Podsumowanie dekady

Top 100 albumów - miejsca 1 – 50

Obrazek pozycja 50. The Field – From Here We Go Sublime

50. The Field – From Here We Go Sublime

[2007; Kompakt]

Ktoś nazwał „From Here We Go Sublime” muzyką przyszłości, kolejnym wielkim manifestem elektroniki i dowodem, że jedynie syntetyczny świat klików, trzasków, pętli i samplingu ma kulturze do zaoferowania coś więcej niż mniej lub bardziej udane seanse wywoływania duchów lat minionych. Mam poważne wątpliwości czy chciałbym, aby tak właśnie przedstawiała się materia dźwiękowa jutra. Nie dlatego, że nie ufam Willnerowi (przeciwnie: jestem fanatykiem jego debiutu), ale właśnie z obawy przed epigoństwem. Szwedzkiemu jedynakowi z Kompaktu udało się bowiem coś, o czym większość domorosłych muzycznych konceptualistów może tylko pomarzyć. Jałową w gruncie rzeczy ideę beznamiętnej repetycji i stopniowego nawarstwiania krótkich, ściętych sampli wyniósł do rangi wielkiego twórczego procesu, wykreślając ze słownika słowa takie, jak nuda czy monotonia. „From Here We Go Sublime” jest podróżą, która więcej niż z wygodami klimatyzowanego autokaru czy komfortowej miejscówki w superszybkim pociągu, wspólnego zdaje się mieć z eksploracją arktycznych krajobrazów. Każdy zaburzający tok narracji drobny detal, taki jak zsamplowane „Hello” Lionela Richiego (czyżby drwina z jajogłowych techno-elitarystów?) jawi się jako oaza na samym szczycie lodowej góry. Mecenas Voigt wiedział, co robi, obdarzając The Field swoim zaufaniem. (Bartosz Iwański)

Obrazek pozycja 49. Cut Copy – In Ghost Colours

49. Cut Copy – In Ghost Colours

[2008; Modular]

Wiosną 2007 roku „Hearts On Fire” brzmiało *dziwnie* i *retro* jak na standardy klubowego popu. Kawałek wydawał się żywcem wyjęty z krajobrazu italo i dance’u późnych lat osiemdziesiątych – nijak nie pasowało to do agresywnego nu-french-touchu Justice czy „fluorescencyjnego” soundu Klaxons. Konia z rzędem temu, kto wówczas wytypowałby, że obcujemy ze zwiastunem jednej z najbardziej wpływowych tanecznych płyt drugiej części dekady. W 2009 roku o połowie wydawnictw z tej działki mówiło się, odnosząc do „In Ghost Colours”. Zabawne, że niektórzy byli zawiedzeni poziomem krążka w momencie premiery – tak naprawdę Cut Copy nagrali przecież album lepszy, niż można było oczekiwać. Ten melancholijny w warstwie emocjonalnej longplay to paradoksalnie pozycja pełna cynicznych zagrywek. Od Daft Punk podkrada konwencję kosmicznego voyage, której zasługą jest nienaganny flow materiału. Avalanches zabiera kapitalną sekwencyjność – w końcu nie ma na tej płycie momentu, w którym dałoby się go bez wyrzutów sumienia wyłączyć, a w tym właśnie celu wymyślono coś takiego jak kolejność utworów. Wreszcie duchowi patroni krążka, New Order – trudno pozbyć się wrażenia, że album nosiłby tytuł „Technique”, gdyby ten nie został wcześniej zajęty. A mimo tego wszystkiego Vega brzmi jak Cut Copy, Ladyhawke brzmi jak Cut Copy, Tesla Boy brzmi jak Cut Copy i Kamp! brzmi jak Cut Copy. Dranie. (Kuba Ambrożewski)

Obrazek pozycja 48. The Flaming Lips – Embryonic

48. The Flaming Lips – Embryonic

[2009; Warner]

Będzie krótko, bo nie za bardzo czuję się na siłach robić ni krótką syntezę twórczości zespołu trzecią już dekadę prowadzonego przez człowieka w pewnych kręgach zwanego Wanyem Cooneyem, ni nawet większy, bardziej złożony opis muzyki zawartej na ostatnim, jak dotąd, dziele Lips. Obok tradycyjnej psychodelii podstawą tego epickiego, rozbudowanego kompozycyjnie, ponad 70-minutowego kolosa są groove i przester (spokojnie, nie w teraz-rockowym rozumieniu); elementy, które w działalności zespołu w ciągu ostatnich paru lat były wprawdzie obecne, ale nie z takim ciężarem i nie w takim natężeniu – „intensywność” to tutaj słowo-klucz, biorąc pod uwagę zarówno rozmiary, jak i charakter przedsięwzięcia. Nawet jeśli z perspektywy czasu „Embryonic” nie utworzy wielkiej trójki z „Soft Bulletin” i „Yoshimi...”, to i tak miejsce w niniejszym zestawieniu gwarantuje mu niesamowita hipnotyczność i struktura, sprawiająca, że ciężko jest to wszystko ogarnąć – ja póki co chyba nadal przegrywam, ale to tym lepiej, w kolejnej dekadzie będzie czego słuchać. (Dariusz Hanusiak)

Obrazek pozycja 47. Kylie Minogue – Fever

47. Kylie Minogue – Fever

[2001; Parlophone]

Kilka miesięcy temu miałem przyjemność obserwować Kylie na koncercie w Gdańsku i pomimo upływu czasu nasza ulubiona Australijka wciąż rządzi i dzieli. Prawdopodobnie tak już zostanie na zawsze, a fakt, że fani Scorpions uciekli z płaczem ze Stoczni, należy zaliczyć po stronie kolejnych plusów. Dziewięć lat temu Minogue miała (w co trudno uwierzyć) jeszcze większą siłę przebicia. Przed wydaniem „Fever” Kylie oczywiście posiadała pewną renomę, wszak pierwsze płyty wydawała już w latach osiemdziesiątych, lecz dopiero ten album okazał się najważniejszym wydarzeniem w jej karierze. Niemożliwe stało się możliwe – powstała płyta z komercyjnym popem, która nie posiadała żadnych wypełniaczy. Ba, trudno mówić również o średnich piosenkach. „Fever” to same wielkie przeboje (ze szczególnym uwzględnieniem „Come Into My World”, „Love At First Sight” i „Can’t Get You Out Of My Head”), bez zbędnych przerw czy też przestojów. Jeden wielki, taneczny, niekończący się karnawał. (Krzysiek Kwiatkowski)

Obrazek pozycja 46. Goldfrapp – Felt Mountain

46. Goldfrapp – Felt Mountain

[2000; Mute]

Nie wiem, co dokładnie działo się w głowie jakiegoś pradawnego człowieka, który pierwszy zobaczył alpejski szczyt Matterhorn (jego zdjęcie wykorzystano na rewersie okładki „Felt Mountain”), ale zapewne wirowała w niej myśl: „jak coś takiego może naprawdę istnieć”? Podobne uczucie zwykło się pojawiać u osób, przesłuchujących debiut Goldfrapp, gdy po jednej minucie i szesnastu sekundach zniekształcony głos Alison zaczyna dokonywać cudów. Niektórzy uważają, że ziarno geniuszu do rozwoju potrzebuje odpowiedniego podłoża i całego szeregu cieplarnianych warunków. Inni, że wyrośnie z niego to, co ma wyrosnąć nawet na pustyni. W przypadku „Felt Mountain” prawda leży zapewne gdzieś pośrodku, bo z jednej strony jest to album garściami czerpiący z tradycyjnego jazz-popu i kabaretu, naśladujący przejmujące, bondowskie songi Shirley Bassey, czy spokojne utwory Eurythmics w rodzaju „Jennifer”, album, który w pełni zasłużenie bywa nazywany ostatnią wielką trip-hopową płytą, podsumowującą lata dziewięćdziesiąte. Gdy jednak słucha się utworów takich jak „Lovely Head”, „Deer Stop” czy „Horse Tears” trudno oprzeć się wrażeniu, że cały ten „worek z tradycją” stanowi właściwie tylko skromny dodatek do nieopisywalnej muzycznej poezji, która rodzi się ze spotkania dwóch unikatowych wrażliwości. (Piotr Szwed)

Obrazek pozycja 45. M.I.A. – Kala

45. M.I.A. – Kala

[2007; XL]

Jeśli ktoś dziś pomstuje na kondycję muzyki brytyjskiej, oznacza to dokładnie tyle, że zerkał w innym kierunku. Zwłaszcza z perspektywy całej dekady widać, że ten początek milenium okazał się dla wyspiarskiej miejskiej muzyki okresem niewiele mniej kreatywnym od złotej ery rave’u; którego zresztą tradycję za sprawą szeroko rozumianego UK garage kontynuuje, przekuwając sentyment za podziemnym etosem w środki sugestywnie punktujące ducha czasów, w których przyszło się rodzić 2-stepowi, grime’owi, dubstepowi, bassline’owi czy UK funky. Pal licho męskich bohaterów zrywu, pierwsza dziesięciolatka 00s należała do kobiet, które otworzyły dekadę i – po chwili nieobecności – znakomicie ją zwieńczyły! Do tych wyszczekanych, wyzwolonych i twórczych MC, które znacznie bardziej sceptycznie i nieufnie podeszły do komercyjnej szansy otworzonej przed sceną w chwili sukcesu „Boy In Da Corner” Rascala. Shystie, Ms. Dynamite, Mis-teeq, Stush (oraz Lady Leshurr i nadciągająca w solowej odsłonie Lady Chann), o was mówię. Jakkolwiek nie raz M.I.A. odcinała się od grime’owych porównań, niewątpliwie stanowi element orbitujący wokół fundamentalnych „przykazań” londyńskiej wrażliwości, jest naturalną, zglobalizowaną ekstensją 2.0 pirackich stacji radiowych i rewolucji wzniecanych na podwórkach. O ile jednak – jak podkreśla Piotr Kowalczyk – grime (i okolice) bazował na tożsamości lokalnej, o tyle M.I.A. jest już postacią wyjętą z geograficznych zobowiązań. Żywiołem „Kali” jest wizja świata jako wielkiego miasta bez granic, zarówno w kontekście pozytywnego „kosmopolityzmu”, jak i kulturowej i tożsamościowej bezdomności. „Kala” to blender mieszający wszystko i wszystkich: od Bollywoodu po acid house, od Pixies po Timbalanda, w sposób zabawny, charyzmatyczny, piekielnie chwytliwy (miejscami wręcz popowy), ale i zupełnie poważnie podszyty polityczną dygresją oraz lękiem przed ogólnoświatowymi bolączkami: od terroryzmu do spirali lęku przed ptasią grypą. Najpierw o Mayę upomniała się sieć, późnej zrobiła to reszta. I dokonała wyjątkowo trafnego wyboru gwiazdy nowego formatu. (Marta Słomka)

Obrazek pozycja 44. British Sea Power – The Decline Of British Sea Power

44. British Sea Power – The Decline Of British Sea Power

[2003; Rough Trade]

Monochromatyczność, z jaką zazwyczaj adaptowano post-punkowe standardy w tzw. latach zerowych, przyprawiać mogła o nudności. Koncept: weź zmęczonego życiem 27-latka o głosie 43-latka i każ mu śpiewać ballady o trudach relacji damsko-męskich albo bolesnych zakarmarkach egzystencji w wielkim mieście. Brooklyńsko-londyński spleen. Ugh! Ile takich albumów słyszeliście? Nigdy nie rozumiałem, czemu British Sea Power porównywano z Joy Division. Jest tyle pięknej muzyki, do której można porównać British Sea Power. Joy Division? Z nimi porównujcie sobie Interpol albo The National. W „The Decline Of...” było tak dużo więcej, choć nie słuchały go Dorota Masłowska ani Kasia Stankiewicz. Fascynacja nieodległą legendą, historią dostępną na wyciągniecie ręki, jest tu wyczuwalna w każdej nucie – dźwięki na „Decline” zostały zagrane bez precyzji i pewności „Turn On The Bright Lights”, ale ich nieokrzesanie jest dalece bardziej romantyczne, choć nie ma tu ani wersu o miłości. Ich drugi album mógłby wszak równie dobrze nosić tytuł „More Songs About Battlefields And Birds”. Będąc natchnioną apologią zapomnianego brzmienia i niedzisiejszej wrażliwości, British Sea Power jednocześnie wypowiedzieli samospełniającą się przepowiednię, nigdy tak naprawdę nie znajdując zrozumienia wśród im współczesnych. (Kuba Ambrożewski)

Obrazek pozycja 43. Stars Of The Lid – And Their Refinement Of The Decline

43. Stars Of The Lid – And Their Refinement Of The Decline

[2007; Kranky]

Duet Brian McBride i Adam Wiltzie stworzył doskonałe antidotum dla muzyki łatwej i efektownej, czyli takiej, która w mijającej dekadzie dominowała nad resztą. Wydaje się, że w dużej mierze najważniejsze nie było to jak coś brzmi i gdzie można się doszukiwać melodii, ale żeby było głośno. Stars Of The Lid pozostawali przy swojej myśli, odcinali się od tego sposobu kreowania artystycznej rzeczywistości. Zresztą już w latach 90. skutecznie forsowali minimalizm formalny. W kolejnej dekadzie postawili nie tylko na ascetyczne, uduchowione brzmienia, ale też postanowili wciągnąć słuchacza w dłuższą muzyczną podróż. Zarówno „And Their Refinement...”, jak i wcześniejsze „The Tired Sounds Of Stars Of The Lid” to dwupłytowe dzieła, które utrzymują nas skoncentrowanych na tym jednym. Tym jednym jest oczywiście muzyka. W czasach, kiedy album jako zamknięte dzieło sztuki przestaje być wartością samą w sobie, Amerykanie pokazali, że zgłębianie dźwiękowych przestrzeni nadal może być fascynującym przeżyciem. W przypadku Stars Of The Lid jest wręcz przeżyciem wyjątkowym. (Piotr Wojdat)

Obrazek pozycja 42. Of Montreal – Hissing Fauna, Are You The Destroyer?

