował na zakończenie kilka najbardziej przebojowych i dynamicznych kompozycji ze swej ostatniej płyty, żegnając się z publicznością w towarzystwie kilku czarnoskórych muzyków, z którymi wykonał jeden z funkowych standardów. Ten pomysł znakomicie pasował do dynamicznego, nasączonego funkową energią repertuaru zespołu, a niezawodna Beth Ditto, sprawdziła się znakomicie na tle kilkuosobowego chórku.

W tym kontekście dość blado wypadło zakończenie występu duetu The Raveonettes - jego członkowie uzgadniali bardzo długo między utworami, co zagrać, a koniec końców pogrążali się w nie prowadzących raczej donikąd improwizowanych, kakofonicznych gitarowych sprzęgach i zgrzytach. Zmodyfikowane w ten sposób utwory, które były podstawą tych eksperymentów, traciły za ich sprawą cały swój urok. A koncert okazał się sporym rozczarowaniem. Jedyne, co usprawiedliwia tą sytuację i tych artystów to fakt, że na skutek zakłóceń w ruchu lotniczym, do Kalifornii nie dotarli z Danii muzycy, występujący zwykle z liderującym zespołowi duetem, dlatego musiał się on tym razem pojawić na scenie bez ich wsparcia.

Na scenie Outdoor Theatre rozpoczął się w tym czasie występ brytyjskiej formacji The XX, która z miesiąca na miesiąc staje się grupą niemal kultową. To, co działo się podczas festiwalowego występu zespołu potwierdza to znakomicie - pod sceną zgromadziły się nieprzebrane tłumy widzów: tak wielu pod tą scenę nie przyciągnął ich do tej pory na tegorocznej Coachelli jeszcze nikt. Sytuacja była o tyle zaskakująca, że delikatna, nad wyraz łagodna muzyka grupy niespecjalnie sprawdza się w festiwalowych warunkach. Ale podczas Coachelli dziesiątkom tysięcy widzów pod Outdoor Theatre absolutnie to nie przeszkadzało.

Dużo bardziej festiwalowa muzyka brzmiała w tym samym czasie na głównej scenie, którą zawładnęli mistrzowie melodyjnego i przebojowego ciężkiego rocka, muzycy nowojorskiej formacji Coheed And Cambria. Wielbiciele tego typu grania mieli wszelkie powody do radości: zespół zaprezentował spory zestaw piosenek ze swej najnowszej, wydanej niedawno przed festiwalem płyty, uzupełnionych mocnym wyborem starszych przebojów. Zaprezentował je na dodatek z ogromną żarliwością i niemal niespożytą energią. Wokalista grupy nie tylko wypuszczał spod palców mocne riffy, nie tylko wykrzykiwał kolejne fragmenty swej nietypowej, zapisanej w tekstach zespołu, historii w konwencji science-fiction, nie tylko miotał na wszystkie strony swoją rozwichrzoną czupryną, na dodatek jeszcze biegał po całej scenie i aktywizował pozostałych muzyków zespołu. Efekt: świetne rockowe widowisko, aż miło było oglądać. Na sam koniec muzycy przygotowali prawdziwą wisienkę na torcie: na scenę weszła całkiem spora orkiestra dęta, która wspomogła ich w kończącym ten smakowity występ utworze.

W Outdoor Theatre wciąż trwał w tym czasie brytyjski desant na Coachellę. Po XX, prezentowała się grupa Hot Chip. Anglicy wypadli bardzo przyzwoicie, choć nie do końca porywająco. Gdy ze sceny brzmiały największe przeboje grupy, atmosfera stawała się znacznie bardziej gorąca, ale były też momenty, w których muzycy wdawali się w improwizacje, a napięcie z miejsca opadało. W tym samym czasie na głównej scenie prezentowali się ulubieńcy zupełnie innej publiczności: zespół Faith No More, inaugurujący tym samym drugi sezon swej festiwalowej aktywności po niedawnej reaktywacji. Ten występ był - trzeba przyznać - pełen energii i rockowego ognia, ale jednocześnie: mocno przewidywalny. Ze sceny dobiegały kolejne przeboje, a jedynym elementem, który wnosił do tego występu efekt zaskoczenia, był Mike Patton. A to zmienił zupełnie linię wokalną, a to zaśpiewał cały utwór o oktawę wyżej niż zwykle, a to wreszcie powiedział coś żartobliwego między piosenkami. I tylko zabiegom ubranego w bezkształtny czerwony kombinezon wokalisty, ten koncert zawdzięczał choć trochę zaskoczenia.

Kiedy ucichły ostatnie dźwięki, sceną zawładnęli techniczni zespołu Muse, przygotowujący ją do występu brytyjskiej formacji. W tym czasie na scenie obok w pełni rozkręceni byli już muzycy nowojorskiej grupy MGMT, promujący właśnie bardzo intensywnie w swej ojczyźnie najnowszą płytę. W porównaniu do koncertów z poprzedniej trasy, w repertuarze najnowszych występów grupy jest o wiele więcej piosenek z „Congratulations”, jest też o wiele więcej porządku - czyżby muzycy wzięli sobie do serca liczne uwagi, także po ich warszawskim koncercie, odnoszące się do ich niemal skrajnej scenicznej dezynwoltury? Być może. Jedno jest pewne: na kalifornijskim festiwalu wypadli bardzo przyzwoicie.

