Najlepsze płyty lat 80-tych
Miejsca 21 - 30
30. The Replacements - Let It Be (1984)
Na papierze The Replacements łatwo zamknąć w czworokącie: Hüsker Dü – The Ramones – Bruce Springsteen – Big Star. Gdzie więc tkwi przepustka zespołu z Minneapolis do półki z klasyką? To proste – w osobie posiadacza chrypki nr 1 w świecie college rocka, Paula Westerberga. Widać wyraźnie, że to jego autorskie kompozycje na „Let It Be” wyciągają The Replacements z punkowo-hardrockowego getta, z którego zespół ostatecznie wykroczy na kolejnym albumie – wysokonakładowym „Tim”. Kluczowe momenty trzeciej płyty Mats to te, w których Westerberg kieruje się w stronę springsteenowskiej liryki, nie zgrywając nikogo ponad prostego chłopaka z prowincji. Wszystko oczywiście osadza w ramach środowiskowej specyfiki, zwracając się lekceważąco do konkurencyjnej kapeli („Seen Your Video”), kreśląc portrety społecznych outsiderów („Androgynous”) czy nawiązując do uciążliwego trybu życia muzyka w trasie, który relacje z najbliższą osobą sprowadza do poziomu automatycznej sekretarki („Answering Machine”). I choć profity przyszły dopiero wraz z następcą „Let It Be”, dla wielu fanów to właśnie ten jeszcze drapieżny, ale już świadomy artystycznie album z 1984 pozostaje esencją ich twórczości. (ka)
29. The Go-Betweens - 16 Lovers Lane (1988)
O dziwo, ten najłagodniejszy w dyskografii, daleki od nieokiełznanego artyzmu wczesnych nagrań, stricte popowy album uruchamia najgorętszą dyskusję wśród miłośników australijskiej grupy. „Zagrali to jak pieprzone Deacon Blue”. Jest bowiem taka specyficzna kategoria fanów, dla której wszystko, co zespół nagrał po „Cattle & Cane”, to już nie było to. Fakt, Robert Forster i Grant McLennan przebyli długą drogę od naznaczonego wpływami Television i The Velvet Underground post-punku do ujmujących akustyczną prostotą, pouczających love-songów. W międzyczasie dojrzeli i udoskonalili warsztat. Zgoda, na żadnej innej płycie The Go-Betweens nie ma tak mało The Go-Betweens i żadna nie ma tak koszmarnej okładki, ale tak się składa, że to ta jest najlepsza. Zachowując idealną równowagę pomiędzy słonecznym, radiowym popem „Streets Of Your Town”, a bagażem życiowych doświadczeń, ciążącym na dylanowskich „Dive For Your Memory” czy „Love Is A Sign” udowodnili, że płyta dla każdego nie musi być płytą dla nikogo. I nie potknęli się przy tym ani razu. Jeśli więc ktoś twierdzi, że „16 Lovers Lane” mu się przynajmniej nie podoba, to po prostu nigdy nie kochał swojej matki. (ka)
28. New Order - Technique (1989)
Kiedy pod koniec lat osiemdziesiątych postęp w technice nagraniowej umożliwił eksplozję muzyki tanecznej, na scenie nie mogło zabraknąć New Order, ojca chrzestnego imprezy. Najwyraźniej zafascynowani osiągnięciami w dziedzinie audio członkowie formacji postanowili z nich śmiało skorzystać, adekwatnie tytułując płytę „Technique”. Powstał najlepiej brzmiący album New Order w ich całej dyskografii, w kontekście kolejnego „Republic” można nawet mówić o studyjnej przepaści. Singlowe „Fine Time” i „Round & Round” trzymały rękę na ówczesnym acid-house’owym pulsie, choć ich wibracja była stricte słoneczna, a sama sesja zamiast w jakiejś fabryce pod Manchesterem odbyła się na Ibizie. „Technique” jest zdecydowanie najbardziej klubową propozycją New Order, lecz nie obyło się bez lekko zachowawczego powielenia sprawdzonych uprzednio patentów, znaczy Hook nie dał sobie do końca odebrać basu. Mimo wszystko, najspójniejszy z albumów zespołu, który przez dwadzieścia pięć lat kariery ani razu się jeszcze nie podłożył. (tt)
27. Kate Bush - Hounds Of Love (1985)
