CMJ Music Marathon 2009

Dzień 4, 23 października 2009

CMJ Music Marathon 2009 - Dzień 4, 23 października 2009 1

Czwartego dnia festiwalu mocno zepsuła się pogoda - po południu zaczęło padać, co w połączeniu z silnym wiatrem czyniło poruszanie się po mieście mocno kłopotliwym. A poruszać się trzeba było - na ten wieczór zaplanowanych było przecież mnóstwo koncertów w różnych, czasem bardzo odległych od siebie, punktach miasta.

Na dobry początek warto było wpaść do Cake Shopu - wczesnym wieczorem rozpisany na całą noc program otwierała tam grupa The Depreciation Gild. Po raz kolejny podczas tegorocznego festiwalu jej członkowie udowodnili, że zasługują na zdecydowanie więcej uwagi niż się im dziś poświęca. Ich pomysł na granie: dwie żywe gitary, perkusja i spory zestaw elektroniki, choć jest dość ryzykowny, sprawdza się znakomicie. Dynamiczne utwory z niezłymi, wpadającymi w ucho melodiami na żywo wypadają jeszcze lepiej niż na płycie, czemu sprzyja z pewnością specyficzna, iście shoegazingowa ekspresja muzyków. Nic więc dziwnego, że kolejny festiwalowy koncert zespołu został bardzo ciepło przyjęty przez publiczność, wśród której bez trudu dało się zauważyć gitarzystę i wokalista grupy The Pains Of Being Pure At Heart, w której od niedawna gra jeden z gitarzystów The Depreciation Guild.

Po tym występie na scenie w Cake Shopie nastąpić miała dłuższą przerwa, warto było więc sprawdzić, co dzieje się w sąsiednich klubach. W The Suffolk trwała właśnie jedna z najbardziej oczekiwanych imprez tego dnia, a przez niektórych wręcz - całego festiwalu, showcase prezentujący najmłodszy narybek wytwórni Matador i Hot Panda.

W tym momencie właśnie kończyła swój występ nieco eksperymentalna i dość mroczna formacja Glasser, w której uwagę zwracała przede wszystkim bardzo dynamiczna wokalistka, zaraz potem na scenie stanęli muzycy grupy Harlem. Trzech nadzwyczaj wesołych młodzieńców zagrało nadzwyczaj wesołą muzykę, żywcem wyciągniętą z jakiegoś garażu w latach 60-tych. Wygląda na to, że takie granie jest dziś coraz popularniejsze, ale też i coraz trudniej zaproponować w tej stylistyce coś nowego. Na szczęście za muzykami tej grupy przemawiał ogromny entuzjazm i radość ze wspólnego grania, które powodowały, że ich występ mocno wciągał.

CMJ Music Marathon 2009 - Dzień 4, 23 października 2009 2

Ale nie było innego wyjścia, jak tylko biec dalej - w głębokiej piwnicy klubu Fat Baby zaczynała się właśnie prezentacja zespołów związanych z wytwórnią Mint Records. Jako pierwsza zaprezentowała się najbardziej chyba znana spośród zespołów nagrywających dla tej oficyny, formacja Immaculate Machine. Koncert tego pięcioosobowego kanadyjskiego składu, w którym pań jest ciut więcej niż panów, okazał się sporym rozczarowaniem pod względem repertuaru (zespół skupił się przede wszystkim na prezentacji swego najnowszego materiału, do pięt nie dorastającego przebojowym utworom z poprzedniej płyty, „Fables”, na którą muzycy sięgnęli tego wieczoru tylko jeden raz), ale bardzo miłą niespodzianką pod każdym innym względem. Muzycy mieli wyraźnie dobre humory, co szybko udzieliło się i widzom. Zespół właśnie wrócił z europejskiej trasy, muzycy chętnie opowiadali więc ze sceny o przygodach, które ich w jej trakcie spotkały, np. o odwiedzinach w hamburskim mieszkaniu, wynajmowanym swego czasu przez muzyków The Beatles.