42. Of Montreal – Hissing Fauna, Are You The Destroyer?

[2007; Polyvinyl]

Jak to możliwe, że poruszając się przez lata w obrębie mniej więcej tej samej przerysowanej, manierycznej stylistyki Of Montreal nie tylko nie zmienili się we własną parodię, ale jeszcze nieustannie skupiali sobie uwagę słuchaczy i krytyków? Jaką pewność siebie trzeba mieć i jakim nowym materiałem trzeba dysponować, by występując po raz pierwszy na festiwalu „w dalekim, nieznanym kraju” nie zagrać nic ze swojej najbardziej znanej płyty, a i tak w powszechnej opinii zaliczyć koncert imprezy? Jak nagrywać dziewięciominutowe porywające piosenki, które mijają „jak z bicza strzelił” i pisać pełne gier słownych, ironiczne, a jednocześnie poruszające, miłosne teksty? Na „Hissing Fauna, Are You The Destroyer?” Of Montreal odpowiadają na wszystkie te pytania, przypominając jednocześnie, że wydać przełomowe dzieło to pestka, ale być na poważnie w grze dwie płyty po nim, to coś, czym w tej dekadzie może się pochwalić zaledwie kilka zespołów. (Piotr Szwed)

Obrazek pozycja 41. Dirty Projectors – Bitte Orca

41. Dirty Projectors – Bitte Orca

[2009; Domino]

Gdyby narysować mapę świata muzyki niezależnej mijającej dekady, to – upraszczając – znalazłaby się tam np. Japonia, Australia, Niemcy i Francja (dosyć małe), Kanada, Szwecja (większe). Dla żartów można by jeszcze dorzucić Wielką Brytanię – z linią brzegową w kształcie klowna i szczerbatym uśmiechem w miejsce Londynu. Połowę mapy zajęłyby Stany Zjednoczone, a połowę Stanów – Nowy Jork. Kogo by tam nie było! James Murphy przechadzałby się tamtędy niczym panicz i rzucał na lewo i prawo swoimi mądrościami, Casablancas wciąż w tej samej koszulce, dance-punkowcy i ich duchy, potem serie dziwaków tworzących na skraju popu i psychodelii. Co jakiś czas przyjeżdża prowincja i daje koncerty. Feta w najlepsze – jesteśmy pępkiem świata. Gdzieś pośród tego zamieszania rodzi się pomysł. I już w 2009 roku niepozorny megaloman, Dave Longstreth, wraz ze swoimi przyjaciółmi kończy kreślić – iskrzący się, rozbuchany, kompletny – plan miasta. (Artur Kiela)

Obrazek pozycja 40. D’Angelo – Voodoo

40. D’Angelo – Voodoo

[2000; Virgin]

Soulquarians byli jedną z najfajniejszych grup artystycznych w historii muzyki, a do tego nieformalną i opartą nie na intratnych kontaktach, ale na takich tam wartościach jak pokój, miłość, zrozumienie. Zanim kolektyw przeszedł w stan uśpienia, jego członkowie zdążyli wydać kilka z najdoskonalszych czarnych albumów minionej dekady m.in. „Mama’s Gun” Badu, „Like Water For Chocolate” Commona i ten tutaj krążek D’Angelo. Nagrany w 2000 r., „Voodoo” mógł wydawać się zbyt długi, niepozbawiony dłużyzn, naznaczony skazą neo-soulu (The problem with neo-soul is that its advocates are quick to celebrate artists that capture the merest essence of the form (…) without caring whether the songs themselves are all that memorable – S.T. Erlewine), a jednak udało mu się wspiąć na szczyt zestawienia Billboardu, i jego autora – nazwanego przez Roberta Christgaua „Jezusem r’n’b” – wykreować na największą nadzieję Czarnych od czasów Prince’a (do którego zresztą D’Angelo otwarcie nawiązywał i od którego jest niewiele wyższy). Sceptycy próbowali zrzucić winę sukcesu 78-minutowego potwora na erotyczny teledysk, ale ich zdanie znaczyło niewiele. Intuicja bywa dobrym doradcą, a tutaj sprawdziła się jak rzadko – ten bezsprzecznie trudny i nieprzystępny album emanował majestatem dzieła tak epickiego i dogłębnie szlachetnego, że z miejsca obwołano go nie tylko arcydziełem Soulquarians, manifestem całego ruchu, ale w końcu najlepszą soulową płytą ostatnich 15, a może nawet 25 lat. I choć wkładka wskazywała na Marvina Gaye’a i Prince’a jako podstawowe źródła inspiracji, wydaje się, że paradoksalny sukces „Voodoo” powtórzył historię innego wielkiego, nieprzystępnego albumu soulu – „There’s A Riot Goin’ On”. Po sukcesie trasy promującej płytę D’Angelo mógł wszystko, a zdecydował się zniknąć z oblicza Ziemi. Dopuszczam do siebie tylko jedno, znalezione niegdyś w internecie, wytłumaczenie: to doskonały dowód na to, że świat jest płaski, a największa gwiazda soulu po prostu wypadłą poza jego krawędź. (Paweł Sajewicz)

Obrazek pozycja 39. Burial – Untrue

39. Burial – Untrue

[2008; Hyperdub]

M.I.A. i Zomby niezależnie od siebie pytali niedawno „where were you in ’92?”, ale to William Bevan przyjrzał się problemowi przez pryzmat całego okresu dzielącego teraźniejszość od złotej epoki drugiego lata miłości, podsumowując historię brytyjskiej muzyki tanecznej ostatnich kilkunastu lat. Na „Untrue” w klimacie sennej mary dalekim echem odbijają się rave (wokale), chłód i ciężkie brzmienia darkstepu, grime oraz dubstep, pod który nieco na siłę podpinana jest twórczość Anglika. Z utworów, klejonych prymitywnymi jak na współczesne standardy metodami, wyziera jednak przede wszystkim, podszyta nieco naiwnym idealizmem, przejawiającym się chociażby w przesadnie chronionej anonimowości, tęsknota za muzycznym rajem utraconym, który zdecydowana większość z nas, podobnie jak Burial, zna tylko z opowiadań. Może dlatego ten rave’u pamięci żałobny rapsod porusza tęskniących również wiele kilometrów poza Londynem. (Mateusz Krawczyk)

Obrazek pozycja 38. Justin Timberlake – FutureSex/LoveSounds

38. Justin Timberlake – FutureSex/LoveSounds

[2006; Jive]

Domyślam się, z jakich powodów wielu słuchaczy stawia „Justified” ponad „FutureSex/LoveSounds”: debiut Timberlake’a to jest cholerne arcydzieło, uwodzący głos wciąż zahukanego chłopca, który szuka swojej męskości i tożsamości w sposób całkowicie zjawiskowy, wspomagany bitami najwybitniejszych producentów urban music przełomu wieków. Kochani, też uwielbiam „Justified”. Jednakowoż zdarza się i tak, że czasem sama próba bywa ważniejsza od efektu finalnego. Justin Timberlake postawił sobie wyzwanie niebagatelne – stworzenie skończonej, monstrualnej płyty pop. Albumu, który w każdej sekundzie jest piekielnie świadomy samego siebie, niczym „Thriller”, niczym „Purple Rain”, niczym „What’s Going On”, niczym Edward Norton w lustrzanym monologu z „25. godziny”. Na „FutureSex/LoveSounds” każdy gest jest manifestacją, uwikłaną w preludia, interludia, zazębianie się numerów kampanią o genialny muzyczny monolit, połyskującą walką o definicję brzmienia i filozofii nowej dekady, ale też o ostateczną definicję samego siebie. Bo też nie chodzi tu o autentyczność, ale zaakcentowanie faktu, iż kreacja może być naturalną częścią osobowości – w tym sensie Timberlake jest totalnie wiarygodny i jako zuchwały erotycznie bohater „SexyBack”, i romantyk z „My Love”, i nieudacznik Bob z „Losing My Way”. Być może Justin Timberlake nie spełnia epickiej obietnicy perfekcyjnej płyty rozrywkowej, ale kosmiczny kunszt Timbalandowych czterech i pół minuty „My Love”, cudowne i ikoniczne przejście „LoveStoned” w „I Think She Knows”, setki zniewalających detali i najwybitniejszy wokal dziesięciolecia stanowią dostateczny powód, by „FutureSex/LoveSounds” mógł być symbolem Timberlake’owej ambicji, talentu, unikalnej wrażliwości i przypieczętowaniem statusu najważniejszego artysty pop dekady. (Marta Słomka)

Obrazek pozycja 37. The Wrens – Meadowlands

37. The Wrens – Meadowlands

[2003; Absolutely Kosher]

Szalikowcy The Wrens mawiają, że trzeba przeżyć to wszystko, co znajduje się na „Meadowlands”, żeby w ogóle polubić i zrozumieć ten album. Cóż, sporo tu przesady i niepotrzebnie podniosłego tonu, ale nie można zaprzeczyć jednemu – „Meadowlands” ma w sobie potężny ładunek emocjonalny, przy okazji niezwykle opakowany. Panowie z The Wrens lubią po męsku popłakać, lecz to robią to z wdziękiem, proponując fantastycznie skomponowane indie-rockowe piosenki. Ani to gitarowy jazgot, ani przesadnie wygładzone granie. Amerykanie wciąż zmieniają tempo, zaskakując co rusz słuchacza: potrafią zaatakować sentymentalną, pełną żalu balladą, żeby za chwilę ruszyć w kierunku energetycznego power-popowego lo-fi. To album przemyślany od początku do końca, z wieloma nieoczekiwanymi zwrotami akcji oraz nieprzewidzianymi puentami. Ale głównie chodzi tu po prostu o PIOSENKI, których potrafiłem słuchać cały miesiąc codziennie po kilka godzin bez jakiegokolwiek wytchnienia. (Krzysiek Kwiatkowski)

Obrazek pozycja 36. Dungen – Ta Det Lugnt

36. Dungen – Ta Det Lugnt

[2004; Subliminal Sounds]

Gdyby nie to, że to podsumowanie dekady i lista najlepszych albumów ostatnich dziesięciu lat, powinienem napisać, że przecież Dungen nagrali lepszą płytę niż ta. Ale nie zrobię tego: zachwyćmy się więc jeszcze raz. Co jest w „Ta Det Lugnt” (najłatwiej przetłumaczyć na angielski: „Take It Easy”, zresztą to prawdopodobnie w szwedzkim jakaś forma kalki językowej) najfajniejsze, to na pewno to, że śpiewając w swoim własnym narodowym języku udało się ekipie Gustava Ejstesa przebić do świadomości fanów muzyki nie-zal i podlizać krytykom. Co jest niemal tak samo fajne, zrobili to z materiałem, którego miejsce jest bardziej gdzieś w latach 70. niż w zeszłej dekadzie, a dokonali tego w sposób tak przekonujący, że aż trafili do setki tejże dekady. Atmosfera niesamowitego narkotycznego (potwierdzone w wywiadach), prog-rockowego jamu, język szwedzki sączony z jakimś niepokojącym bólem albo gniewem, wreszcie perkusja (werble? cokolwiek?), asystująca Ejstesowi w większości piosenek, np. rozpoczynająca album i przechodzącą w doskonałą „Pandę”. Perkusja jest na tym albumie zawsze jakby obok, spóźniona, nie w tempo. Trochę jak Dungen. (Kamil J. Bałuk)

Obrazek pozycja 35. Madvillain – Madvillainy

35. Madvillain – Madvillainy

[2004; Stones Throw]

Trudno mi się nadziwić jak album hip-hopowy, i to z gatunku najcięższych, najbardziej zjaranych, nieoczywistych i pełen odniesień do klasyki, stał się maskotką ludzi wyrosłych na muzyce gitarowej. Wyjaśnianie tego zjawiska coraz większym eklektyzmem gustów mi nie wystarczy. A może fakt, że ten album jest jak wielkie ćwiczenie wydolności intelektualnej? Taka czterowymiarowa kostka rubika – możesz zabrać się za niego z której tam pragniesz strony, a właściwych może być kilka konfiguracji. Możesz więc szukać rzeczonych odwołań, gubić się w gąszczu postaci – Madlib, Quasimoto, Viktor Vaughn, DOOM, King Geedorah. Yesterday’s New Quintet is here. Możesz podziwiać magię dziejącą się pomiędzy dwoma mistrzami, możesz śledzić cytaty z Ice Cube’ów i innych gamoni, słuchać odwołań do Sun Ra, możesz cytować najbardziej bossowskie wersy. Możesz podziwiać artwork i całą otoczkę. I wreszcie – możesz delektować się muzyką tak bardzo inną od wszystkiego, co do tej pory poznałeś, że nieprędko będziesz chciał wrócić do tego, co znałeś wcześniej. Tak, możliwe, że chodzi tu o to wszystko. Jednak najprawdopodobniej lubisz „Madvillainy” dlatego, że to zajebista płyta. (Artur Kiela)

