OFF Festival 2009
7 sierpnia 2009
THE COMPLAINER & THE COMPLAINERS
Maciej Lisiecki
Zespół klasy światowej, a upychany na scenach dla początkujących – tuż po grali młokosy z Gumka Katolik. O co kurwa chodzi, że nikogo prawie nie interesuje ten zespół? Pozytywne szaleństwo na scenie (tancerz, plażowe piłki, koła do pływania itp.), wszędobylstwo liderującego grupie Wojtka Kucharczyka i ich tęczowy, przekornie połamany pop w duchu Talking Heads. Jedna z najoryginalniejszych krajowych – nie piszę polskich, bo na basie gra Czech – kapel, która wciąż nie doczekała się należytej sławy, choć za granicą rozsławił ją opiniotwórczy magazyn The Wire. „Boże, nie wiem, co bym zrobiła gdyby Wojtek Kucharczyk był moim ojcem?”
Marta Słomka
Wspominałam już o tym nie raz: i w zeszłym roku przy okazji relacji z of Montreal, i w tym właściwie przy każdej nadarzającej się okazji – bolączką Off Festiwalu jest zaburzona harmonia pomiędzy pierwiastkiem cielesnym a duchowym, na „korzyść” tego drugiego rzecz jasna. Nie oszukujmy się, Artur Rojek rok w rok podstępnie rozmiękcza nam charaktery smutną muzyką. A festiwal rządzi się przecież swoimi prawami, i aby nie wyszła z tego metafizyka w kaloszach, warto być może zrównoważyć repertuar weselszymi i bardziej tanecznymi propozycjami.
Pamiętam, jak Paweł Heba z audycji „Słuchanie zabija” rekomendował kwietniowy koncert The Complainer & The Complainers w Café Kulturalnej w Warszawie: „mistrz elektroniki będzie grał indierockowe piosenki”, bo zaznaczyć trzeba, że Wojtek Kucharczyk zanim upodobał sobie quasipopową konwencję, przeszedł długą drogę, dziś będąc już w zasadzie weteranem sceny niezależnej. Tamten występ, mimo że właściwie został położony przez akustyka, pokazał, że Complainersi są już obecnie składem dotartym i rozumiejącym się bez słów. Wieczorem w czwartek w Miejskim Centrum Kultury TC&TCS dali ponoć nieco mroczniejszy koncert – niestety nie miałam okazji się o tym przekonać, docierając zbyt późno do Mysłowic. W piątek mieli natomiast wystąpić w słońcu już na terenie samego festiwalu, na scenie Miasto Muzyki. Kucharczyk i jego międzymiastowa – a w zasadzie międzynarodowa – formacja doskonale wykorzystali potencjał usypanego piaskiem terenu wokół sceny, szybko zresztą ochrzczonego „plażą”, stawiając wizualnie jak i repertuarowo na zabawę. Marcin Zarzeka, odpowiedzialny za oprawę koncertu, ozdobił członków zespołu hawajskimi „naszyjnikami” z kwiatów, a publiczność uzbroił w nadmorskie akcesoria, rozrzucając piłki, koła ratunkowe, łódeczki i kapelusze.
Czterdziestopięciominutowy koncert wyłuskał samą esencję z Complainersów, pokazując kilka odsłon zespołu: od stonowanych „Substytutów”, przez hedonistycznego „Melting Mana”, po syntezatorowe „Whatever”, innymi słowy był i Prince, i Soft Cell, i Talking Heads. TC&TCS tradycyjnie testowali formułę występu na żywo, kontemplując zagadnienie repetycji ruchów, spontanicznie bawiąc się archetypicznymi „rockistowskimi” gestami w stylu wspinaczki po zabudowaniu sceny (nie bez problemów technicznych zresztą – „Byliście Państwo świadkami zagotowania się mikrofonu”), a podczas „Jelly Bean”, wykorzystującego motyw z „Billie Jean” Jacksona, na scenę wparował Kajetan Luteracki, by odtańczyć robot dance. I nie wiem, czy to letnia aura, czy nieobecność smyków, ale zamykający koncert „Supercream” wybrzmiał jak cichy, psychodeliczny plażowy hymn z przecięcia balearyczności i „Screamadeliki”.