Powszechnie i słusznie ten album uznawany jest za największe dzieło Kate. Patrząc z ponad dwudziestoletniej perspektywy „Hounds Of Love” to jedna z perełek muzyki pop tworzonej w latach osiemdziesiątych. Płyta z muzyką po której, chociaż może brzmi to trywialnie, zupełnie nie widać upływu czasu. Album nadzwyczaj spójny pomimo wykorzystania przebogatego instrumentarium np: irlandzkie bouzouki nadające folkowy charakter „Jig Of Life”, aborygeński instrument dęty didgeridoo w singlowym „The Big Sky” czy oczywisty dla fanów znających powiązania artystki z grupą Pink Floyd „helikopter z The Wall” w piosence „Waking The Witch”. „Hounds Of Love” nie jest jednak płaską mieszanką poszczególnych kompozycji. Posiada w składzie utwory, które można uznać za znaki rozpoznawcze dekady 1980-1989. Przepełniony smyczkami „Cloudbusting”, lirycznie traktujący o Wilhelmie Reichu, jego teorii orgonu i rzekomej możliwości wywoływania deszczu przy pomocy urządzeń mechanicznych, doskonały wokalnie i pod względem aranżacji perkusji i wiolonczeli „Hounds Of Love” oraz odnoszący na listach przebojów największe sukcesy „Running Up That Hill (A Deal With God)”. Dla osób planujących muzyczną podróż po latach osiemdziesiątych lektura obowiązkowa, w całości. (ww)
26. XTC - English Settlement (1982)
Uchwycenie różnicy w smaku pomiędzy limonką, a cytrynką, nad którą zastanawia się Andy Partridge w „Senses Working Overtime” wymaga wysiłku przerastającego niejedno podniebienie. Znacznie łatwiej dostrzec można natomiast stylistyczne różnice pomiędzy „English Settlement”, a wcześniejszymi dokonaniami XTC. Prosty, urywany riff „Ball And Chain” czy oparty na rytmie 4/4 „No Thugs In Our House” wywoływał jeszcze co prawda skojarzenia z „Drums And Wires” czy „Black Sea”, ale w wielu miejscach albumu zespół sygnalizował odejście od nowofalowej estetyki na rzecz bardziej wysublimowanej formy. „Yacht Dance” i „All Of A Sudden” zdradzały zrealizowane w pełni na „Skylarking” skłonności do bajecznie wyrafinowanego, melodyjnego popu; hipnotyczne mostki w „Jason And The Argonauts” i „Melt The Guns” to przykłady niebanalnego urozmaicenia struktur utworów, kapitalna praca bębniarza Terry’ego Chambersa sytuowała zaś niektóre fragmenty albumu gdzieś w okolicach polirytmicznych szaleństw „Remain In Light”. Doskonałe opanowanie przez Mouldinga i Partridge’a sztuki operowania słowem stawia kropkę nad i – „English Settlement” to dobry powód, by zatrudnić swój zmysł słuchu w wymiarze nadgodzinowym. (mm)
25. Dinosaur Jr. - You're Living All Over Me (1987)
Jeżeli otwarcie albumu stanowi najczęściej jego wizytówkę, to nagazowane wejście „Little Fury Things” mówi nam wiele o Dinosaur Jr. Przebijając się przez gąszcz niskobudżetowego, gitarowego rzężenia, które ktoś później nazwał lo-fi, zaskakuje nas prostota całego pomysłu, pisania zwykłych piosenek z dysonansowym zboczeniem. Niby skręca na boki jak u Sonic Youth, a jednak trzyma się sztywno w ryzach i przestrzega refrenowego schematu. Wirtuoz brzmienia leader-price, J Mascis, nie umiał specjalnie śpiewać, lecz nie miało to znaczenia, bo w Dinosaur Jr jedynym frontmanem była gitara prowadząca. Aha, wbrew temu co się czasami uważa, „You’re Living All Over Me” jest drugą, a nie debiutancką płytą tria. Pierwszych siedem kawałków napisał szef Mascis, dwa przedostatnie zastępca kierownika Lou Barlow, późniejszy prezes kompanii Sebadoh. Ktoś powie, że momentami songwriting pozostawiał do życzenia i ze dwa fragmenty można by wykroić. Co z tego. This record rocks, dude. (tt)
24. Minutemen - Double Nickels On The Dime (1984)
Minutemen to jeden z najlepszych przykładów w historii muzyki gitarowej na to, że z piosenek nieprzekraczających dwóch minut trwania można stworzyć coś wyjątkowego. Wydane przez SST „Double Nickels On The Dime” nie jest jedynym potwierdzeniem tej tezy, nie jest też przykładem twórczego banału. Wywodzący się z nurtu hardcore punk Mike Watt i D.Boon, założyciele Minutemen, poszli w swojej muzycznej wizji odrobinę dalej. „Double Nickels On The Dime”, podobnie jak wcześniejsze „What Makes A Man Start Fires?” zaskakuje swoją różnorodnością stylistyczną. Pierwszy przykład z brzegu (a jest ich na tej płycie ponad czterdzieści) to „Jesus And Tequila”, który atakuje bluesowym feelingiem. Poza tym są jeszcze quasi jazzowe momenty, dziwaczne, powykręcane harmonie czy countrowe wstawki, które zlewają się w imponującą, zdeterminowaną przez punk rockowe korzenie grupy całość. Uwagę zwracają także tytuły co poniektórych utworów. „Political Song For Michael Jackson To Sing”, „Do You Want New Wave Or Do You Want The Truth?” czy „Untitled Song For Latin America” swoim ironiczno-absurdalnym wydźwiękiem wywołują szeroki uśmiech. Ostatecznym potwierdzeniem na to, że Minutemen byli w swoim czasie prawdziwą gwiazdą amerykańskiego undergroundu są takie zespoły jak Fugazi, Shellac czy Jane’s Addiction. Wszystkie razem przyznają, że Minutemen byli ich jedną z głównych inspiracji. (pw)
