Festiwal Nowa Muzyka 4

Dzień 3

POGODNO

Maciej Lisiecki

„Jaki kraj, taki Frank Zappa” (copyright by Marceli Szpak). Nie pojmuję, skąd się oni tam wzięli – pasowali jak przysłowiowa pięść do nosa. Ku własnemu nieszczęściu przyjechali na marne – zagrali dla garstki mało skorych do zabawy ludzi. Z przykrością stwierdzam, że ich czas przeminął. Ale jakby panowie szukali roboty w konferansjerce, to chętnie rekomendacje wystawie.

KAMP!

Łukasz Błaszczyk

Wciąż nie przesłuchałem ich EP-ki, po prostu nie miałem ochoty na polską odpowiedź na Cut Copy, ale te kilka piosenek, które przypadkiem usłyszałem, było świetnych. Okej, oczywistość – oni nie brzmią jak polski zespół – ale ta jedna fraza nie oddaje sprawiedliwości ich muzyce. Po prostu ten fragment koncertu wystarczył, żebym zrozumiał, że oni mają olbrzymi potencjał. Strasznie mi się podobało. Aha, no i to, co mówił któryś z nich pomiędzy kawałkami i na koniec, choć nie potrafię już tego zacytować, było bardzo ciepłe i bardzo cool.

Mateusz Błaszczyk

Miałem kilka podejść do ich EP-ki, ale nie mogę powiedzieć o niej wiele dobrego. Był to jeden z najlepszych koncertów, jakie widziałem na FNM. Szacunek dla chłopaków, że wygrali z moim zatruciem pokarmowym. Brawo, panowie!

Maciej Lisiecki

Dźwiękowcy znów katowali sonicznym przeładowaniem, więc trzymałem się z daleka, acz niepomny na zdrowie tłum hasał pod sceną. Nie znam za bardzo dorobku, więc wykręcę się sformułowaniem „zaczynam się im uważnie przyglądać”.

ONRA

Łukasz Błaszczyk

Miło się tego słuchało z daleka.

Mateusz Błaszczyk

Jeśli komuś podobały się studyjne dokonania Francuza, to na pewno nie był rozczarowany ich wersją live. Arnaud okazał się wyluzowanym gościem, który o jednym ze swoich utworów powiedział, że słyszał go już tysiąc razy i ma dość. Miło z jego strony, że i tak go zagrał. Fajna atmosfera i dobra zabawa przy odkurzonych dźwiękach Wietnamskiego popu.

JACASZEK

Łukasz Błaszczyk

Na koncert Michała Jacaszka szedłem wiedziony laicką ciekawością, bo nie ukrywam, że ambient nie jest moją mocną stroną, a już tym bardziej ambient żałobny. To, co grał Jacaszek i jego dwoje instrumentalistów było przyjemne i jako akompaniament do czegoś spełniało swoje zadanie, natomiast jako danie główne nieco nużyło. Do momentu zresztą, bo jakoś pod koniec występu zrobiło się bardziej melodyjnie i ciekawiej zarazem. A przy okazji sam Jacaszek sprawiał bardzo miłe, skromne wrażenie.

Maciej Lisiecki

Tyle wokół industrialnych przestrzeni, a dali pana Michała do cyrkowego namiotu – w bardziej klimatycznej lokalizacji jego refleksyjna muzyka zyskała by dodatkowej mocy. Szkoda więc straconego potencjału, ale i tak zgromadzonym się podobało – szczególnie druga, bliższa piosenkowej formie część koncertu. No, a na stoisku obok można było nabyć pięciopak Jacaszka. Intrygujące, uwzględniając skromny dorobek artysty.