THE THERMALS
Maciej Lisiecki
The Thermals udanie łączą punkowy wykop Hüsker Dü z radosnym wiosłowaniem The Ramones, szczęśliwie unikając pretensjonalnych mielizn Green Day. Co interesujące, z tymi ostatnimi dzielą zamiłowanie do albumów konceptualnych – na „The Body, The Blood, The Machine” sprzed trzech lat The Thermals ciemnymi barwami malują portret Ameryki popadającej w religijny fanatyzm. Jeżeli porywają, to bardziej albumowym, inteligenckim obliczem, bo na scenie wypadają przeciętnie i nieco monotonnie. W Mysłowicach nie porwali.
KUMKA OLIK
Darek Hanusiak
Festiwal trzeba było zacząć mocnym akcentem, toteż pomimo dziwnych spojrzeń współtowarzyszy udaliśmy się z red. Ambrożewskim niemal biegiem na koncert Kumki Olik. Niestety nie załapałem się na kultowy szlagier „W rytmie Joy Division”, ale „polska odpowiedź na The Strokes” nie zawiodła – doskonałe brzmienie, chwytliwe melodie, 2 na 10. Może się wyrobią.
MICACHU & THE SHAPES
Łukasz Błaszczyk
Moje oczekiwania odnośnie występu Micachu nie rozjechały się z rzeczywistością, ale troszkę zdekoncentrowało mnie wysokie stężenie świntuszenia – nie w sensie tekstowym, lecz muzycznym. Cały ten brud, który Herbert zdusił w zarodku podczas sesji nagraniowych do „Jewellery”, tutaj wylazł na wierzch, przez nikogo nie kontrolowany. Nie był to może sam szatan, mrok i koniec świata, ale taki trochę niekonstruktywny jazgot, który niepotrzebnie odwracał uwagę od tych fajnych przecież piosenek. Na szczęście, choć momentami było blisko, udało się nie przegiąć pały, dlatego koniec końców ten równie krótki, co treściwy gig bardzo miło wprowadził mnie w klimat tegorocznej edycji festiwalu. No i dowiedziałem się, że najweselsze w repertuarze Micachu, „Golden Phone”, jest o samobójstwie. Tak to jest jak się olewa teksty piosenek.
Darek Hanusiak
Opis na stronce festiwalu był ciekawy, ale koncert mnie nie porwał. Ot, takie przyzwoite granie, nie boli, ale nie zachwyca.
Maciej Lisiecki
Za dużo chaosu, scenicznego nieogarnięcia, by przeskoczyć poprzeczkę oczekiwań niepotrzebnie napompowaną przez media – bo przecież nie przez mikroskopijną Micachu. To nie był koncert, raczej otwarta dla fanów próba – stołeczna Rotofobia organizuje podobne występy, ciekawie nie? Jednak zawód, ale „Eat Your Heart” i „Golden Phone” – jak mawia młodzież – „wyjebka”.
Katarzyna Walas
Tak jak miałam nadzieję, koncerty Micachu są doskonałym uzupełnieniem braków, które były odczuwalne na „Jewellery”. Ugrzecznione na płycie kompozycje, wykonane na żywo brzmiały doskonale. Niezwykle dynamiczne, o wiele bardziej *eksperymentalne* i noisowe, zdradzały, że Mika nie odkryła jeszcze pełni swojego potencjału, a kolejne wydawnictwa przyniosą o wiele bardziej drapieżną stylistykę.