23. Galaxie 500 - On Fire (1989)
Mała rzecz, a cieszy – taki slogan reklamowy powinno otrzymać Galaxie 500. Właściwie każda ich płyta to ten sam zbiór przesterowanych dźwięków przyłożonych do dream-popowego schematu, być może faktycznie z bardzo dalekim echem nagrań w stylu The Velvet Underground. Przy całej prostocie tego rozwiązania i graniu na okrągło praktycznie tej samej melodii przez niemalże wszystkie trzy płyty, jakie Galaxie 500 stworzyło, słychać, że „On Fire” jest swego rodzaju majstersztykiem. Nie da się ukryć, że My Bloody Valentine bez wątpienia zrobili dla shoegaze’u nieporównywalnie więcej, Slowdive przejawiali większą pomysłowość w swoich melodiach, a takie grupy jak Moose czy Kitchens Of Distinction eksploatowały stylistykę z większym polotem i fantazją, ale ciepło, jakie bije od „On Fire”, naiwny, trochę ckliwy romantyzm tej płyty, usypiający nastrój, delikatność brzmienia sprawiają, że (jakkolwiek sztampowo to nie zabrzmi) tego albumu i samego zespołu po prostu nie da się nie lubić. I w sumie można by było sobie darować inne płyty Galaxie 500 i w pełni zadowolić się właśnie tą jedyną, gdyby nie fakt, że niesamowite „Tugboat” na „On Fire” się nie znajduje. (kw)
22. Pixies - Surfer Rosa (1988)
Ta płyta przewróciła do góry nogami całą dotychczasową estetykę rocka. To, co do tej pory było jasne i przewidywalne, czyli standardowy podział na zwrotkę, refren i ewentualną solówkę, uległo całkowitej destrukcji. A wszystko to za sprawą czwórki gówniarzy, na czele której stał wyszczekany Black Francis, oraz mistrza studyjnych brzmień – Steve’a Albiniego. Razem stworzyli przełomowe dzieło, które przyczyniło się do zdefiniowania nowego gatunku muzycznego – grunge. Ta muzyka do dziś wali prosto między oczy: to połączenie łoskotu bębnów Dave’a Loveringa, chaotycznej gitary Francisa i jęków, zgrzytów, eksplozji wywoływanych przez gitarę Joeya Santiago – zmieszane ze słodkim dziewczęcym podśpiewywaniem Kim Deal i obłąkanymi rykami Francisa. Pixies na zawsze zburzyli granicę pomiędzy trudną w odbiorze muzyką alternatywną a melodyjnym popem, tworząc piosenki o niesamowitej sile rażenia. To tu znalazły się nieśmiertelne hity „Where Is My Mind?” oraz „Gigantic”. To tu wizje wywoływane przez sok z kaktusów przeradzają się w hipnotyczny czad „Vamos”. „Surfer Rosa” zapoczątkowała krótką, lecz niezwykle błyskotliwą karierę zespołu z Bostonu. Zmieniła oblicze rocka niemal tak radykalnie, jak zrobił to „Biały Album” The Beatles. (mf)
21. Tom Waits - Swordfishtrombones (1983)
Tom Waits jeszcze w 1982 wydał tradycyjny, dobry, ale tylko dobry soundtrack do „One From The Heart”. A już rok później nadeszła rewolucja. Dotychczasowa formuła się wyczerpywała, trzy albumy po wydanym w 1976 roku „Small Change” świadczyły o spadku formy – tylko pojedyncze utwory, jak „Burma Shave” „Christmas Card From A Hooker In Minneapolis” czy „On The Nickel”, ukazywały pełnię jego talentu. By jednak nie popaść w marazm i zapomnienie potrzebny był wstrząs i pomóc w tym miała zmiana wytwórni z Asylum na Islands. Waits sam zajął się produkcją i wziął za album pełną odpowiedzialność. Okazało się, że był nie tylko sprawnym kronikarzem żywotów podejrzanych barowych pijaczków i zdesperowanych dziwek, ale także muzycznym wizjonerem. Ewolucja, jaką przeszły jego teksty poszła w parze z kompletną rewolucją w aranżacjach, melodyce, wreszcie w samym głosie artysty. To już nie skrzypce i fortepian, ale dźwięki wydobywane niemal zewsząd, wykopywane z bogatych zbiorów takich instrumentów jak hammondy, rogi, marimby, konga, puzony, rury i inne niezidentyfikowane. Zmienił się sposób myślenia o tworzeniu, teraz bliższy Zappie czy Captainowi Beefheartowi („16 Shells From A Thirty-Ought Six”). Wciąż było jednak miejsce dla wzruszających pieśni bliższych fanom starego Waitsa: „Soldier’s Things” czy dedykowany żonie „Johnsburg, Illinois”. Wyżyn tekściarstwa sięgnął w tytułowym oraz „Frank’s Wild Years”. Album zamyka instrumentalne „Rainbirds”: niepozorne, a być może największe w jego dorobku. (jr)