Piotr Wojdat

Nadal podtrzymuję, że „Pentral” to duże rozczarowanie. Stąd też miałem pewne obawy, czy Jacaszek obroni się w wersji koncertowej. Krążą legendy, że materiał z ostatniej płyty artysty dużo zyskuje na żywo. Nie wiem, nie mogę się odnieść, zresztą wolałem, żeby to „Treny” zdominowały ten występ. I tak też się stało. Słuchaliśmy wyłącznie nagrań z płyty, która w zeszłym roku była prawdziwym objawieniem. Podobnie należy odbierać to, co się zdarzyło trzeciego dnia Festiwalu Nowa Muzyka. Można powiedzieć, że na tle innych wykonawców, którzy pojawili się w Katowicach, prezentował muzykę kameralną, wyciszoną, która przy odpowiednim skupieniu sprzyjała przeżyciom transcendentnym, a przede wszystkim wzruszała. Minimalistyczna oprawa, krystaliczne brzmienie wiolonczeli, przeszywające dźwięki skrzypiec oraz ambientowe podkłady – stworzyły tego wieczora obraz absolutnego piękna.

MÚM

Łukasz Błaszczyk

Pozwolę sobie na cytat z samego siebie: A co do Múm, to śmieszna sprawa – gdybym chciał im się podlizać, napisałbym, że niespecjalnie ich lubię – choć tak naprawdę nie lubię ich wcale (...) [tymczasem] ich gig na Nowej Muzyce, to jest moja czołówka koncertów w ogóle, a ja widziałem na żywo wszystko, co się rusza. Większość z tych koncertów była co najmniej dobra, kilka wybitnych, w tym najwybitniejszy –Flaming Lips w Birmingham – ale siłą rzeczy wyjałowiło mnie to do cna. Po prostu nie mam już ochoty słuchać muzyki na żywo. Wyłożyłem to wszystko Kamilowi Bałukowi tuż przed Múm i on w sumie odpowiedział mi to samo, dodając, że w przeciwieństwie do mnie np. nigdy nie płakał na koncercie. No i w kontekście tego zgodnego nie-doznawania na koncertach, doznaliśmy obaj. Ja – na tyle, że Múm wbili się do mojej czołówki najlepszych gigów ever; i on – na tyle, że w końcu rozpłakał się na koncercie. Poza tym Kamil powiedział mi coś genialnego o występie M83 z Open’era – występie, którego byłem bardzo ciekaw – co odpowiadało dokładnie temu, co działo się podczas koncertu Múm. Otóż o Gonzalesie i tej jego wokalistce-klawiszowcu Kamil powiedział, że wyglądali jakby kochali się na scenie, stojąc naprzeciwko siebie, tak jakby rozgrywając między sobą miłosną partię na klawiszach, tura za turą. Tutaj, choć fizycznie nie byli zwróceni ku sobie, muzycy Múm w pewnym sensie odegrali dla mnie tę opowieść Kamila. Okej, tam mogły mi się podobać indywidualne elementy – bit z „In The Air Tonight”/„Mama” Collinsa/Genesis w którymś kawałku; motyw, gdy śpiewali do nas o miłości i gdy prosili, byśmy śpiewali z nimi w takt piosenki, której nie znamy (to przecież nagle nabrało kolosalnego znaczenia – they meant it); genialna wokalistka, która w moim rankingu żywych wykonań ustawiła się na równi z kobietą śpiewającą wokalizę z „Dark Side Of The Moon” podczas występu Watersa i Liz Fraser; dreptanie w miejscu, które uprawiała skrzypaczka niesiona radością, zamiast jak na skrzypaczkę przystało stać bez ruchu; i wreszcie magia pomiędzy publicznością, a zespołem – ale tu chodzi o całość, a ta była piękna.