Kasia Wolanin
Szczerze mówiąc to niespecjalnie mogłam się skupić na samej muzycznej oprawie koncertu Micachu & The Shapes, ponieważ tak ogromnie zafascynowała mnie 22-letnia liderka tego projektu. Z wizualnej strony rzecz jasna. Mica Levi swoim image chaotycznej chłopczycy, którą natura obdarzyła dodatkowo dość głębokim, całkiem męskim głosem, sprawiła, że zaczęłam zupełnie inaczej spoglądać na jej debiutancką płytę. Wszystkie te śmieszne, dziwaczne, skrzeczące, niepoukładane dźwięki, wraz z żywym obrazem samej Micachu, nagle złożyły się w integralną całość. Występ młodej Angielki na OFF Festiwalu przywrócił mi trochę nadzieję w to, że stwierdzenie „iść pod prąd” nie musi już być tylko pustym, nic nieznaczącym frazesem. Micachu & The Shapes, może nawet trochę bardziej w wersji koncertowej niż studyjnej, wychodzą trochę poza przyjęte w popkulturze schematy. Nie jest to może wyjście jakoś mocno spektakularne, ale chwała i część Mice za to, że w ogóle podejmuje próbę.
THE PAINS OF BEING PURE AT HEART
Kuba Ambrożewski
To, co udało się zamaskować w studiu – brak charakteru, pewności siebie i nieporadności wykonawczych – wylazło od pierwszych taktów koncertu. Poza nielicznymi wyjątkami, piosenki TPOBPAH zlały się w jedną całość, w czym nie pomagały ledwo słyszalne wokale. Kwintet dał smutny dowód, że jest jedynie namiastką epoki, którą tak wiernie stara się imitować. I sądząc po konsekwencji, z jaką wciskają się w swoje przykuse sweterki, tęsknie zerkając w podłogę w poszukiwaniu inspiracji, pozostaną incydentem mijającego sezonu.
Łukasz Błaszczyk
To dziwne, że przy całym moim sentymentalnym rozmemłaniu i tęsknocie za latami osiemdziesiątymi The Pains nie wywołują u mnie reakcji silniejszych niż wzruszenie ramion. Z ich koncertem rzecz się miała analogicznie – ja wiem, że tak jak u nich na scenie powinno być w każdej szkole średniej, ale pomimo całej tej ujmującej nastoletniej otoczki, po dwudziestu minutach od rozpoczęcia występu zacząłem mieć wrażenie, że po raz szósty z rzędu słucham tej samej, mało zajmującej piosenki. Gdy zrobiło się z tego pół godziny myślałem już tylko o wyśmienitej karkówce serwowanej w DOLINIE EGIPTU (swoją drogą to najbardziej kuriozalna nazwa dla jadłodajni, z jaką kiedykolwiek miałem się przyjemność spotkać). Chwilę później tłoczyłem się w kolejce po swoją porcję mięsa, zastanawiając się czy dźwiękowiec, odpowiedzialny za mikrofon Peggy Wang, nie stoi czasem przede mną.
Darek Hanusiak
Strasznie przereklamowane. Raz, że przez całą godzinę miałem wrażenie, że słyszę jeden i ten sam utwór, a dwa, że doskonale rozpoznawalne inspiracje zespołu słychać zbyt często i aż za bardzo. Indie-popowa muzyka tła.
Maciej Lisiecki
Tak jak przy płycie, 7 na 10.
Katarzyna Walas
Oszukali nas. Tak naprawdę przez cały koncert grali jedną piosenkę.
Kasia Wolanin
Według koncertowej rozpiski The Pains Of Being Pure At Heart mieli na scenie głównej w Mysłowicach około 50 minut. To dziwne, nie sądzicie? Nie zanotowałam bowiem w ich dyskografii utworów, które w sumie mogłoby wypełnić tak długi jak na Nowojorczyków gig. Niemniej kapela stanęła na wysokości zadania i grała tyle, ile chyba miała. Pains przypomnieli praktycznie wszystkie swoje utwory z debiutanckiego krążka oraz bodajże jeden nowy kawałek. Wszystkie brzmiały bardzo podobnie i tak samo jak na płycie wyróżniały się z tego te trzy singlowe numery. Doskonale wiecie pewnie jakie.
