Festiwal Nowa Muzyka 4

Dzień 1

SPEECH DEBELLE

Mateusz Błaszczyk

Koncert równie porywający, co debiutancki longplay Speech. Przy pierwszym utworze jest bardzo fajnie, ale na dłuższą metę zbyt repetytywnie. Występ uprzyjemnił picie piwa, ale poświęcenie mu całej uwagi byłoby raczej nużące.

Maciej Lisiecki

Niespecjalnie ogarniam (hype, zachwyty, pełne gacie recenzentów) zamieszanie wokół tego dziewczu – ani ona ładna, ani wyszczekana, a i płytowy debiut jakoś po mnie spłynął. Z pozycji ogródka piwnego – słychać było dobrze, bo panowie dźwiękowcy poprzesuwali gałki do oporu – wypadła mało ciekawie i nieprzekonywająco. Znak jakości Ninja Tune traci na wartości.

DAN LE SAC VS SCROOBIOUS PIP

Łukasz Błaszczyk

Było sto razy lepiej niż myślałem, że będzie, co nie znaczy, że jakoś super mi się podobało. „Thou Shalt Always Kill” wciąż uważam za mega-żenujące.

Mateusz Błaszczyk

Tu miłe zaskoczenie, bo spodziewałem się raczej kiepskiej zabawy, ale to dlatego, że nie jestem fanem. Fajny kontakt z publicznością, dialogi na scenie i poza nią, czasami nie najwyższych lotów, ale i tak było bardzo sympatycznie. Scroobius szalał z mikrofonem pod sceną, opróżnił prawie cała butelkę czerwonego wina i przymierzył marynarkę, która przyleciała na scenę z widowni. Ktoś chyba znał jego wymiary, bo Pip wyglądał w niej całkiem nieźle i sporą część występu wykonał tak ubrany. Innym elementem dowcipu garderobianego była koszulka Dana (napis „Dan is not a jukebox” i mały rysunek łosia tuż obok). Fajny gig, brawa dla publiczności za wyliczankę z „Thou Shalt Always Kill”.

Maciej Lisiecki

Nie do końca rozumiem negatywną spinkę, jaką u większości moich piszących kolegów i koleżanek wywołuje ów duet. Ich zeszłoroczne dzieło („Angles”) to przecież świetna płyta, godząca gusta wygadanych nerdów muzycznych, jak i szeleszczących kreszowymi dresami fanów Audio Bullys. Fajne z nich chłopaki – Scroobius przechadzał się wśród festiwalowiczów, budząc podziw monumentalną brodą, podczas gdy Dan dociążał mięsień piwny kolejnymi litrami złocistego trunku – a na scenie zgrywusy i jajcarze (choć było i poważnie), a przede wszystkim sprawni performerzy (słowną woltyżerkę Scroobius uzupełniał przebierankami i szkolnymi gadżetami). W niecałą godzinkę zagrali co mieli najlepszego (wliczając mocarne „Thou Shall Always Kill”, w którego finale tłumnie skandowaliśmy frazę „Just a band!”), dorzucając preview nowego materiału – nieco rave’owe „The Beat”. Dla mnie bomba!

THE BUG

Łukasz Błaszczyk

No nie moja broszka, zupełnie. Najbardziej na koncercie podobał mi się soundcheck, gdy jakiś Jamajczyk mówił: „more tops, less bass”, co zresztą – ta jego komenda – była powodem, dla którego uciekłem stamtąd przerażony, gdy zaczął się set. Aha i Kevin Martin miał genialną kurtkę Adidasa.

Mateusz Błaszczyk

Poprzednie koncerty były trochę za głośne, ale The Bug to już spore nadużycie. Wychodząc z namiotu zauważyłem, że połowa mijanych ludzi ma zatkane uszy i grymas bólu na twarzy. Na zewnątrz było tylko nieznacznie ciszej. Ponieważ czekały mnie jeszcze dwa dni muzyki i bardzo chciałem zachować słuch, uciekłem. Mogło być fajnie, ale nagłośnienie nie dało Bugowi szansy.

Maciej Lisiecki

Robal kazał na siebie czekać i niestety spóźnienia nie wynagrodził. Rozgrzewka – przed wejściem emce – była nieco wymuszona i niepotrzebnie poszatkowana, a część zasadnicza – po wejściu emce – dziwnie chaotyczna (nie dogadali się co grać?) i mało wciągająca. Oczekiwałem psychodelicznej przejażdżki rollercoasterem, a załapałem się na muzyczne wyścigi na ćwierć mili, co mimo ogromu wrażeń (w tym sonicznych – poziom głośności przekraczał wszelkie dopuszczalne na tego typu imprezach normy) pozostawiło uczucie niedosytu.