Obrazek pozycja 34. Jan Jelinek – Loop-Finding-Jazz-Records

34. Jan Jelinek – Loop-Finding-Jazz-Records

[2001; ~scape]

Podobnie jak inne wydawnictwa z nurtu clicks & cuts, album ten funkcjonował w silnie konceptualnej przestrzeni: poprzez nawarstwienia mikroskopijnych ścinków sampli ze starych wydawnictw jazzowych, Jelinek dążył na „Loop-Finding-Jazz-Records” do wytworzenia dźwiękowego odpowiednika efektu Moiré. Mimo tej intelektualnej nadbudowy album ten jest daleki od akademickiej hermetyczności. Jelinek nasyca halucynogenne fałdy zapętlonych sampli bajecznie szeroką paletą subtelnych mikrotrzasków i delikatną pulsacją klikających bitów, tworząc intymne przestrzenie wyposażone w pokaźny ładunek emocjonalny. „Loop-Finding-Jazz-Records” to dowód na to, że podporządkowanie się formalnym rygorom eksperymentu nie musi iść w parze z unicestwieniem pierwiastka wrażliwości. (Maciej Maćkowski)

Obrazek pozycja 33. Interpol – Turn On The Bright Lights

33. Interpol – Turn On The Bright Lights

[2002; Matador]

Kiedyś Nowy Jork był niekwestionowaną stolicą wszechświata, a Interpol panem na włościach w tymże imperium. Jednakże te czasy – niczym stare Południe w kultowej powieści Margaret Mitchell – przeminęły z wiatrem. Ciągle mamy trochę kaca po czasach new rock revolution lat 2001-2003 oraz ewidentny niesmak z powodu wypaczenia niegdyś rześkiego, po prostu fajnego ruchu przez niezliczoną liczbę bezrefleksyjnych i przede wszystkich nie obdarzonych żadnym talentem epigonów. Tamta epoka, niegdyś uwielbiana, z perspektywy czasu przypomina nieco dłuższy niż tradycyjny „one night stand”, po którym pozostały całkiem namacalne pamiątki – „Is This It”, „White Blood Cells”, single Yeah Yeah Yeahs, „Turn On The Bright Lights”. Paul Banks jako pilny uczeń Iana Curtisa od Joy Division i całego nowofalowego post-punku pożyczył naprawdę sporo, ale Interpol wszystko zwrócił wraz z odsetkami na swoich dwóch pierwszych płytach. Powiedzmy sobie szczerze, we współczesnym świecie nie ma już raczej miejsca na takie smutne, pesymistyczne brzmienia, a syntezator już dawno zastąpił gitarę. Interpol schodzi ze sceny, bo chyba nie jest już nikomu potrzebny, co nie znaczy, że kiedyś nie robił wielkich rzeczy. Pamiętamy o nich. (Kasia Wolanin)

Obrazek pozycja 32. The Notwist – Neon Golden

32. The Notwist – Neon Golden

[2002; City Slang]

Gdy 2002 roku „Neon Golden” ujrzało światło dzienne, hasło „mieszanka rocka z elektroniką” nie wywoływało już wielkiej ekscytacji. Jednak to właśnie piąty album Niemców, co ciekawe, pod względem zastosowanych środków nie różniący się diametralnie od poprzedzającego go „Shrink”, stał się obok „Kid A” wyznacznikiem tego, jak twórczo łączyć analogowe z cyfrowym. Podczas jednak, gdy Radiohead stworzyli album, którego słuchając wkraczało się w wir pomysłów podanych z niesłychaną ekspresją i rozmachem, The Notwist niesłychanie oszczędnie, powściągliwie oczyszczali swoje utwory chirurgicznymi nożykami ze zbędnych dźwięków i emocji, wydobywając w ten sposób esencję miłości, samotności i melancholii. Jak na płytę wokół, której zrobiono bardzo dużo bardzo zasłużonego szumu, „Neon Golden” nie zaowocował (jak np. „Funeral” czy „Ageatis Byrjun”) armią epigońskich naśladowców. Trzeba jednak przyznać, że jeśli jacyś się trafiali, to robili rzeczy naprawdę zacne. Np. tacy The XX, mogą się zarzekać (zgodnie z alternatywną modą na radiowy pop), że od przedszkola słuchali tylko Aaliyah, Womack & Womack i może jeszcze Pixies, ale jakoś trudno sobie wyobrazić ich półkę z płytami bez „Neon Golden”, któremu w 2002 roku nie kto inny jak Borys Dejnarowicz zarzucał „mainstreamowość melodii”. (Piotr Szwed)

Obrazek pozycja 31. Jay-Z – The Blueprint

31. Jay-Z – The Blueprint

[2001; Roc-A-Fella]

Zdecydowanie jedna z najważniejszych rapowych płyt dekady, mająca ogromny wpływ na to, co działo się w szeroko pojętym mainstreamie po roku 2001. Pierwszy „Blueprint” otwierał nową epokę nie tylko ze względu na swoją, jakże symboliczną, datę premiery. To tu Jay-Z przekształcił się z i tak jednego z najlepszych eastcoastowych MC w trendsettera, absolutną, niekwestionowaną ikonę i megagwiazdę popkultury jako takiej, jednocześnie zmieniając kształt gatunkowych produkcji poprzez oddanie soulowi lat siedemdziesiątych tego, co mu należne. To tu Kanye West na dobre rozkręcił swoją wielką karierę: wyprodukował jedną trzecią albumu, w tym szlagier „Izzo (H.O.V.A.)”, podstawę beefu wszech czasów „Takeover” i doskonały, chyba najlepszy w zestawieniu (zresztą nie-single tłuką tu niemiłosiernie) „Heart Of The City (Ain’t No Love)”. To w tym albumie zupełnie niespodziewanie zakochały się nawet indie-nerdy, wyskakując poza standardowe „Things Fall Apart” (równie genialne, żeby nie było) czy jakieś Anticony. K.L.A.S.Y.K. (Dariusz Hanusiak)

Obrazek pozycja 30. Of Montreal – Satanic Panic In The Attic

30. Of Montreal – Satanic Panic In The Attic

[2004; Polyvinyl]

Lider Of Montreal, Kevin Barnes, to mistrz w cieszeniu się, graniu muzyki, która jest radośnie treściwa i treściwie radosna. „Satanic Panic” to niemal same singlowe numery – wiele razy przez ostatnie lata musiałem stawać przed wyborem, które dwie, trzy piosenki z tej płyty najbardziej nadają się do radia / playlisty rozgrzewkowej w klubie / na imprezę. I wiecie co? Do teraz nie wiem, kocham je wszystkie. Ludzie zachwycają się „Disconnect The Dots” ze wzruszającym pianinkiem czy szlagierowym „Rapture Rapes The Muses” (tematyka piosenek Of Montreal jest doprawdy zacna). Ja natomiast uwielbiam, kiedy na wysokości piosenki jedenastej wchodzi rozczulający liryk: When I’m caught in a net and I haven’t a clue / All I’ve got to do is climb the ladder to you, albo piosenkę wcześniej w „Your Magic Is Working”: Just to be near to you / I’m hopping like a kangaroo. Co gorsza (lepsza), melodie i muzyka są sto razy lepsze niż teksty! Wracając do Barnesa, to na kolejnych płytach potwierdziło się, że zarówno warstwa tekstowa, jak i muzyczna twórczości Of Montreal nosi silne piętno stanu psychicznego, w jakim wspomniany lider zespołu się znajdował. Strasznie więc mi z tego miejsca przykro, że nigdy później nie był tak szczęśliwy, jak na tej płycie. Słuchajcie tego, kiedy się zakochacie i zakochajcie się słuchając. I w ogóle słuchajcie: zakochajcie się, to fajne. (Kamil J. Bałuk)

Obrazek pozycja 29. The Dismemberment Plan – Change

29. The Dismemberment Plan – Change

[2001; DeSoto]

Jeśli pierwsze sekundy „Change” nie otwierają Ci w głowie przegródki pod nazwą „Remain In Light”, to albo niedosłyszysz, albo nie znasz „Remain In Light”. W obu przypadkach szczerze współczujemy. Zespoły, które pozwalają sobie na tak jawne nawiązania do najściślejszego kanonu, również dzielą się na dwie grupy. Jedna to zwykłe głupki i naiwniacy, a druga to wielcy artyści. To ostatnie wiedzieliśmy o Dismemberment Plan już od czasów „Emergency & I” – swoją drogą albumu, który wciąż czeka na oficjalne włączenie do grona prawem chronionych pomników rocka. „Change” miało uwzględnić nowe – soulowe, folkowe i soft-rockowe – inspiracje kwartetu, co trąci absurdem, bo ciężko o bogatszy pod tym względem longplay indie niż „E&I”. Ale faktycznie – kompozycje zyskały bardziej liniowe konstrukcje, zniknęły hymniczne motywy refrenów (w rodzaju „What Do You Want Me To Say?” czy „You Are Invited”), a zespół epatował opanowaniem, rozwagą i mądrą refleksją. Z fenomenalną triadą utworów kończących album, „Change” to przykład wzorcowego, nieskazitelnego zamknięcia dyskografii. (Kuba Ambrożewski)

Obrazek pozycja 28. Gas – Pop

28. Gas – Pop

[2000; Mille Plateaux]

Coś wyraźnie niepokojącego kryje się w niemieckich lasach. Kontakt z porażającą majestatem dziewiczą przyrodą odkrywał głębokie pokłady metafizycznego bogactwa takich geniuszy jak Friedrich czy Wagner. Wolfgang Voigt poszedł krok dalej. Cykl czterech jego wybitnych albumów, którego „Pop” jest zamknięciem, stanowi ekscytujące studium narkotycznej kontemplacji natury, febryczną ambientową medytację. „Pop” jawi się jako oczywisty sukcesor mrocznych krajobrazów rodem z „On Land” Briana Eno. Powracający jak mantra motyw wody, wokół którego skoncentrowany jest ten materiał przywołuje echa sonicznych hasselowskich eksperymentów znanych z „Dream Theory In Malaya”, tyle że odartych z plemiennej ekstazy i przeniesionych w surową, nordycką scenerię. Paradoksem jest, że owa oparta na konsekwentnej repetycji „antymuzyka” niesie w sobie, podobnie jak w wypadku dzieł Williama Basinskiego, tak wiele wrażliwości i emocjonalnego zaangażowania. Miarowe dubowe pulsacje, których w porównaniu z wcześniejszymi kompozycjami założyciela Kompakt Records jest tu wyraźnie mniej, tylko przypominają, że „Pop” jest dźwiękową ilustracją żywego organizmu. Lub inaczej: muzyką popularną leśnej ściółki, oniryczną maligną Ludwika Wittelsbacha, hipnotycznym seansem doktora Caligari. (Bartosz Iwański)

Obrazek pozycja 27. Out Hud – S.T.R.E.E.T. D.A.D.