HEALTH
Katarzyna Walas
Zaskakująco dobry występ. Zespół, który przez „Crimewave” kojarzy nam się głównie z niestrawną już zajawką Crystal Castles, pokazał klasę, szczególnie w porównaniu z występem Crystal Antlers. Ostre, noise’owe granie połączone ze śladowymi ilościami disco, brzmiało bardzo świeżo i prawdziwie. Dziwne zachowanie klawiszowca i wysiłek, jaki muzycy włożyli w pociągnięcie występu do końca na wysokim poziomie, robiły duże wrażenie. I mimo że w tamtym roku nie przyłożyłam się do płyty, którą wydali, zachęcona festiwalowym sukcesem Amerykanów, obiecałam sobie, że nadrobię zaległości.
MARISSA NADLER
Kasia Wolanin
Nie wiem, czy duży, outdoorowy festiwal to dobre miejsce dla takich wykonawców jak Marissa Nadler (nawet jeśli sama wokalistka grała pod zadaszonym namiotem). Jej oniryczne, rozmarzone ballady są raczej przeznaczone do bardziej kameralnych, klimatycznych wnętrz niż masowej imprezy jak OFF. Z tego właśnie powodu i repertuar samej pieśniarki w wersji koncertowej nie mógł specjalnie porwać. Marissy Nadler chyba zdecydowanie bardziej przyjemnie słucha się na płycie w domowym zaciszu niż wśród dość sporej (zważywszy na to, że jej występ dokładnie pokrywał się z Lechem Janerką na scenie głównej) mniej lub bardziej przypadkowej publiki.
LECH JANERKA
Kuba Ambrożewski
Komu nie podobał się występ Janerki, powinien przestać chodzić na koncerty rockowe. Chociaż wykonana w całości „Historia podwodna” zabrzmiałaby pewnie jeszcze mocniej i dosadniej w jakimś klubie, to nawet w najsłabszych momentach płynący ze sceny dźwięk deklasował 90% wykonawców czwartego Offa. Bisy z „Fiu fiu” też doskonałe, choć nieco zburzyły kulminację. Miszcz!
Łukasz Błaszczyk
Skrócony ku mojej przejściowej rozpaczy „Reformator”, nie był w stanie zmącić klarownego osądu – Lech Janerka zagrał najlepszy koncert na tegorocznym Offie. Usłyszeć „Historię podwodną” w całości, odegraną przez niemal oryginalny zestaw muzyków, którzy towarzyszyli Janerce na debiucie, to było przeżycie o sporym ciężarze gatunkowym. „Ta zabawa nie jest dla dziewczynek” – hmm, w pierwszej chwili poczułem się zmiażdżony, a w drugiej miałem nieprzepartą ochotę przytulić się do Darka Hanusiaka i redakcyjnej korektorki, którzy akurat stali obok. Mojego duchowego i emocjonalnego uniesienia nie zdołały zmącić jamajski swagger, który w części publiczności wyzwoliły „Konstytucje” ani nawet wrzaski podłych kretynów, domagających się „Roweru”, gdy skończyła się „Historia”. Janerka nie tylko „Roweru” nie zagrał, ale i wdarł się szturmem na piedestał zajmowany przez moich cichych bohaterów, mówiąc coś w stylu: „Cieszę się, że mogłem zagrać ten album w weselszych czasach”. Żadnego Babilonu, żadnego Guevary, żadnych skorumpowanych polityków, żadnej martyrologii, czapki z głów.