Ale prawdziwe atrakcje miały się dopiero zacząć. Oto bowiem na głównej festiwalowej scenie zainstalowało się trzech Anglików z zespołu Muse. Choć od razu można było odnieść wrażenie, że są oni tylko dodatkiem do niezwykłej koncertowej machiny pod tą nazwą. Z tyłu sceny pojawił się bowiem ogromny ekran diodowy, na którym wyświetlane były dopasowane do kolejnych piosenek wizualizacje. Cała bateria kolorowych świateł rozbłyskała w wybijanym przez perkusistę grupy rytmie. A kiedy w trzecim utworze zapłonęły zielone światła ogromnych laserów, było wiadomo, że ten koncert będzie widowiskiem, jakiego dotąd świat nie oglądał.

Trójka muzyków była oczywiście niezwykle ważnym elementem tego spektaklu, tym bardziej, że rzeczywiście zachowywała się iście spektakularnie: energia biła z muzyków bez najmniejszej przerwy, nie mogli wprost ustać w miejscu, tańczyli wściekle z instrumentami w rękach. Królem tego balu był oczywiście Matthew Bellamy, biegający z gitarą po całej scenie, wykonujący mocno ekwilibrystyczne skoki, zagadujący do publiczności między utworami, a wreszcie - zasiadający dostojnie do przezroczystego koncertowego fortepianu. Kiedy oglądało się występy grupy na poprzedniej trasie, podczas której odwiedziła także Polskę, wydawało się, że lepiej, mocniej i ciekawiej być już nie może. Może, bez problemu. I Anglicy nie mieli najmniejszego problemu, żeby to udowodnić podczas swego genialnego występu w ramach festiwalu Coachella.

Na tle skrajnego perfekcjonizmu i brzmieniowej klarowności tego występu, rozpoczynający się chwilę po nim na scenie Outdoor Theatre koncert zespołu The Dead Weather sprawiał wrażenie nieokrzesanego, brudnego i mocno chaotycznego. Muzycy pod wodzą Jacka White'a promowali właśnie materiał ze swej najnowszej, nie wydanej jeszcze płyty, nic więc dziwnego, że znalazło się go sporo w repertuarze tego występu. Ale tak czy owak, zdominowały go przede wszystkim zeppelinowskie brzmienia gitar, brudne harmonie i charakterystyczny głos Alisson Mosshart. I ci, którzy lubią te elementy, byli z pewnością zachwyceni tym występem.

Coachella Festival 2010 - Dzień 2: sobota 17 kwietnia 3

Kolejną niespodzianką wieczoru było zaproszenie przez organizatorów festiwalu internetowej sensacji ostatnich tygodni, wywodzącego się z Afryki Południowej zespołu Die Antwoord. Muzycy otrzymali do dyspozycji miniaturowy, dwudziestominutowy spot na tanecznej scenie w namiocie Sahara. I wykorzystali go znakomicie. Choć ich występ był kuriozalny i całkowicie pozbawiony dobrego smaku, jednocześnie przykuwał uwagę przez cały czas swego trwania. Członkowie grupy najpierw wystąpili w znanych z teledysków, nad wyraz za dużych białych dresach z obscenicznymi obrazkami, które jakiś anonimowy komentator opisał kiedyś w internecie jako „zły sen Haringa”, potem zaś przebrali się w stroje nader odważne: wokalista grupy założył np. - również znane z internetu - bokserki z okładką płyty „The Dark Side Of The Moon” Pink Floyd. Pod względem muzycznym koncert był równie kiczowaty jak płyta Die Antwoord i singiel „Enter The Ninja”, wykonany zresztą przez zespół na początku koncertu z nieznacznie zmienionym tekstem: zamiast przechwałek o trafieniu przez internet do całego świata, wokalista grupy cieszył się, że może zagrać koncert w USA.

Kolejny festiwalowy dzień dobiegał powoli końca, ale muzyka bynajmniej jeszcze nie cichła. W jednym z namiotów niezwykle barwny (dosłownie i w przenośni) i pełen energii koncert dawała legenda amerykańskiej sceny, prekursorzy co najmniej kilku gatunków z dance punkiem na czele, grupa Devo. Muzycy zachwycali swoją żywotnością, bawili zaś pełnymi prostych żartów wizualizacjami i charakterystycznymi, przypominającymi odwrócone doniczki nakryciami głowy. Tuż obok siłą rzeczy dużo mniej dynamiczny koncert dawała Sia, której utwory leżą gdzieś na pograniczu łagodnej ballady i dynamicznego popu. Na koncercie sprawiły się całkiem dobrze, a sama wokalistka co i rusz udowadniała, że ma naprawdę spore możliwości głosowe.

Nie brakowało także atrakcji dla tych, którzy w sobotni wieczór chcieli po prostu potańczyć - to właśnie ze względu na nich organizatorzy zaplanowali na zakończenie tego dnia na największej scenie festiwalu występ DJ-a Tiesto. Niektórzy uczestnicy festiwalu przyjechali tu specjalnie dla niego, wiec artysta odpłacił się najlepiej jak mógł: mocnym, house'owym setem, okraszonym dynamicznymi wizualizacjami. I w takim właśnie, mocno tanecznym nastroju kończył się drugi dzień kalifornijskiego festiwalu.

Przemek Gulda (7 czerwca 2010)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także