27. Out Hud – S.T.R.E.E.T. D.A.D.

[2002; Kranky]

Na przełomie tysiącleci nowojorska młodzież porzuciła flanelowe koszule i obligatoryjny Weltschmerz, po czym przypuściła desant na lokalne kluby i dyskoteki, by odreagować lata dziewięćdziesiąte. Ponieważ na zewnątrz wciąż niewiele się działo, nowe pokolenie wzięło sprawy w swoje ręce i pod postacią debiutu Out Hud zorganizowało przewrót pałacowy, który niejako przywrócił tamtejszą scenę muzyczną do stanu sprzed dwudziestu lat. Nowatorski, mimo wszystko, charakter „S.T.R.E.E.T. D.A.D.” dawał jednak nadzieję, że na renesansie dance-punku się nie skończy i że to dopiero początek muzycznej rewolucji, która wprowadzi Nowy Jork w XXI wiek. Zwłaszcza że Out Hud był ledwie side-projectem trójki muzyków !!!, a tuż za rogiem czaili się The Rapture i James Murphy ze swoim LCD Soundsystem. Niestety euforia szybciutko ustąpiła miejsca rozczarowaniu, a początkowy ciąg twórczy syndromowi dnia następnego. Tyle dobrego, że rozczarowana publiczność, szukając pocieszenia, niejako z konieczności sięgnęła po klasykę post-punku. (Łukasz Błaszczyk)

Obrazek pozycja 26. Junior Boys – So This Is Goodbye

26. Junior Boys – So This Is Goodbye

[2006; Domino]

Co wciąż intryguje, a co – mam wrażenie – po części umyka naszej uwadze to łatwość, z jaką ów skromny duet z Kanady przy pomocy chłodnego, odhumanizowanego wręcz instrumentarium tworzy muzykę pulsującą organicznym ciepłem, jakby żywcem wyprowadzoną z trzewi ludzkości. Dychotomia języka – sztuczna, mechaniczna forma vs. emocjonalność, seksualność przekazu – Junior Boys „wspaniale” oddają schizofrenię naszych czasów: dążymy do kontaktu z drugim człowiekiem jednocześnie odgradzając się od niego kolejnymi warstwami technologii. Ponadto usieciowiona rzeczywistość wymusza na nas coraz większą przezroczystość odzierając proces wzajemnego poznania z wysiłku i towarzyszącej mu ekscytacji wtajemniczenia, pozyskiwania czegoś na wyłączność. Jednocześnie następuje smutne zastępowanie sfery adoracyjnych, osobistych choć trudnych gestów wobec drugiego człowieka na rzecz pozornie zaangażowanych, ale głuchych kliknięć. Ironicznie „So This Is Goodbye” jest w swojej wymowie futurystycznym – estetyka wysmakowanego glitchu – pożegnaniem ze światem kochanków trzymających się za rękę. (Maciej Lisiecki)

Obrazek pozycja 25. Daft Punk – Discovery

25. Daft Punk – Discovery

[2001; Virgin]

Nie chcę generalizować, ale dla pokolenia urodzonego w połowie lat 80. na mapie muzycznej edukacji istnieje kilka uniwersalnie stycznych punktów, które w ten czy inny sposób wywarły wpływ na muzyczną świadomość. W większości wskażemy Queen i Nirvanę, wywołamy do tablicy „Bad” Jacko, „Use Yor Illusion” Guns ‘N Roses, zawstydzające wówczas cycki Madonny-Erotiki i „Music For The Jilted Generation” Prodigy, wspomnimy o Beastie Boys i eurodancie, Spice Girls, TLC czy Oasis. Wymienimy w końcu „Discovery” Daft Punk. „Discovery” to być może ostatnia płyta zamykająca etap uczestniczenia w dawnym modelu wspólnej przestrzeni, wyznaczanym ramówką MTV, dyktaturą pismaków, (nie)dostępnością nośników. Mimo nieustannego mitologizowania lat 90., po prawdzie, nie mogło nam się przytrafić nic bardziej stymulującego od schizofreniczności nowego milenium, a Daft Punk poczuli ten moment przejściowy jak nikt inny. W 1982 r. Prince śpiewał: „Bawmy się, jakby to był rok 1999” – i ta wizja niepokojącej graniczności związanej z XXI wiekiem w dużej mierze ukształtowała przejściową wrażliwość: zlęknioną nieznanego, tęsknie zerkającą wstecz ku idyllicznemu dzieciństwu, ale też do tego stopnia uwikłaną w technologię (to my bawiliśmy się walkmanami i pegasusem, uczyliśmy rodziców wciskać play na wideo, programowaliśmy kanały kablówki, testowaliśmy pierwsze discmany i playstation), że łaknącą z całych sił symbolicznego futuryzmu. Francuski duet zamknął te rozterki w pięknej, utopijnej odysei robotów, pokręconych dużych dzieciaków po uszy zakochanych w soundtracku ich prywatnej biografii, ale jeszcze namiętniej pragnących tego, co tu i teraz, i tego, co tam za rogiem. Disco bardzo i odkrycie. (Marta Słomka)

Obrazek pozycja 24. Radiohead – Amnesiac

24. Radiohead – Amnesiac

[2001; Parlophone]

Wszyscy wiemy, że epokowość „Kid A” ogromnie przytłacza. I to się gryzie, że tak skrajnie introwertyczna płyta jest – bo musi być – na czele wszystkich rankingów. Nikt tego nie kocha. Co innego „Amnesiac” – możecie go lubić i nikt Wam nie będzie pitolił, że to dziejowy album, nawet mimo tego, że on również taki jest. W przeciwieństwie do „The National Anthem”, takie „I Might Be Wrong” zawsze będzie bardziej Twoje niż czyjeś. „You and Whose Army?”, „Knives Out” – ile razy słuchając tych piosenek myśleliście, że to są kawałki, o których świat zapomniał? Ile frajdy niosło to wrażenie! „Amnesiac” godzi wszystkich, i jako drugi element układanki, sankcjonuje potęgę pierwszego. Wszyscy znamy powody, dla których ta płyta wyszła osobno, wszyscy znamy „Amnesiaca”, ta płyta jest mitem. Dzieła kultowe w internecie służą do podważania, mierzą się i będą mierzyły z nimi kolejne pokolenia. Problem w tym, że nie ma się co szarpać – dwie pierwsze płyty Radiohead są zwyczajnie nie do ruszenia. A ostatnie słowa Yorke’a w „Life In A Glasshouse” brzmią dziś jak żart. (Artur Kiela)

Obrazek pozycja 23. The Rapture – Echoes

23. The Rapture – Echoes

[2003; DFA]

Za czasów istnienia św. pamięci rubryki Screenagers w św. pamięci (?) „PULP”, prowadziłem dyskusję z Maćkiem Maćkowskim na temat wyższości „Echoes” nad „S.T.R.E.E.T. D.A.D.” Out Hud. Wydawało mi się, że stoję na straconej pozycji, nie tylko ze względu na pisarskie umiejętności Maćka, ale przede wszystkim ze względu na oczywistą wielkość płyty Out Hud. Ale się porobiło, bo dzisiaj to rozgorączkowany, niespokojny, quasi-jazzowy klimat „Echoes” pociąga mnie bardziej niż wymuskany, artystowski i wciąż piekielnie dobry „S.T.R.E.E.T. D.A.D.”. Może dlatego, że w tym dance-punku jest więcej post-punku niż post-dance’u? Może dlatego, że wzniecili krótkotrwały revival The Cure? A może po prostu dlatego, że nagrali „House Of Jealous Lovers”? (Jakub Radkowski)

Obrazek pozycja 22. Tigercity – Pretend Not To Love

22. Tigercity – Pretend Not To Love

[2007; self-released]

Podobno mam obsesję na punkcie szukania kontekstu i z chorobliwym entuzjazmem próbuję przebić się nawet do drugiego dna singla Miley Cyrus (poważnie, ten wątek z Nashville, Britney i Jay-Z to kopalnia znaczeń!). I chociaż Tigercity dostarczają multum tropów, o które można by zahaczyć podczas dyskusji o tej EP-ce: począwszy od perspektywy pochodu lat osiemdziesiątych w dziesięcioleciu zerowym, na recepcji tych Nowojorczyków w Polsce (i tego jak mimochodem namieszali we wciąż nie wolnych od szufladek głowach tutejszych słuchaczy) skończywszy, to serio, pierwszy raz w życiu nie mam ochoty tego robić. Uwielbiam lata osiemdziesiąte, Prince’a, Prefab Sprout, Bryana Ferry’ego, Halla i Oatesa, Madonnę, klawisze, new pop, funk, czarny pop. Uwielbiam „Pretend Not To Love”. Uwielbiam pasję, lekkość i naturalność, z jakimi chłopcy z Tigercity poruszają się po przestrzeni dźwięków w pewien sposób archaicznie wyrafinowanych, oraz ich niezwykłe uwrażliwienie na ten aspekt szykowności i seksownej elegancji muzyki. Uwielbiam, jak okoliczności, tło wypuszczenia wydawnictwa zostają doszczętnie przesłonięte przez naczelną rolę tych sześciu numerów: wymogu rozpłynięcia się w muzyce, w subtelnym blichtrze i skondensowanym retrosmaku przerysowanego falsetu, arpeggiów oraz kapitalnych akordów. Uwielbiam tę czystą esencję. Jak możemy nie kochać Tigercity, to nasz dzieciak przecież. (Marta Słomka)

Obrazek pozycja 21. Animal Collective – Strawberry Jam

21. Animal Collective – Strawberry Jam

[2007; Domino]

Choć lata zerowe stały pod znakiem międzygatunkowego ekumenizmu, większość nowych zjawisk muzycznych w zaskakująco szybkim tempie ukisiło się we własnym sosie. Innowacje formalne, na których zbudowano wschodzące nurty – niezależnie od tego, czy mówimy tutaj o freak-folku, eksperymentalnym hip-hopie czy nowej rockowej rewolucji – zamiast stymulować rozwój, zaczęły go stopniowo ograniczać. W tym kontekście ciągła zmienność Animal Collective jawiła się zjawiskiem na tyle wyjątkowym, że brzmieniowa ewolucja, jaką przeszli na przestrzeni dekady – od ciężkostrawnej psychodelii ku lżejszym, piosenkowym formom – nabrała cech niemal symbolicznych. W konsekwencji wolty stylistycznej rozpoczętej na „Strawberry Jam” zostali okrzyknięci Mesjaszami popu – na fali zbiorowej autosugestii, bo z mainstreamem wciąż nie miało to nic wspólnego – a ich domniemany sell-out nie tylko nie był postrzegany pejoratywnie, ale stał się synonimem postępu. Niezależnie od nadinterpretacji metamorfozy Animal Collective, to właśnie przyzwolenie na „pójście w pop” chyba najlepiej ilustrowało zmęczenie słuchaczy oraz krytyków formalizmem indie 2.0 oraz zbiorową tęsknotę za czymś bardziej uniwersalnym i ponadczasowym. (Łukasz Błaszczyk)

Obrazek pozycja 20. William Basinski – The Disintegration Loops

20. William Basinski – The Disintegration Loops

[2002-2003; 2062]

Do mojego mieszkania wleciała kiedyś ćma. Zreflektowawszy swą pomyłkę postanowiła opuścić lokal, co jednak okazało się na tyle trudnym zadaniem, że po trwających blisko dwie doby desperackich próbach odzyskania wolności doszła do wniosku, iż przegrała walkę z konstrukcją okna. Wtedy nastąpiło coś zdumiewającego, przynajmniej dla osoby wyrosłej w kulturze telewizyjnych pseudo-dramatów: zwierzę usiadło na ścianie i spokojnie czekało na swój koniec. Godność bijąca z tej postawy była porażająca. To była jedna z najpiękniejszych rzeczy, jakie widziałem w życiu, analogicznie jak jej muzyczny odpowiednik – „The Disintegration Loops” – jest jedną z najpiękniejszych, jakie słyszałem. Wyprawa w odrealnione krajobrazy, jakie malują nieskażone cyfrową precyzją pętle wypuszczane przez Basinskiego w drogę do autodestrukcji stanowi katharsis wobec uprzedzeń i pretensji, jakie nabywamy w stosunku do życia i otoczenia. Oprócz właściwości terapeutycznych i filozoficznych to paradoksalnie pogodne studium przemijania przez dogmatyczne poddanie się przypadkowi w kształtowaniu dźwięku stanowi również intrygującą pracę badawczą nad rolą ułomności technologii w procesie twórczym, gdyż jej efekty okazały się jakże odmienne od usterek wprowadzonych wcześniej do muzyki przez Oval. (Mateusz Krawczyk)

Obrazek pozycja 19. Gang Gang Dance – Saint Dymphna

19. Gang Gang Dance – Saint Dymphna

[2008; The Social Registry]

Kultura istnieje zawieszona między dwiema pozornie wykluczającymi się skrajnościami: każde odczytanie treści, jest w istocie stworzeniem nowej treści, i jednocześnie żadna treść, żywiąc się w równym stopniu plagiatem i inspiracją, nie jest nowa. W muzycznej przestrzeni, w której po jednej stronie mamy elokwentnych revivalistów, po drugiej zaś niezrozumiałych eksperymentatorów, Gang Gang Dance dowodzą słuszności i zgodności tych twierdzeń. „Saint Dymphna” objawiła się w 2008 roku, u szczytu popularności ponownego zainteresowania world music, w cieniu tak M.I.A., jak peudoegzotycznej sieczki Bollywood, i mogła wydawać się kolejną próbą wygrania fanowskich serc przy użyciu agresywnej rytmiki i awangardowego ziomalstwa („Oh shit, Gang Gang!”). Sceptyczny odsłuch tego materiału był tym bardziej szokujący: nie tylko nie chodziło o hardkorowe odjazdy – które tak dobrze wyglądają na youtube’owych imprezach („Ej, a teraz obczajcie TO, TO was ZABIJE” etc.), a które zwykle nie niosą z sobą żadnej wartości muzycznej – ale też sama muzyka nie dawała się łatwo odnieść do czegokolwiek. Oczywiście ludyczność „Kala”, IDM-owe trzaski i zgrzyty, gitary naśladujące crosspicking Roberta Frippa – te konteksty można było odczytać, ale wcale nie poprawiało to sytuacji przeciętnego fana. Poprawka: przeciętny fan znalazł się w doskonałej sytuacji, oto bowiem stawał przed nim zespół, który zanurzył się w kulturowym dorobku, przyswoił potrzebną mu wiedzę, a potem zmył z siebie zwyczajowe, utarte sensy. Z kilku możliwych ścieżek rozwoju muzyki popularnej ta wydaje mi się najbliższa; GGD to Szamani, którym udaje się rozepchać przestrzeń Zachodu przy jednoczesnym poszanowaniu jej tradycji. Ich muzyka jest jak otwarte proroctwo. (Paweł Sajewicz)

Obrazek pozycja 18. Broken Social Scene – You Forgot It In People

18. Broken Social Scene – You Forgot It In People

[2002; Arts & Crafts]


10 powodów, dla których uwielbiam tę płytę i dlaczego jest ona zajebista:
1. „Almost Crimes”.
2. Broken Social Scene do perfekcji opanowani konstrukcję piosenki z tzw. ścianą dźwięku.
3. Epickie szaleństwo „KC Accidental” – niecałe dwuminutowe intro do tego utworu to jeden z najlepszych instrumentalnych momentów dekady 00.
4. „You Forgot In In People” zaprezentowało z jak najlepszej stron dwie przesympatyczne i przefajne wokalistki, Emily Haines i Leslie Feist.
5. Pocztówka z wakacji z napisem „Pacific Theme” powstała w 2002. Czy komuś wtedy przyśnił się balearic revival?
6. Przy „Anthems For A Seventeen-Year-Old Girl” każdy chce znów mieć -naście lat.
7. Kanadyjczycy dali namacalny dowód na to, że ballada na płycie wcale nie musi być milutkim, rozwodnionym wypełniaczem.
8. Dekadencko-narkotyczne „Shampoo Suicide” sprawia, że chce się używać życia niezależnie od okoliczności.
9. Do spółki z New Pornographers Broken Social Scene pokazali, co to znaczy zgrany kolektyw. Kanadyjczycy jednak potrafią.
10. Grupa niemiłosiernie długo każe czekać na kolejne swoje płyty, dlatego też jeszcze bardziej doceniamy to, co do tej pory zrobili.