Kolejnymi Kanadyjczykami, którzy zameldowali się na scenie byli muzycy zespołu Hot Panda. O ich występie można powiedzieć to samo, co o koncercie Immaculate Machine - nie był rewelacyjny pod względem repertuaru (muzyka grupy to mocno chaotyczne i eklektyczne granie, nawiązujące do garażowej estetyki sprzed czterech dekad), ale zachwycał tym, co działo się na scenie. Muzycy nie tylko sami znakomicie się bawili, ale potrafili też świetnie zabawić widzów: a to graniem na dziwnym instrumencie, przypominającym dziecięcą piszczałkę, a to opowiadaniem zabawnych anegdot - choćby tej o piosence wymyślonej podczas postoju na stacji benzynowej (ten utwór był, swoją drogą, najciekawszy i najbardziej spójny spośród tych, które zabrzmiały podczas koncertu tej formacji).

Na koniec prezentacji wytwórni Mint Records zagrał jeszcze kobiecy duet The Pack A.D., który okazał się najmocniejszą - pod względem muzycznym - propozycją w tym zestawie. Dwie panie - które, swoją drogą, wyglądały jak matka i córka - zaprezentowały surowy i szorstko brzmiący materiał, wyraźnie inspirowany twórczością Jacka White'a. I znów - podobnie jak w przypadku całego kanadyjskiego wieczoru w klubie Fat Baby - to, co działo się między utworami (zabawne narzekania na za niskie krzesło i odsuwającą się centralę albo opowiadania o koncertach granych całkowicie po pijanemu), okazało się ciekawsze niż one same.

Ale czas naglił i trzeba było wracać do The Suffolk - zbliżał się bowiem najciekawszy moment odbywającego się tam koncertu - występ zespołu Cold Cave. Muzycy pokazali już kilka dni wcześniej, co potrafią na żywo, więc oczekiwania co do tego występu były spore. I potwierdziły się w pełni - grupa wypadła imponująco. Co prawda ten koncert był równie krótki jak poprzedni festiwalowy występ tego zespołu, kilka nocy temu, ale jednocześnie był równie intensywny. Muzycy z wielkim talentem balansowali między muzyką taneczną, a mroczną, ponurą wręcz, eksperymentalną elektroniką (w krainę tej ostatniej muzycy zapuścili się pod koniec koncertu, przedstawiając bardzo dramatyczny utwór, oparty na niemożliwych do pełnego zrozumienia, a przez to tym bardziej przerażających samplach). W przeciwieństwie do radosnych Kanadyjczyków, występujących tego wieczoru w klubie Fat Baby, muzycy Cold Cave, zgodnie z nazwą swej formacji, zachowywali się tak zimno, jak to tylko było możliwe - nie tylko nie odzywali się do publiczności, ale nawet nie patrzyli w jej stronę, całkowicie skupieni na kręceniu potencjometrami swojej armady urządzeń elektronicznych. Ale to w niczym nie przeszkadzało, żeby uznać Cold Cave za jeden z ciekawszych zespołów występujących na tegorocznym festiwalu, a może wręcz -za jedną z najciekawszych rzeczy, które wydarzyły się ostatnio na alternatywnej scenie muzycznej.

CMJ Music Marathon 2009 - Dzień 4, 23 października 2009 3

Kiedy tylko muzycy zeszli ze sceny, trzeba było biec do metra, żeby zmierzyć się z nie lada zadaniem dotarcia do najodleglejszego chyba spośród festiwalowych klubów: The Bell House, leżącego na końcu Brooklynu, w dzielnicy zwanej Gowanus. Tylko tam bowiem swój jedyny festiwalowy koncert grał zespół Japandroids - kolejne, obok Cold Cave, wielkie objawienie ostatnich miesięcy. Nie było łatwo - okazało się, że na docierającej w tamtej rejon miasta linii metra trwa remont, trzeba więc było z pociągu przesiąść się do autobusu, a potem jeszcze przejść spory kawałek w szalejącym coraz bardziej deszczu.