Piotr Wojdat

Armia nuklearnych dźwięków. Taneczna, drum’n’bassowa sieczka spotyka dubstepowy mrok ulicznych zakamarków. Tak przedstawia się na żywo muzyka The Bug – autora zeszłorocznego, niezwykle wciągającego „London Zoo”. W warunkach scenicznych ta mieszanka jednak jakoś nie przekonuje i choć pewnie jestem w mniejszości, to już po raz drugi w tym roku nie zostałem rozłożony na łopatki, ba, tym razem nawet nie mogłem doszukać się znaczących pozytywów. Płyta wywołuje mocne wrażenia, niektóre fragmenty tworzą złudzenie symfonii cieni malujących się na ścianach, a na drugim biegunie znajdują się utwory z udziałem Warrior Queen, melodyjne, a zarazem działające na słuchacza niczym ponętna wampirzyca, która uwodzi swoim wdziękiem kolejne ofiary. Być może The Bug nie zdaje sobie z tego sprawy, stąd zamiast podążać ścieżką wyrafinowanych nagrań studyjnych, pozwolił, by jego set został przyprawiony elementami brutalnego disco. I trzeba szczerze przyznać, że w przeciwieństwie do niżej podpisanego, większości to się podobało.

EBONY BONES

Mateusz Błaszczyk

Z całego dorobku Ebony Bones spodobało mi się tylko singlowe „The Muzik”, ale miałem nadzieję, że zespół ujawni swój sceniczny potencjał prezentując resztę dorobku. No i właściwie muzycy zrobili, co mogli – spore wrażenie robił image, wywołując u mnie skojarzenie z ekipą cyrkową na kwasie – lecz bardzo szybko okazało się, że to po prostu nie wystarcza, bo muzycznie było kiepsko.

Maciej Lisiecki

Pani już u nas grała, wprawdzie na zamkniętej imprezie – rozdanie nagród miejskiego przewodnika kulturalnego „Co Jest Grane!” – ale byłem i widziałem, więc teraz się jedynie przyglądałem z daleka. Ebony wraz z zespołem na żywo serwuje pstrokaty koktajl wizualnego szaleństwa i muzycznego rozedrgania (twierdzą, że grają afro-punk). Wieczór zdominowały napoje wyskokowe więc sam za bardzo skakać sił już nie miałem.

Piotr Wojdat

Mówi się o niej, że to kopia kopii M.I.A. i, że nie dorasta do pięt wtórnej Santigold, która chciałaby powtórzyć ogromny sukces autorki „Paper Planes”. Z drugiej strony, inni podkreślają, że Ebony Bones to sceniczny żywioł i prawdziwy wulkan energii. Do tego świetna scenografia, eksplodujące brzmienie żywych instrumentów i quasi aktorskie zapędy zespołu, czyli coś, co ma wyróżniać i odcinać artystkę od głównego nurtu muzyki popowej. Tak się składa, że zgadzam się zarówno z jedną, jak i drugą stroną i już tłumaczę, na czym to rozdarcie wewnętrzne polega. Nagrania studyjne w żadnym razie nie detronizują dokonań M.I.A., w końcu królowa jest tylko jedna, ale takie „We Know All About You” robi na tyle duże wrażenie, że w Ebony Bones można nieśmiało upatrywać przyszłą sensację. I tu dochodzimy do meritum. Strzępy potencjału nawiązują ze sobą nić porozumienia na scenie, kiedy to artystce podnosi się ciśnienie, temperatura wzrasta, a mieszanka afro beatu, punk rockowej energii i soulowych wokaliz wyzwala wśród publiczności ogromny entuzjazm. Czy coś poza tym? Chyba nie, ale czasami to wystarcza. Tak też jest w tym przypadku.

Festiwal Nowa Muzyka 4:

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
błaszczyk
[23 września 2009]
Hmm, no ale nawet jeśli tak to odczytywać, to "Thou Shalt..." w moich oczach jakoś nie pięknieje:)
Gość: :O
[20 września 2009]
Ale tam nie ma porad tylko zaprzeczenia i absurdy :)
błaszczyk
[16 września 2009]
No bo tak: muzycznie to jest nie za ciekawe, a tekstowo porusza się w obrębie strasznie trywialnych porad dla misiów o bardzo małym rozumku, no i w związku z tym wywołuje we mnie uczucie zakłopotania.
Gość: :O
[15 września 2009]
Dlaczego Thou Shalt żenujące?

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także