(Kasia Wolanin)

Obrazek pozycja 17. The New Pornographers – Mass Romantic

17. The New Pornographers – Mass Romantic

[2000; Mint]

Mimo że „You Forgot It In People” to być może cieszący się największą uniwersalną aprobatą niezależny album ostatniej dekady, a „Funeral” jako jedna z nielicznych płyt została na Screenagers oceniona maksymalnie, fakty pozostają nieubłagane. Spośrod trzech wielkich kanadyjskich zwolenniczaków zaprogramowanych na seryjną produkcję power-popowych killerów, bezwzględnych karteli, na których sztandarach dumnie powiewa klonowy liść, New Pornographers byli pierwsi. Chronologicznie i artystycznie. Kluczem do zrozumienia „Mass Romantic” jest zobrazowanie sobie procesu powstawania tej płyty. Newman, Bejar i Case mogliby otworzyć szkółkę wieczorową, a i tak nikt by z tego nic nie zrozumiał. „Hej, to może jakiś jam w przyszłym tygodniu? Cool. OK, bawmy się. Widział ktoś moje resoraki? Och, ty dzieciaku. Dan, ten motyw to naprawdę arcydzieło. Podbiłbym to jakimiś dęciakami. Co z tym piwem? Proszę o uwagę, będziemy nagrywać wokale, wszyscy. Neko, rób swoje, łam serca. Wow, albo mi się wydaje, albo mamy tu coś wielkiego. Making history has never been so easy”. I czy naprawdę w wypadku tej płyty wypada wspominać coś o tych nieszczęsnych hookach? Telegraficznie: ich siła i zasięg rażenia są tak potężne, że z niedowierzaniem przyjmować należy fakt, że żadna armia świata nie zaadaptowała ich dla własnych potrzeb. Jeżeli bowiem pierwsze frazy tytułowego otwieracza stawiają enigmatyczne pytanie: Wenn ist das Nunstück git und Slotermeyer?, to każdy następujący przez kolejne czterdzieści minut detal bezlitośnie wykrzykuje prosto w twarz: Ja! Beiherhund das Oder die Flipperwaldt gersput. (Bartosz Iwański)

Obrazek pozycja 16. Animal Collective – Spirit They’re Gone, Spirit They’ve Vanished

16. Animal Collective – Spirit They’re Gone, Spirit They’ve Vanished

[2000; FatCat]

To dziś – w chwili, gdy Animal Collective są pupilkami „NME”, są nowym Radiohead, są wszędzie do tego stopnia, że aż może się robić niedobrze – brzmi nieprawdopodobnie, ale gdy (jeszcze) Avey Tare & Panda Bear wydawali własnym sumptem kilka sztuk tego albumu absolutnie nikogo to nie obchodziło. Na szczęście realia lat dwutysięcznych pozwoliły na ocalenie tego skarbu przed zapomnieniem. „Spirit They’re Gone, Spirit They’ve Vanished” to najbardziej pierwotna odsłona Animal Collective i – mimo kilku doskonałych albumów wydanych w międzyczasie – chyba najbardziej fascynująca. Najmocniejszym atutem nieformalnego debiutu grupy jest odkrywczość; odkrywczość, o którą w obecnych czasach trudno do tego stopnia, że powszechnie przestano jej oczekiwać od pojawiających się na rynku wydawnictw. Specjaliści nie raz podkreślali, że trudno wskazać bezpośrednie inspiracje zespołu – niby mamy tutaj elementy psychodelii, folku, dream-popu, lo-fi, noise’u, eksperymentalnej elektroniki i czegoś tam jeszcze, ale podane są w tak nowatorski sposób, że kompas w głowie słuchacza zaczyna wariować. Z początku odpychający, po czasie hipnotyzujący – „Spirit...” to muzyczny elementarz słuchacza muzyki popularnej początku XXI wieku. Nie można nie znać. (Dariusz Hanusiak)

Obrazek pozycja 15. ...And You Will Know Us By The Trail Of Dead – Source Tags & Codes

15. ...And You Will Know Us By The Trail Of Dead – Source Tags & Codes

[2002; Interscope]

Wśród gitarowych albumów ostatniej dekady ten pozostaje swego rodzaju monumentem. Nie tylko ze względu na iście monumentalną formę rockowego pomnika. Wydaje się, że w Polsce „Source Tags & Codes” osiągnął już statut dzieła kultowego, w znaczeniu posiadania oddanej grupy wiernych sympatyków – osób traktujących tę płytę z równą estymą jak osiem lat temu, kiedy zdobycie jej pod postacią ślicznie wydanego krążka stanowiło nie lada wyzwanie, a jej niezwykłość rzucała na kolana miłośników sześciu strun i krzykliwego wokalu. Tak jak wtedy, tak i dziś album jawi się jako ożywczy głos w temacie, w którym wszystko zostało powiedziane. Eksplozje wszechpotężnych gitar, melodyjność i zgiełk, który przenika się z niezwykłą harmonią wszystkich utworów, tworzą stricte rockowe arcydzieło Teksańczyków. Nie bez przyczyny przecież na półmetku dekady ...And You Will Know Us By The Trail Of Dead finiszowali na pierwszym miejscu naszego zestawienia. (Witek Wierzchowski)

Obrazek pozycja 14. Fennesz – Endless Summer

14. Fennesz – Endless Summer

[2001; Mego]

„Endless Summer” jest – nie zawaham się użyć tego określenia – najważniejszą płytą muzyki elektronicznej ostatniego dziesięciolecia. Balansując między melodiami a noise’owymi eksperymentami w formie, ambientem i nienachalną emotroniką w treści oraz gitarą i laptopem w środkach, Austriakowi udało się znaleźć wspólną płaszczyznę zainteresowań dla indie-nerdów i fanów awangardy. To przede wszystkim ta przystępność dla wielu środowisk przyniosła albumowi sukces. Wyjątkowość tej płyty leży jednak gdzie indziej, mianowicie w relacji tradycji muzyki gitarowej i nowoczesnej elektroniki, przyjmującej tu postać organicznego zespolenia. Efekt synergii, który zdaje się być zupełnie oczywisty, zarówno wcześniej, jak i później był nieosiągalny dla próbujących rozpaczliwie pogodzić te dwa światy. Poprzeczki tej zresztą nie udało się już przeskoczyć również samemu Fenneszowi. Choć nie brakuje w jego dorobku świetnych albumów, to ta percepcja może wynikać chociażby z różnorodności tegom co zawiera „Endless...”, gdzie każdy utwór to inne rozwiązanie, niepodrabialne brzmienie i przede wszystkim inny zestaw emocji, wśród których dominuje melancholia, ale jakże daleka od banału rockowej ballady. I właśnie ta ilość pomysłów i płynących zeń wrażeń pozwala wielokrotnie do płyty wracać i odkrywać ją na nowo. (Mateusz Krawczyk)

Obrazek pozycja 13. Wilco – Yankee Hotel Foxtrot

13. Wilco – Yankee Hotel Foxtrot

[2002; Nonesuch]

W jednym z ostatnich odcinków drugiej serii „Twin Peaks”, w przededniu wyborów miss miasteczka agenta Coopera nawiedza dobry olbrzym, jakby chciał go ostrzec przed konsekwencjami następnego dnia. Ostatecznie Cooper lekceważy ten znak i musi oddać swoją duszę. Jeff Tweedy najwyraźniej posłuchał swojego olbrzyma i nie opublikował „Yankee Hotel Foxtrot” 11 września 2001, dzięki czemu jego dusza ocalała. To jest: lider Wilco, mimo wszystko, nie stał się żywą ofiarą zamachów, a tej płyty nadal da się słuchać bez jakże ciężkiego bagażu cierpienia milionów Amerykanów. Piosenki z płyty były jednak najbardziej naturalnym soundtrackiem tych dni, jaki można sobie wyobrazić – to nie kiczowate „Overcome” Eda Kowalczyka, tylko dumnie zrezygnowane „Ashes Of American Flags” najlepiej ilustruje atmosferę tych dni. Nic dziwnego, że gdy Wilco udostępnili płytę w formie streamu na swojej stronie internetowej kilka dni po zamachach, witryna pękała w szwach. Rany Amerykanów goiły się przy wersach „War On War”, pocieszenie przynosiło „Jesus Etc.”, nawet najmniej konieczny fragment tracklisty, „Heavy Metal Drummer”, był jakże potrzebnym promykiem uśmiechu. Dziś „Yankee Hotel Foxtrot” to „Automatic For The People” lat zerowych – klasyk rdzennie amerykańskiego grania, w poetycki sposób demaskujący sekrety i kłamstwa tamtejszego społeczeństwa. W dobie informacyjnego szaleństwa największą wartością krążka jest jednak jego iście stoicki humanizm – ta szczera dosłowność i spokojne piękno. (Kuba Ambrożewski)

Obrazek pozycja 12. The Flaming Lips – Yoshimi Battles The Pink Robots

12. The Flaming Lips – Yoshimi Battles The Pink Robots

[2002; Warner]

Wpływ wydanej w 2002 roku płyty Flaming Lips na oblicze współczesnej alternatywy mógłby stać się tematem obszernej rozprawy. „Ships” Danielsona, „Hissing Fauna...” Of Montreal, „The Evening Descends” Evangelicals, „Blue Depths” Odawas – to tylko niektóre ze zdolniejszych „dzieci” Wayne’a Coyne’a i walecznej Yoshimi. Jeśli z dzisiejszej perspektywy patrzymy na płyty z początku dekady, widać że niektóre z nich wyczerpały się już jako źródło inspiracji, niektóre zaś wciąż stanowią zapowiedź odważnych, niezrealizowanych projektów. „Yoshimi” potencjalnych naśladowców może wiele nauczyć i wiele im zaoferować, ale stawia też przed nimi niemałe wymagania. Po pierwsze muszą oni opanować technikę wzruszania i pobudzania do tzw. „wyższych uczuć” i nie mówimy tutaj rzecz jasna o wzruszaniu szesnastoletnich pannic, ale osłuchanych, cynicznych cwaniaków. Po drugie, trzeba jeszcze umieć tych wzruszonych cwaniaków bezwzględnie, ale niezwykle subtelnie, elegancko sprowadzić na ziemię, zostawiając bezradnych wobec muzyki, świata i własnej percepcji. Artur Sandauer napisał kiedyś o Bolesławie Leśmianie, że jest on mistrzem „natężania danej estetyki do granic samozaprzeczenia”. Jeśli Coyne jest Leśmianem alternatywnego popu, to „Yoshimi” jest jego „Dziewczyną”. (Piotr Szwed)

Obrazek pozycja 11. Joanna Newsom – Ys

11. Joanna Newsom – Ys

[2006; Drag City]

Joanna Newsom dokonała czegoś, co chyba nie udało się żadnej innej ikonie ruchu New Weird America. Trafiła w gusta nie tylko zwolenników nowej muzyki folkowej, ale otworzyła też oczy słuchaczom innych nurtów muzycznych, w tym elektroniki czy wszelkich eksperymentalnych form. „The Milk-Eyed Mender” wydawało się jeszcze całkiem zwyczajnym, choć nie mniej pięknym wydawnictwem, którego tak swoją drogą szczytowym momentem było „Peach, Plum, Pear”. Ale to „Ys” wniosło nową jakość i pod pewnym względem uwypukliło muzyczne walory uroczej harfistki. Można zresztą śmiało powiedzieć, że ze względu na dużą charyzmę, dziwaczność i oryginalność własnego stylu stała się naturalną następczynią Bjork. Joanna Newsom w melancholijnych, spokojnie unoszących się kompozycjach-powieściach krzyczała całą swoją osobowością. To nie były słodkie kołysanki, które tuliły nas każdego wieczora do snu. Jedna z najbardziej poruszających płyt mijającej dekady z prawdziwym (dosłownie i w przenośni) muzycznym brylantem: „Sawdust & Diamonds”. (Piotr Wojdat)