CMJ Music Marathon 2009 - Dzień 4, 23 października 2009 4

W klubie było, zważywszy na pogodę, nadspodziewanie tłoczno. Ale nie ma się czemu dziwić - wokół grupy Japandroids wytworzył się dziś w Nowym Jorku tak potężny hype, że jest ona w stanie przyciągnąć na swój koncert tłum nawet w taką pogodę i w tak odległym miejscu. Ale zanim dwóch muzyków z Vancouver stanęło na scenie, swój występ kończyła jeszcze formacja Headlights. Ta indie-popowa grupa na koncertach wypada zawsze o wiele ostrzej niż na swych spokojnych i delikatnych płytach - gitary zdecydowanie biorą górę nad elektroniką, a sceniczna energia nad wyważonym spokojem.

Ale jeśli, to co pokazali na swoim koncercie muzycy Headlights było dzikie i wściekłe, to nie ma w języku polskim słów na oddanie tego, co wydarzyło się już kilkanaście minut później (a w czym muzycy Headlights też aktywnie uczestniczyli, tym razem jako widzowie). Już od początku było wiadomo, że będzie ostro. Kanadyjczycy na krótkiej próbie ustawili się bardzo głośno: gitara cięła powietrze jak brzytwa, bębny waliły jak pioruny, a głosy obu wokalistów spokojnie przebijały się przez ten niemiłosierny zgiełk. I to był pierwszy dobry pomysł - takie brzmienie idealnie pasowało do surowej i pełnej energii muzyki grupy. Kiedy z magmy instrumentalnego intro wyłoniły się pierwsze takty otwierającego debiutancki pełnometrażowy album zespołu utworu „The Boys Are Leaving Town” - było nie było: jednej z najlepszych piosenek tego roku - publiczność od razu rzuciła się do szalonego tańca i wykrzykiwania prostego tekstu wraz z wokalistą.

Drugi wyśmienity pomysł do błyskawiczne nawiązanie kontaktu z publicznością - muzycy od razu, zanim jeszcze zaczęli na dobre grać, zaczęli się z nią witać, pozdrawiać, rozmawiać i namawiać. Do dobrej zabawy oczywiście. I to był trzeci dobry pomysł: sprowokowanie publiczności do tego, żeby zaczęła szaleć. Wydatnie przyczynili się do tego... muzycy rzeczonego Headlights, którzy już podczas wykonywania drugiego utworu wykonali klasyczny stage diving. I wtedy się zaczęło. Pogowanie, skoki, obijanie się o siebie. A wszystko bez cienia agresji czy przemocy - po prostu dobra, choć lekko siłowa zabawa.

A Kanadyjczycy grali dalej, bawiąc się na scenie równie dobrze, jak publiczność: gitarzysta grupy biegał to w prawo, to w lewo, tańczył ze swym instrumentem, wskakiwał na centralę, a od czasu do czasu podbiegał do mikrofonu i wykrzykiwał w jego stronę zupełnie nie artykułowane dźwięki. Muzycy zaprezentowali większość utworów ze swojej płyty i kilka nowości - dwa utwory, które mają znaleźć się na winylowym singlu, wydanym przez zasłużoną niezależną wytwórnię Polyvinyl - gospodarza piątkowego koncertu w klubie Bell House. Jeszcze jedna piosenka, jeszcze jeden wykrzyczany przez całą salę refren, jeszcze jedna osoba szybująca w górze, na wyciągniętych ramionach. I nikt nie zauważył, kiedy minęła godzina. Ale nikt nie miał wątpliwości - wszystko wskazuje na to, że to był najlepszy koncert tegorocznego festiwalu CMJ.

Przemek Gulda (6 listopada 2009)

CMJ Music Marathon 2009:

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także