Mateusz Błaszczyk

Ponieważ widziałem już Múm na żywo, cieszyłem się, że będę miał okazję znów się radować przy ich muzyce. Kiedy grają, przypominają dzieci w wieku przedszkolnym, śmieją się, tańczą, pląsają, klaszczą, piszczą i emanują tak bezpretensjonalną i bezgranicznie szczerą miłością do publiczności i do tego co robią, że łatwo ich pokochać. Wykonanie utworu „Sing Along” z najnowszej płyty poprzedziło intro-dedykacja, czyli recytowanie fragmentu refrenu tejże piosenki. Dowiedzieliśmy się, że Islandczycy chcą zamknąć nas w domu, jeść łyżeczką i zatrzymać jako swoje domowe zwierzątka, co jest naprawdę urocze. To, co wokalistka wyprawiała na scenie, było niesamowicie wdzięczne i troszkę szkoda, że pani Hildur Guðnadóttir ze względu na problemy ze strunami głosowymi nie mogła jej w tym towarzyszyć, bo radości byłoby dwa razy więcej. Ogromnie dużo lukru i słodyczy w tym tekście, ale nie bójcie się, dalej już tak nie będzie. Problem występu Múm jest dość oczywisty – pomimo rewelacyjnego wykonania czasami nawet średnich piosenek, niektóre kompozycje z najnowszego albumu są zbyt słabe i przegrywają w konfrontacji z utworami z „Go Go Smear...”. Ponieważ Islandczycy ograniczyli się tylko do dwóch ostatnich płyt (oprócz zabójczo wykonanego „Green Grass Of Tunnel”), chwilami bywało troszkę nudno, lecz to chyba i tak dla mnie gig festiwalu. Z niecierpliwością czekam na ich ponowną wizytę w Polsce.

Maciej Lisiecki

3 x lol:

- „This song is about pissing on the trees” jako wprowadzenie do piosenki.

- „Nie staramy się być słodcy” twierdzi zespół (wywiad z zespołem w osobnym linku).

- „Twee as fuck!” moja reakcja na ich przesłodzony patosem koncert.

O.S.T.R.

Łukasz Błaszczyk

Spoko, kompletnie nie moja beczka, zwłaszcza po Múm, ale pomimo całkowicie niestrawnej konferansjerki i tekstów, zauważyłem progres odkąd widziałem Ostrego na Open’erze w 2007 roku. Ale jednak te apele o zrobienie znaku domu itp. – brrrrr!, choć ja wiem, że on ma szlachetne intencje.

Maciej Lisiecki

„Nie słucham, nie lubię”, ale kolega zachęcał, więc dałem się namówić, ale to co usłyszałem to jakaś nowa definicja dna i żenady – nachalne nawiązania do medialnej bieżączki połączone z usilnymi próbami „uchachania” przybyłych przyćmiewały momentami przyjemnie bujającą muzykę. A więc tego słucha młodzież. Smutne.

ROOTS MANUVA

Łukasz Błaszczyk

Nie było o czym mówić, koncert dnia i festiwalu już się odbył, ale Roots Manuva dał kapitalny występ. Mieliśmy plan z Maćkiem Lisieckim, żeby zaraz po rozpoczęciu stamtąd uciekać (baliśmy się, że będzie za głośno), ale zostaliśmy prawie do samego końca. Tak sobie wyobrażam dobry hip-hop na żywo. Zajebisty MC – tu było ich dwóch – zajebisty DJ – tu było ich dwóch – i swagger, swagger, swagger. Wszystko się pojawiło, co publiczność skumała od początku i moment, gdy realizator podbił światła, by Manuva mógł sobie popatrzeć na nas w zachwycie, był genialny.

Mateusz Błaszczyk

Ze względu na nadzwyczaj długi wywiad z Múm zdążyłem jedynie na samą końcówkę gigu. Z tego, co usłyszałem – oraz sądząc po reakcjach publiczności – było warto zobaczyć cały koncert.

Maciej Lisiecki

Pozwolę sobie przekleić fragment relacji koordynatora naszych grupowych szaleństw na tegorocznej edycji festiwalu, bo sam mam skrajnie odmienne na ten temat zdanie. Marceli Szpak: „Mieszanka wszystkiego, co w Rootsie najlepsze od dubowo-regałowych bujaków, po rozpierdalającą wersję „Witness” i cudowny moment ogólnej konsternacji, kiedy Manuva postanowił zadedykować jedną z piosenek to our man, Saddam Hussain. I tak trzeci dzień festu zakończył się tak jak i pierwszy, czyli ogólnym pląsem jakichś trzech tysięcy ludzi. Bo nie dało się nie.”