Obrazek pozycja 10. Blur – Think Tank

10. Blur – Think Tank

[2003; Parlophone]

Długo większość z nas była niejako z „Think Tank” niemalże poślubiona. Zauroczyliśmy się na lata eksperymentującą „13”, zaś następny album pokochaliśmy z miejsca i bezwarunkowo, nie oszczędzając mu najznakomitszych epitetów. Teraz nagle zaczęliśmy się zastanawiać, czy obiekt naszej miłości w porównaniu z innymi krążkami Blur, oby na pewno zasłużył sobie na aż takie uwielbienie. I dochodzimy do wniosku, że cała trylogia to w ogóle pożera „Think Tank” na podwieczorek, ta „13” w konfrontacji z upływającym czasem trzyma się mimo wszystko lepiej, może któraś jeszcze z płyt Blur wyprzedzi tę ostatnią w hierarchii. Czy to na pewno ważne wydawnictwo na tle wszystkiego, co działo się w ostatnich latach? Niepewność rośnie. Ale oto spotykamy się w cztery oczy z „Out Of Time”, „Crazy Beat”, „Good Song”, „Caravan”, „Battery In Your Leg” i wracamy do punktu wyjścia. Kupujemy kwiaty i solennie przepraszamy, że mieliśmy czelność wątpić. I choć te wątpliwości pozostaną już na zawsze i będą od czasu do czasu powracać, mimo to okazjonalnie będziemy się zastanawiać, czy im się uda: wrócić, nagrać nową płytę, przyjechać do Polski na koncert. Siła sentymentalizmu, ale całkiem to sympatyczne, nieprawdaż? (Kasia Wolanin)

Obrazek pozycja 9. Panda Bear – Person Pitch

9. Panda Bear – Person Pitch

[2007; Paw Tracks]

Z wielowarstwowej i pełnej detali struktury albumu Pandy Beara dwa motywy wybijają się chyba najmocniej i najwyraźniej: ta skrajnie osobista medytacja, której na przestrzeni krążka oddaje się nasz bohater, oraz pewna romantyczna wizja continuum muzyki. Owe wątki ogniskują się w pojęciu repetycji, która z jednej strony – duchowej – zdaje się urastać tu do siły oczyszczającej, autopoznawczej, wyzwalającej i stymulującej, z drugiej natomiast – formalnej – ta powtarzalność zostaje przez Pandę Beara zarówno symbolicznie, jak i dosłownie namaszczona. Lennox deleguje repetycję i recykling do pełnienia funkcji spoiwa pomiędzy przeszłością i przyszłością muzyki, wyznacza im rolę pielęgnowania tradycji, ale i nakazuje – o czym świadczą techniki produkcyjne stosowane przez Pandę – odnalezienia dla siebie nowego zastosowania. Introwertyczny charakter krążka Lennoxa, jego eskapada w głąb siebie, paradoksalnie prowadzi ku optymizmowi i serdeczności – to jest płyta otwarta na drugiego człowieka, na świat i w końcu na nieskończone spektrum muzyki. Jednak to, co jest najpiękniejsze u Pandy, to fakt, iż w obliczu wyjątkowych spraw: przewartościowania priorytetów, szukania harmonii oraz odpowiedzi na ważne pytania i w końcu podjęcia dyskusji z pięćdziesięcioletnią tradycją muzyki popularnej (więcej – bo przecież trafia się i sampel ze średniowiecznej ars nova), Noah Lennox ani na chwilę nie przestaje być skromnym wrażliwcem. (Marta Słomka)

Obrazek pozycja 8. Sufjan Stevens – Illinois

8. Sufjan Stevens – Illinois

[2005; Asthmatic Kitty]

Sufjan Stevens jest bezdyskusyjnie jedną z „ikon” tej dekady – za dwadzieścia, trzydzieści lat jego grzeczna buzia będzie zapewne emblematem brzmienia lat zerowych. Jednocześnie twórczość tego arcyzdolnego i arcyambitnego człowieka jest czymś niesłychanie suwerennym, niezależnym, funkcjonującym niejako „poza modą” na ten cały alternatywny folk. Mimo tego, że jego opus magnum – „Illinois” – jak chyba żadna inna płyta wyrosła z przebogatej amerykańskiej tradycji, mimo że doczekała się ona wielu lepszych i gorszych naśladowców, to pozostaje wciąż zjawiskiem „osobnym”, które jako całość (nie mówmy o poszczególnych trackach) bardzo ciężko z czymkolwiek porównać. Dlaczego? Folkowa maniera zakłada „prywatność” perspektywy, którą w tej dekadzie pieśniarze tacy jak Banhart, Lekman czy Vernon jeszcze mocniej podkreślali – mówię do was Ja, z mojego domku, o moich uczuciach, frustrcjach itd. U Sufjana natomiast mamy narratora-demiurga unoszącego się nad stworzonym (czy raczej od-stworzonym) światem. Mamy pozornie zwyczajne piosenki (czy do kogoś mniej pasuje słowo „freak”?), które jednak każdym dźwiękiem i każdym słowem grają o najwyższą stawkę. Od początku wiemy, że temu niby skromnemu człowiekowi nie chodzi o żadne subiektywne historyjki, tylko o (uwaga, uwaga) przedstawienie świata w całej jego złożoności. Od kilkuset lat faceci z takimi ambicjami albo lądują w szpitalu psychiatrycznym, albo przechodzą do historii. (Piotr Szwed)

Obrazek pozycja 7. Ścianka – Dni wiatru

7. Ścianka – Dni wiatru

[2001; Sissy]

Zbierałem się do napisania tego opisu jakąś niemożliwą ilość dni i, jak to często bywa, zastała mnie tak zwana „ostatnia chwila”. Co więcej, nie mam pojęcia, co można tu napisać, żeby nie było banałem. Jak mam w ogóle wytłumaczyć się z tego, że w obecnej dekadzie najlepszą moim zdaniem płytą była płyta polska? Po pierwsze przestroga: jeśli czytasz te słowa i chcesz się dowiedzieć czegoś o płycie, której nie znasz, to natychmiast przestań czytać i jej po prostu posłuchaj. Tracisz jakiś nieopisany element rzeczywistości. Przypomina mi się Paweł Kostrzewa (chyba on, przepraszam, jeśli się mylę), który kiedyś puścił w Trójce początek „Sierżanta Pieprza” Beatlesów z zapowiedzią, że jeśli ktoś w tym momencie słucha tego po raz pierwszy, to on mu bardzo zazdrości. Tak trochę ja czułem się zawsze, kiedy pożyczałem „Dni wiatru” znajomym: radość, że mogę podzielić się tak szalenie inteligentną płytą i niepewność, czy na pewno się spodoba. Czy poczuje to samo co ja, kiedy pierwszy raz obejrzy teledysk do „The Iris Sleeps Under The Snow”, czy weźmie do siebie, że jej autobus się tu nie zatrzymuje? Czy zachwyci ich geniusz tytułu albumu? Czy wyczuje moc tego niepokoju obowiązującego na płycie? Czy dostrzeże wreszcie w „Dniach wiatru”, tak jak ja, najwybitniejszą polską płytę? Ścianka w 2001 wydała koncept album kompletny, wyszukany, niepowtarzalny, przełomowy i wybitnie dobry. Na koniec przyznam się wreszcie: strasznie lubię „Piotrka”, tę chorą i długą melorecytację, monolog człowieka irytującego i intrygującego. Nie wiem, czemu tyle razy w życiu siedziałem cicho, kiedy ludzie mówili, jak beznadziejny jest ten fragment płyty. Ale umówmy się: nie ma nic bardziej przereklamowanego niż ludzie. (Kamil J. Bałuk)

Obrazek pozycja 6. Animal Collective – Merriweather Post Pavilion

6. Animal Collective – Merriweather Post Pavilion

[2009; Domino]

Avey Tare wymyślił „Penny Dreadfuls” w wieku 16 lat. Pytanie: czy istnieje doskonalsza piosenka spłodzona w tak młodym wieku? Być może Michael Brown, autor „Walk Away Renee”, miałby w tej materii coś do powiedzenia. W niczym nie zmienia to jednak faktu, że podczas gdy wkrótce po nagraniu swojego najdoskonalszego dzieła The Left Banke odeszli w niebyt i stanowią dziś jedynie nostalgiczną reminiscencję czasów, kiedy barokowy pop był naprawdę barokowy, dla Tare’a, jego misiowatego kolegi i spółki „Spirit They’re Gone, Spirit They’ve Vanished” było wielkim otwarciem. Animal Collective to cholerni szczęściarze. Ich kariera na przestrzeni ostatniego dziesięciolecia to – wyłączywszy wciąż niesłuchalne dla mnie „Danse Manatee” – jedno wielkie pasmo sukcesów. Nie jest wyłącznie polską przypadłością zazdrość rodząca się z takiego stanu rzeczy. Nie mam też najmniejszego zamiaru przeprowadzać dziennikarskiego śledztwa, kto i kiedy ukradł naszym nowojorskim pupilkom akustyki zostawiając ich na pastwę losu ze wszystkimi skomplikowanymi w obsłudze elektronicznymi ustrojstwami. Cyfrowy styl życia bardzo im jednak służy.

Nie oszukujmy się: konieczność pisania o „Merriweather Post Pavilion” napawa mnie niezbyt przyjemnymi uczuciami. Wszyscy znamy tę płytę na pamięć. Każda piosenka na tym albumie została w ciągu minionych dwunastu miesięcy tysiąc razy rozłożona na czynniki pierwsze i jakiekolwiek próby rekapitulacji zagadnienia w dwóch tysiącach znaków nie wniosą do debaty o ostatnim longplayu Animali niczego nowego. Zamiast więc zmuszać Was do czytania po raz n-ty ambientowych wypocin o plemienności, Brianie Wilsonie, który zamiast kokainy wybrał LSD, akwatycznej produkcji i słodkich harmoniach, sugeruję ni mniej, ni więcej, jak dokładnie teraz sięgnąć po swój egzemplarz albumu i jak najprędzej go sobie odświeżyć. Mając nieśmiałą nadzieję, że dla wielu naszych czytelników będzie to pierwsze od wielu miesięcy spotkanie z „MPP”, po cichu liczę, że każdy z Was coś tu jednak przegapił lub też nie potraktował czegoś z należytym szacunkiem. Niech będzie to sprężynkowa konstrukcja „Lion In A Coma”, subtelne wahnięcie „No More Runnin’” na wysokości 2:20, cokolwiek. A wszystkim cynicznym hejterom, którzy najchętniej wysłaliby Kolektyw jeśli nie na Księżyc, to przynajmniej na szpitalny oddział geriatryczny, dedykuję jakże błyskotliwą i ironiczną puentę: dziś Animal Collective sami są dziadkami, więc cóż mogliby dać swoim fanom, jeśli nie jedną z najlepszych płyt dekady. Wszak wszyscy jesteśmy wyjątkowi. (Bartosz Iwański)

Obrazek pozycja 5. Lenny Valentino – Uwaga jedzie tramwaj

5. Lenny Valentino – Uwaga jedzie tramwaj

[2001; Sissy]

Gdy myślę o „Uwaga jedzie tramwaj”, myślę o tajemnicy natchnienia, które spłynęło na Artura Rojka podczas sesji nagraniowych do tego albumu. Przypomnijmy – Myslovitz byli jednym z pierwszych rockowych zespołów w polskim mainstreamie, które zwróciły się ku nieco innej wrażliwości niż wiodące w tamtym czasie Hey lub Ira, a ich płytowy dorobek z drugiej połowy lat dziewięćdziesiątych imponuje solidnością. Lecz ktokolwiek u progu nowej dekady podejrzewałby śląskiego Thoma Yorke’a o talent tej skali, co zaprezentowany na jedynym albumie Lenny Valentino, zostałby niechybnie wzięty za niepoprawnego marzyciela. Myslo byli przecież fabryką zgrabnych, rockowych piosenek o brytyjskim rodowodzie – i za to pokochały ich dziesiątki tysięcy fanów. Ten niepozorny człowiek, który objawił się całej Polsce wersami I nawet kiedy będę sam oraz Wieczorem przed mym domem, nieoczekiwanie okazał się stać za jednym z najwybitniejszych albumów swoich czasów w skali całego świata.

Spotkałem się niedawno z opinią, jakoby największą wartością tej płyty był jej „walor edukacyjny” – możliwość odczytania niecodziennych, zwłaszcza dla polskiego zespołu początku wieków, inspiracji (slowcore, psychodelia itd. – przerabialiśmy to dziesiątki razy). Trudno według mnie o większe nieporozumienie. Skarbem „Uwaga jedzie tramwaj” jest przede wszystkim głęboki humanizm całej narracji, skutecznie paraliżujący resztki analitycznych ambicji u słuchacza. Bardzo niewiele takich płyt jest nam znanych, jedna z nich to „In The Aeroplane Over The Sea”.

Po latach wersy takie jak Nocą modlę się / Dziadek głaszcze mnie bardziej niż kiedykolwiek zatrzymują w autentycznym otępieniu, przerażające tąpnięcia pod koniec utworu tytułowego brzmią jak koniec cywilizacji, a przesadnie wesołe „Otto Pilotto” raczej niepokoi niż łagodzi, potęgując uczucie schizofrenii. Jest w tym dziele coś dużo, dużo ważniejszego niż lista pięciu płyt wszech czasów, żeby redukować je do zwyczajowego namecheckingu.

Stojąc u progu nowej dekady i dumając nad kondycją naszej pociesznej sceny, wypada zrobić dwie rzeczy. Arturowi Rojkowi (i – rzecz jasna – całej pozostałej czwórce Lenny Valentino) pokłonić się nisko. Polskim muzykom życzyć, żeby – gdy już znajdą się na listach przebojów – nie bali się poszukać w sobie tego ich własnego, wewnętrznego, małego Rojka i zaskoczyli nas czymś równie nadzwyczajnym. Gdzieś tam wśród was musi być przecież jeszcze jakieś „Uwaga jedzie tramwaj” do nagrania. (Kuba Ambrożewski)

Obrazek pozycja 4. Junior Boys – Last Exit

4. Junior Boys – Last Exit

[2004; Domino]

Próby wartościowania muzyki ubiegłego dziesięciolecia niby nie skłaniają do formułowania wniosków o jej końcu, jeśli jednak na minioną dekadę spojrzeć przez pryzmat nielicznych arcydzieł, które skapitalizowały potencjał, jaki niósł ze sobą postmodernizm lat zerowych, to ocena musi pozostać krytyczna. W tym kontekście „Last Exit” powinno stanowić nie tylko naturalny punkt odniesienia dla podobnych prób wartościowania, ale też drogowskaz dla twórców, do których należeć będzie przyszła dekada. Fuzja formalnych innowacji i songwritingu zakorzenionego w tradycji muzyki popularnej, która decyduje o wyjątkowości debiutu Junior Boys, może bowiem służyć za fundament jej rozwoju i dziś, i za dziesięć lat. Z jednej strony jest więc „Last Exit” produktem swoich czasów, syntezującym dorobek scen house i techno, progresywną warpowską elektronikę, ale i dokonania awangardy mainstreamu; z drugiej zaś songwriting, czerpiący garściami z dokonań klasyków popu (Steely Dan, Prefab Sprout), oraz krucha, uczuciowa ekspresja, którą Greenspan podpatrzył u Marka Hollisa, nadają kompozycjom Junior Boys wymiaru ponadczasowego.

Znamienne, że owa ponadczasowość – wypadkowa wzajemnego oddziaływania pomiędzy skrajnie zdehumanizowanym brzmieniem i staroświeckimi, sentymentalnymi melodiami, która dziś stanowi największą wartość płyty – z początku skazała „Last Exit” na niebyt. Na rynku muzycznym pierwszej połowy dekady nie było bowiem miejsca dla muzyki użytkowej, której nie dało się przypisać żadnej stylistyce czy choćby epoce, gdyż brak targetu oznaczał brak potencjału komercyjnego. Na szczęście medium, które zapoczątkowało postmodernistyczną rewolucję ubiegłego dziesięciolecia, w ostatecznym rozrachunku ocaliło jej dorobek. Wraz z nastaniem nowego porządku wartość artystyczna nie potrzebowała już ekonomicznego uzasadnienia i świat upomniał się o „Last Exit”. (Łukasz Błaszczyk)

Obrazek pozycja 3. Modest Mouse – The Moon & Antarctica

3. Modest Mouse – The Moon & Antarctica

[2000; Epic]

Kiedy podczas II Wojny Francuzi witali swoich amerykańskich wyzwolicieli, oprócz radości, było i w całym ferworze sporo konsternacji. Bo jak to? Stara, kulturalna Europa ma okazać wdzięczność krajowi, gdzie na dobrą sprawę nie ukształtowały się specjalne podziały klasowe, a kulturę tworzyły – i miały tworzyć – „niziny”. Tymczasem właśnie ów zlepek narodowości – trochę prowincjuszy, trochę potomków nieudaczników, pokazał swoją gotowość do zdominowania świata na całe dekady, tak politycznie, jak i kulturalnie. I działo się, był, była popkultura, był jazz, tworzyły się mity. Jadąc na oślep po kraju kultury młodej, bez korzeni, ale tak cholernie żywej, niejaki Allen Ginsberg zobaczył najlepsze umysły swojego pokolenia / zniszczone szaleństwem, głodne histeryczne nagie / włóczące się po murzyńskich ulicach o brzasku poszukując wściekłego kopa.

50 lat później jego ledwie osiemnastoletni rodak, siedząc na prowincji, słuchając nocą świerszczy, rozmyślał o dziewczynach, Bogu, hamburgerach i kosmosie, czyli o wszystkim, co narosła wokół niego kultura od urodzenia chciała podać mu jako całość. Ale Isaac Brock jakoś nie mógł tego w sobie pogodzić. Wraz ze znajomymi spróbował zawalczyć w sposób, jaki sugerował mu świat, z którego wyrósł – zaczął grać na gitarze. Dwa pierwsze albumy Modest Mouse rozdarły świat tych chłopaków na linii, gdzie przebiegał dysonans pomiędzy sacrum a profanum i rozwarł przed nimi wielką pustkę. Ale dopiero na trzeciej płycie Brock i reszta znaleźli dramatyczną równowagę i swoje miejsce w tym wszystkim. Niektórzy powiedzieliby, że dorośli. Dziś widać, że „The Moon & Antarctica” było kacem po wszystkim, co zaserwowała światu Ameryka w ciągu ostatniego półwiecza. Objawem gigantycznej, nigdy chyba nieuświadomionej do końca pomyłki, wywołującej dramat wkraczającej w rzeczywistość młodzieży. A to wszystko w świecie, gdzie zmaganie się z własnym sobą ma swoje piosenki, seriale i komiksy, które mówią wielkie gówno i przestają wystarczać. „The Moon & Antarctica” było wierzchołkiem góry lodowej, której w całości nikt ostatecznie nie zobaczył, bo przypadkiem w roku 2001 świat znalazł nową siłę napędową. Kto wie, czym odbije się popkulturze odłożenie tego problemu na później.

Ale uniwersalność zagadnień, jakie ta płyta poruszyła, to jedno, a że Isaac Brock jest geniuszem, to drugie i zupełnie, zupełnie inne. Jednak wbrew temu, jakie wrażenie mogły wywołać wcześniejsze linijki, Brock nigdy nie stał się ikoną, jedną z postaci, która czyimś zdaniem była głosem pokolenia, czy tam czegoś innego, nie oddalił się. On był i jest naszym kumplem. Takim zajebiście zdolnym kolegą ze szkoły, który cudem znalazł słowa, by określić uczucia, jakie towarzyszyły nam kiedy nasza pierwsza miłość szła za rękę z jakimś pajacem, kiedy szliśmy do pierwszej pracy, kiedy jakiejś letniej nocy po raz pierwszy przestraszyliśmy się tego, czego od tamtej pory boimy się bardzo często. Chcę powiedzieć, że nieważne czy lubimy się, czy nie. Jeśli w pewnym momencie Twojego życia doświadczenia Brocka były również Twoimi doświadczeniami, to gdzieś tam pod stołem trzymamy się za ręce. (Artur Kiela)

Obrazek pozycja 2. The Avalanches – Since I Left You

2. The Avalanches – Since I Left You

[2000; Modular]

Wiecie co świadczy o wielkości tego albumu? Nie liczba sprzedanych egzemplarzy czy zastępy kapel, które sformowały się po usłyszeniu „Since I Left You”, ale fakt, że w dziesięć lat po premierze debiutu Avalanches, wciąż z niecierpliwością oczekujemy jego następcy. Nawet w epoce przedinternetowej byłoby to nie do pomyślenia. Wszyscy wiedzą, że dziesięć lat to wystarczająco długo, by kilkakrotnie stracić kontakt z rzeczywistością. Popularni artyści, którzy zamykali się w swoich studiach nagraniowych, miesiącami szlifując piosenki, szybko stawali się jedynymi, którym zależało na wydaniu ich nowych krążków. Wraz z internetem znacząco zmalała liczba słuchaczy, dawniej określanych mianem psychofanów; interesując się całą muzyką popularną, każdym jej aspektem po trosze, melomani dawno temu stracili motywację, by przez lata bacznie obserwować poczynania jednego artysty, a co dopiero artysty, który latami milczy. Słowem: każdy, kto wybiera długodystansową alienację, skazuje się na zapomnienie i pobłażliwe uśmiechy. Każdy, ale nie The Avalanches. Co chwilę świat obiega informacja o nowym terminie premiery drugiego krążka grupy; przekazywanym drogą pantoflową nowinom towarzyszą stanowcze deklaracje oddania: My, wierni wyznawcy, czekamy. Skąd ten kredyt zaufania, ta bądź co bądź naiwna wiara, że po dziesięcioletniej przerwie, Australijczycy są w stanie raz jeszcze zrewolucjonizować muzykę popularną?

Jestem przekonany, że odpowiedź nie kryje się ani w kunszcie, ani w materialnej czy formalnej doskonałości. Gdy myślę o „Since I Left You”, przed oczami staje mi niezmierzony, holistyczny system popkultury, i ci cholerni kawalarze w roli jego papieża. Ich zasługą nie jest stworzenie najlepszej płyty swoich czasów, ale jedynej, która ten system cementuje i przedstawia zauroczonemu odbiorcy jako *całość*. W minionej dekadzie wielu starało się nawiązać do totalizmu The Avalanches, ale te dziesięć lat to ledwie próba odczytania ukrytych sensów. Ich wcielenie w życie jest zadaniem dla kolejnej epoki. (Paweł Sajewicz)

Obrazek pozycja 1. Radiohead – Kid A

1. Radiohead – Kid A

[2000; Parlophone]

Przejście od „OK Computer” do „Kid A” to nie tylko sławne, przysłowiowe porzucenie gitar na rzecz elektroniki. Jeżeli album z 1997 roku jest jak diagnoza współczesności postawiona przez superszybki, ultranowoczesny komputer, to ten trzy lata młodszy jest bolesną oceną człowieka dokonaną przez komputer biologiczny. Na „OKC” rządziły namiętności rozczarowania, wściekłości, zrezygnowania. Całe „Kid A” jest pełne pięknego, pośmiertnego post-doświadczenia. Kalendarzowy paradoks naszego podsumowania polega na tym, że najlepszą płytą dekady jest album z końca poprzedniego wieku. Zamiast nowego otwarcia, wygrywa – jakby w kontrze do tego, co pisaliśmy przez ostatnie dwa tygodnie – płyta schyłkowa.

Człowiek był od zawsze przesiąknięty obsesją końca. Odbiciem tych metafizycznych strachów są pandemie, do których nawet nie dochodzi, które dzieją się właściwie tylko w telewizji. Grozę tej nierzeczywistości pogłębia tylko świadomość, ze te zjawiska są celowo wywoływane. Nie chodzi nawet o wyłudzenie pieniędzy na szczepionki, maseczki, rękawiczki i cały ten szemrany biznes, ale o przesłonięcie przerażającego faktu: medialne zanegowanie możliwości śmierci (wymyślanie pandemii jako obśmianie możliwości jej zaistnienia) to jedynie preludium do tego co się stanie, gdy klonowanie sprawi, że problem życia i śmierci zupełnie zniknie.

W tym kontekście artystyczna wypowiedź brytyjskiej grupy rockowej Radiohead okazuje się nie mniej istotna niż eseje niemieckiego filozofa Jurgena Habermasa na temat szans i zagrożeń, jakie niesie ze sobą rozwój inżynierii genetycznej.