REFLEKSJE

Mateusz Błaszczyk

Bardzo ciekawa lokalizacja, niezwykle gościnna i wesoła publiczność, świetna atmosfera również pomiędzy koncertami – to bardzo miłe pozamuzyczne aspekty tej edycji Festiwalu Nowa Muzyka. Dobrym dodatkiem była mikroscena Red Bull Music Stage, cieszył widok ludzi tańczących spontanicznie do naprawdę fajnych setów, choć DJe zasługiwali na nieco większą rolę niż przygrywanie przechodniom, którzy często nie zwracali na nich większej uwagi.

Niestety poważnym błędem było uciążliwie donośne nagłośnienie niektórych artystów. Dobrze, że muzyki można było słuchać przy piwie (ogródki były blisko scen), ale naprawdę wolałbym móc stać trochę bliżej, o miejscu pod sceną czasem należało zapomnieć. Ogólnie bardzo udana impreza, nawet jeśli nie każdy z wykonawców znajdował się w sferze moich zainteresowań. Do zobaczenia w przyszłym roku!

Maciej Lisiecki

Jechałem na Nową Muzykę z intencjami wybitnie towarzyskimi – bardziej niż line-upem jarałem się listą obecności znajomych. I się nie zawiodłem. Znajomymi rzecz jasna, bo choć zestaw artystów przedni, to – przyznam się bez bicia – ostatnio koncertami ekscytuję się rzadko. Co nie znaczy, że opuszczałem Katowice zawiedziony – odwołania Dana Deacona wybaczyć jednak organizatorom nie mogę. Sceneria, w jakiej rozgrywał się festiwal, zaiste urzekała – Nowa Muzyka to krajowy odpowiednik niemieckiego Melt – a kameralną atmosferą (miejsc siedzących nie brakowało, a kolejki po piwo były nie większe niż w stołecznych Pawilonach) mógłby on konkurować z mysłowickim Offem, acz tam przyjemny spokój burzyła armia rozwrzeszczanej dzieciarni. W Katowicach dominowała publiczność starsza (Novikaaaaa!), nieco mniej skora do muzycznego ekscesu, acz nie mniej roztańczona. Z pozostałych refleksji: moda na bony dotarła już chyba wszędzie; odwiedzającym Katowice polecam Restaurację Klub Konik przy ul. Warszawskiej 57 – tamtejsza rolada śląska to niebo w gębie; wódkę Krajową należy spożywać dobrze schłodzoną.

Festiwal Nowa Muzyka 4:

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
błaszczyk
[15 września 2009]
@mathen
Dzięki, mathen. iTAL tEK przeszedł (chyba) nam wszystkim koło nosa, bo jednak trochę zajął dojazd do Katowic. Cannibala odpuściłem, w sumie nie wiem jak reszta. I właśnie, jeśli chodzi o niedzielę, to myślę dokładnie odwrotnie - dla mnie był to najlepszy dzień festiwalu. Mamy chyba jednak trochę inne gusta.

@.
Okej, obiecuję, że damy już spokój "dzieciarni".

@lifeiswhatyoumakeit
W takim razie jestem spalony na mieście:)
Gość: mathen
[15 września 2009]
ej beznadziejna relacja z 2 pierwszych dni. przecież pierwszego dnia grali jeszcze rewelacyjni iTAL tEK i King Cannibal (mój top3 festiwalu). w sobotę też było czego posłuchać panowie. no, ale fajny wywiad z Mum, których koncert osobiście mnie nie porwał. ogólnie festiwal rewelka, ale niedziela zdecydowanie najsłabsza.
Gość: .
[15 września 2009]
nie mniej roztańczona publicznośc niż na offie? to można byc MNIEJ roztańczoną? i to najeżdżanie na 'dzieciarnię', to już nudne.
Gość: lifeiswhatyoumakeit
[14 września 2009]
rolada ok, ale nie to samo co karczek ;P a apropos Fever Ray, polecam artykuł z przedostatniego Newsweeka, intrygujące porównanie ostatnich albumów Fever Ray, Peaches i YYYs. Przy okazji dowiedziałem się, ze żeby nie być spalonym na mieście trzeba na pamięć znać "It's Blitz". Szkoda, że ten album na tyle mnie znudził, że nie zdążyłem zapamiętać. Brylować na mieście nie będę, pupa blada.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także