Jak mówić o „Kid A” inaczej niż przez pryzmat własnego przeżywania albumu? Odnosić to do jakiegoś szerszego zjawiska? Analizować recepcję płyty? Opisywać utwór po utworze? Wierzę, że dla dzieł tego kalibru należy stosować coś, co nazwałem Jednostkową Perspektywą Uniwersum. Może pisali o tym Seneka albo Reynolds, ale nie sądzę. W skrócie: mowa tu o wydestylowaniu własnej, intymnej relacji z dziełem, Najważniejszego Pytania lub Najważniejszych Pytań, jakie ono stawia – „Kid A” porusza podstawową kwestię przyszłości gatunku ludzkiego. I choć takiej relacji nie można odtworzyć, nie można jej w stu procentach przekazać, to każde inne ujęcie pozostaje grą szklanych paciorków. Musimy ją toczyć, inaczej się nie da. Lecz życie jest gdzie indziej i takie płyty są po to, aby o tym przypominać. (Jakub Radkowski)

Screenagers.pl (3 marca 2010)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Wybierz stronę: 1 2 3 4 5
Gość: przemorski
[3 kwietnia 2022]
Kolejność przypadkowa:
1. Black Keys - Brothers (2010r.)
2. Blur - Think Tank
3. Bonobo - Days to Come
4. Boozoo Bajou - Dust My Broom
5. Christian Prommer's Drumlesson
6. Emmanuel Santarromana - Metropolitain
7. Franz Ferdinand - Tonight
8. Gramatik - Street Bangerz vol. 2
9. Green Day - American Idiot
10. Herbaliser - Something Wicked This Way Comes
11. Hugo Race - Fatalists (2010r.)
12. Interpol - Antics oraz Our Love To Admire
13. Joan as Police Woman - Real Life
14. Kaiser Chiefs - Employment
15. Madonna - Confessions on a Dance Floor
16. Mars Volta - De-Loused in Comatorium
17. Mescaleros - Streetcore
18. Oi Va Voi - Laughter Through Twarz
19. Parlor Mob - And You Were a Crown
20. Pearl Jam - Lost Dogs
21. QOTSA - Songs for the Deaf
22. RHCP - Stadium Arcadium (zwłaszcza 2 płyta)
23. Royksopp - Junior
24. Supergrass - Road to Rouen
25. SoaD - Mezmerize
26. Them Crooked Vultures
27. Wbite Stripes - Elephant oraz Icky Thump

Pod względem ilości dobrych albumów naprawdę udana dekada. !
Gość: asomakeaguafu
[9 listopada 2018]
[url=http://doxycycline-cheapbuy.site/]doxycycline-cheapbuy.site.ankor[/url] <a href="http://onlinebuycytotec.site/">onlinebuycytotec.site.ankor</a>
Gość: VultureCabaret
[14 marca 2011]
Nie ma co narzekać na \"naszych\" redaktorów :)
Na NME to dopiero jest zabawnie.
Brak w setce najlepszych albumów min. Modest Mouse i Animal Collective (Których co prawda, za bardzo, nie lubię, ale ich \"Merriweather Post Pavilion\" jest świetny), In Rainbows, Radiohead wyżej niż Kid A, jakaś kompletnie niezdrowa fascynacja Arctic Monkeys (\"Whatever...\" na 4 miejscu !) i Klaxons.
A najlepszy singiel? Beyonce - Crazy in love (!), to chyba większy żart niż Britneyka z \"Toxic\" u was na liście :P
kuba a
[28 stycznia 2011]
Bardzo nędzny troll.
Gość: hfshfh
[28 stycznia 2011]
dekada to dowolne 10 lat
Gość: gf
[28 stycznia 2011]
miniona dekada miesci sie w przedziale lat 2001-2010. Widać redakcja nie uważała na lekcjach historii, wstyd...
lukas
[7 stycznia 2011]
Czytam artykuły z "Best Music Writing" i póki co... jestem zawiedziony. Rodzimi dziennikarze muzyczni wręcz błyszczą na tle niektórych z zagranicy, czego dobrym przykładem było Wasze podsumowanie dekady. Jasne, muzyka została mocno przegadana, ale w kategoriach kulturowo-akademickiego pisania to rzecz, którą serio lepiej się czyta, niż niektóre niby "best music writing". Bardzo bym widział żeby to podsumowanie wyszło w formie papierowej i fajnie jakby to nie wywołało efektu pompowania Waszych ego, ale zaowocowało jakimś ruchem w tym temacie. Przecież wydanie w wersji kolekcjonerskiej, czyli w małym nakładzie byłoby chyba do zrobienia?
kuba a
[13 grudnia 2010]
Porównaj listę autorów jednego i drugiego podsumowania. Wiesz dlaczego jesteś debilem?
Gość: diediediew
[13 grudnia 2010]
wiecie dlaczego jesteście żenującym portalikiem prowadzonym przez żenujących pseudopisaczy? umieszczenie the avalanches (z roku 2000) na drugim miejscu i nie u mieszczenie jej wogóle w podsumowaniu pierwszej połowy dekady przed pięcioma laty pięknie pokazuje jak u was jest z rzetelnością i słuchaniem muzyki - ot teraz wam wpadła w ręce, fajna jest to dajemy na 2 miejsce...
śmieszne, bo
Gość: iwan
[15 października 2010]
Brakuje Arcade Fire!!!
Gość: pablo
[19 marca 2010]
uff, przeczytałem ostatnio wreszcie na spokojnie CAŁOSC tego podsumowania, szacunek, rispekt, fajne opisy, listy i artykuły, no ale główny problem jest taki, że Polska olana została jednak - i tu ma rację Borys D. że w 90% powtarzacie tezy zachodniej prasy. Krótki tekst Kuby a, w ktorym skupia się na 4-5 indie-kapelkach, to zdecydowanie za mało moim zdaniem. Coś naprawdę nowego mogliście powiedzieć obszerniej się wypowiadając o naszym podwórku, liczyłem że może red. Krawczyk i Szwed, którzy tu różne niszowe polskie rzeczy wrzucali cos napiszą, ale niestety tak się nie stało.
Gość: kow
[13 marca 2010]
no nic, mi się NIGDY to nie kojarzyło w bezpośredni sposób, już pomijając bpm-y czy beat (ok sprawdzałem na czuja, więc może przesadzam), ale ten fragment u Planów, znacznie wychłodzony w porównaniu do Remain In Light. Waszyngton to nie Nassau. a co do tytułów, to one będą mi się myliły do końca świata, mimo że egzemplarz Remain zajeżdżony na śmierć
kuba a
[13 marca 2010]
W najbliższy poniedziałek.
Gość: turas
[13 marca 2010]
kiedy wraca serwis?
kuba a
[12 marca 2010]
To nawet nie jest "Great Curve", a "Crosseyed & Painless" :) 5 bpm-ów w dół raptem.

Natomiast cały "spór" traktuję z przymrużeniem oka, bo mi się bez zagłębiania w szczegóły zawsze, od pierwszego przesłuchania, tak kojarzył początek tej płyty.
Gość: kow
[12 marca 2010]
nie mam jak teraz tego sprawdzić (próbowałem zgrać z cd na mp3, ale strasznie wolno szło), ale wydaje mi się, że dośc znacząco obniżyłeś bpm-y The Great Curve w tym miksie. gdyby Easley miał grać to co gra na hi-hacie w tym tempie co u Talking Heads, to by się zesrał po kilku taktach, mimo że perkusistą jest genialnym. Frantz gra swoją partię w dosć prosty sposób.
kuba a
[9 marca 2010]
No ja nie mam minimalnego pojęcia, natomiast zgrałem sobie dwie ścieżki byle jak i na szybko i chyba jednak coś tam się zazębia.

http://w772.wrzuta.pl/audio/3wfJ8anVkfE/d-plan-vs-t-heads
Gość: kow
[8 marca 2010]
@Dismembermant Plan - Change

każdy, kto ma minimalne pojęcie o robocie bębniarza i sekcji rytmicznej albo przynajmniej zwraca na tę część piosenki uwagę zgodzi się, że początek "Change" i pierwsze 4 kawałki "Remain In Light" prezentują totalnie różne pulsy, nie mówiąc o diametralnie różnych bpmach. więc nie ma mowy o oczywistej zbieżności.

Gość: khakr al khakr
[8 marca 2010]
ale że wy bardziej cenicie dżastina timberlejka od na przykład funeral arcade fire, to niech was szlag jasny trafi, krew nagła zaleje.. screenagers nie zna sie na dobrej muzyce i ten ranking jest dla mnie dowodem. koniec, nie zaglądam już tu.
Gość: p.a.
[8 marca 2010]
Mark Linkous - R.I.P.
Gość: p.a.
[7 marca 2010]
O Britney pisał już nie będę, bo po latach będzie pamiętana tylko i wyłącznie jako "klasyczka" teen popu, której później odbiło, ogoliła głowę na łyso i wygadywała, że jest Antychrystem, etc. Zachwyty nad Justinem tłumaczę jako zachłyśnięcie się nowoczesnością, który za kilka lat odbije się pewnie czkawką. Zresztą śmiem podejrzewać, że za owych kilka lat będzie wam wstyd za niektóre pozycje z tej listy (i brak innych). Chyba, że w redakcji pozostaną wówczas sami fani przeprodukowanego popu.

W kwestii braków - brakuje mi debiutu Mars Volta. Wiem, że chłopaki w ostatnich latach jakby rozmienili się na drobne, ale to chyba nijak nie zmniejsza wartości "De-loused in the Comatorium". BRMC też powinni byli do setki się załapać.
kuba a
[6 marca 2010]
Piękno to sprawa subiektywna. Próbowałem wrócić do The Crimea na fali sentymentu gdzieś w roku 2007 czy 2008 i nie byłem w stanie przesłuchać płyty. Nie żeby było jakieś dramatycznie słabe - po prostu okazało się, że to bardzo słabo nagrane względnie ładne piosenki, choć zwykle zbyt egzaltowane jak na mój gust.
marta s
[6 marca 2010]
mainstream ma to do siebie, że generuje chartsy -> coś tam w związku z tym leci częściej w radiu czy w tv itd. ktoś, kto nie siedzie głęboko w danej stylistyce, styka się z tym w ten właśnie "powierzchowny" sposób, wybierając rzeczy z tego zestawu. Inna sprawa, że komercyjni odbiorcy 00s w wielu przypadkach stanęli na wysokości zadania i wywindowali na listy przebojów właściwe rzeczy. Tzn. ja sie nie oszukuje - popularność tych niektórych singli wzięła się stąd, że ktoś je gdzieś kiedyś "namaścił" w środowiskach "indie" - czyli pitchfork, czyli I Love Music itd. Ale to było wiele lat temu i był czas na weryfikację opinii - to, że te wszystkie Justiny, Toxiki, Kylie, R. Kelly zostały, sugeruje coś więcej niż tylko kopiuj-wklej.

Co do Crimei itd. Mnie się ciężko odnieść, bo właściwie nie znam tych rzeczy, to był taki luźny wniosek na podstawie tego, że te rzeczy jednak nie pojawiły się w rankingu skonstruowanym pięć lat później po podsumowaniu pierwszej połowy dziesięciolecia.
Gość: kolargol
[6 marca 2010]
To nie złośliwości z Pitchforkiem, zwłaszcza, że nie tylko u was tak jest - Tiny Mixtapes też mają tych samych popowych wykonawców w podsumowaniu dekady i pewnie w ogóle wszyscy, którzy chcą robić takie mieszane podsumowania. No i to mnie zastanawia - dlaczego w niezalu mozna wybierać do woli, a z mainstreamu, o ile przecież obszerniejszego, wszędzie zawsze te same nazwiska.

@The Crimea
Czy po nabraniu nie wiem jakiego doświadczenia, te absolutnie piękne piosenki stają się jakoś mniej piękne? Przecież w gruncie rzeczy chodzi właśnie o piosenki, a nie o modną stylistykę.
marta s
[6 marca 2010]
@kolargol
@The Crimea, Medium 21 itd itp.

Okres, w którym na Screenagers pojawiały się takie zajawki, to dla mnie jakaś mityczna epoka: nie bardzo śledziłam wówczas polskie strony muzyczne, a o istnieniu Screenagers &#8211; o ile dobrze pamiętam &#8211; nawet nie wiedziałam. Dla mnie to są dwa różne etapy, oględnie mówiąc. Nie znajduję punktów stycznych. Po pierwsze, większość osób tworzących serwis w tamtym czasie już nie współpracuje ze stroną. Po drugie, tym, którzy zostali, w większości zmienił się gust, co jest naturalne i zrozumiałe, gdy nabierasz muzycznego doświadczenia i stajesz się dużym chłopcem/dużą dziewczynką.

@A skoro już przy Marcie - ja się nigdy nie jarałem Toxic, za to podobał mi się swego czasu pierwszy singiel Girls Aloud. Czy on jest rzeczywiście słabszy, czy po prostu nie było na liście Piczforka, to się nie liczy?

No i po co te złośliwości z Pitchforkiem? :)
Koala wcześniej wspomniał o Baby One More Time i Oops I Did It Again &#8211; no to są klasyki teen popu i bardzo je lubię, z tymże pierwszy z nich to lata 90., a drugi jest o tyle słabszy, że trochę zbyt śmiało nawiązuje do singla Crazy, który też został wydany w zeszłym wieku. Innymi słowy powtórka z rozrywki. A Toxic &#8211; no to jest po prostu znakomity numer, począwszy od tego megaabsorbującego chwytu ze skrzypcami, przez quasi-Tarantinowski motyw gitary, świetny prechorus, te pauzy potęgujące napięcie, po wyłączenie niskich rejestrów w intro (french touch ktoś coś?). Toxic stało się dla nieco bardziej wstydliwego słuchacza obietnicą braku obciachu. A jeśli chodzi o single Brit, to u mnie: 1. Toxic 2. Piece Of Me (i like this part!) 3. Gimme More 4. Baby One More Time.

Co do Girls Aloud &#8211; Niech będzie, że wezmę to na siebie. Gdy konstruowaliśmy wstępną pulę na podstawie, której potem powstawały rankingi, na śmierć zapomniałam o wielu znakomitych singlach/płytach. Jakoś nie czułam wówczas jeszcze *gorączki podsumowania*. Sound of The Underground &#8211; kwintesencja brzmienia Xeno, obsesja Higginsa bycia nowym Spectorem, patenty popu lat 60. i powerpopu 70. wcielone w połyskujące, zajebiście nowoczesne szaty, wykorzystujące maksymalnie ówczesne możliwości technologiczne. Jak ten numer śmiga. Na tyle uwielbiam Xenomanię, że ja do dzisiaj sobie coś tam z nich wyhaczam, vide Mini Viva czy Florrie.
Wybierz stronę: 1 2 3 4 5

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także