Darek Hanusiak
Genialne, dla samego tego koncertu warto było do Mysłowic przyjechać. Klasyczna „Historia Podwodna” znakomicie obroniła się w wykonaniu na żywo po ćwierćwieczu – już od otwierającej „Loli” było wiadomo, że żarty się skończyły, a zaczął festiwal. W porównaniu do poprzedniego występu Pains… jasno wyszło, co znaczy MATERIAŁ. Kto zna płytę, ten wie, że kapitalne utwory leciały jeden po drugim; wykonanie dwóch ostatnich to już istny kosmos, „to było wzruszające” (red. Błaszczyk). Rewelacyjny koncert, lekko smuciły tylko dwie rzeczy. Pierwsza, że o tempora – na nie takim małym znowu festiwalu gra sporo młodych zespołów. Krajowych i zagranicznych. A tu wychodzi weteran i zmiata je wszystkie razem wzięte. Super, ale to mało rokendrolowe. Druga, że po odegraniu materiału domagająca się bisu publika krzyczała „ROWEEEEER”! Słabość tego momentu, „porażka” to mało powiedziane. Całe szczęście, że Janerka to ogarnięty facet i zapobiegł totalnemu zrujnowaniu tego magicznego momentu, nie słuchając ludu i dodając do „Historii Podwodnej live” inne bonus tracki. Tak czy inaczej, było fantastycznie, kto poszedł na Marissę Nadler ten zbłądził.
Maciej Lisiecki
Jak słusznie zauważył red. Hanusiak „Punk starzeje się najszybciej”. Mimo to Janerkowe wywoływanie duchów (komuny i nowej fali) nie było żadnym wątpliwym eksperymentem. Wykonawczy kunszt i wokalna werwa Janerki zaskakują – ten nie przestaje w wywiadach utyskiwać na swój stan zdrowia – podobnie jak ponadczasowa wymowa podwodnej historii. Piękna inauguracja polskiego odpowiednika All Tomorrow’s Parties.
Katarzyna Walas
Pewnie byłabym bardziej podekscytowana gdyby nie okropne zmęczenie, które ogarnęło mnie gdzieś w połowie „Historii Podwodnej”. Generalnie pomysł znakomity, wydarzenie wyjątkowe, obcowanie z legendą – jednym z niewielu polskich artystów, którzy odnotowali post-punk i zamiast narzekać tylko na komunizm, pisząc głupawe punkowe piosenki, zadawał pytania wpisując się doskonale (choć z kilkuletnim opóźnieniem, które przecież nie przeszkodziło również The Chameleons) w intelektualne, new wave’owe klimaty. Co mnie przeraziło? To, że duża część publiczności chciała usłyszeć na bis „Rower”.
FUCKED UP
Kasia Wolanin
„What’s up? We are Fucked Up” – dokładnie tyle wystarczyło, żebym uciekła nim koncert w ogóle się zaczął.
LUCKY DRAGONS
Maciej Lisiecki
Laptopowi szamani. Zamiast koncertu, interaktywny performance – części publiczności rozdano instrumenty, zachęcając do zbiorowego generowania dźwięków; reszcie pozostało doznawanie przy narkotycznych (LSD is the shit!) wizualizacjach. Cierpliwi będą wspominać medytacyjną atmosferę i niebanalne podejście do struktury utworu muzycznego, ale przywiązana do konwencji większość może mówić o stosunku przerywanym.
THE WEEK THAT WAS
Kuba Ambrożewski
Nie było dla mnie najmniejszym zaskoczeniem, że Angole dali jeden z absolutnie najlepszych występów na tegorocznym Offie. Bracia Brewis to dwie trzecie Field Music – brytyjskiego kolektywu specjalizującego się w geometrycznych, barokowo-popowych formach piosenkowych. Zresztą, mogliście już o nich co nieco przeczytać na łamach Screenagers i dowiedzieć się, że The Week That Was nie mają prawa zagrać kiepsko. Zapewne jednak wybraliście coś innego, jak piwo lub koncert Monotonix, więc ja teraz opowiem jak było. W namiocie Offensywy zespół wykonał w całości, utwór po utworze, swój ubiegłoroczny self-titled koncept-album. Nad brzmieniem górowały bezlitośnie głośne, gigantyczne, collinsowskie bębny, przytłoczone nimi piosenki ujawniły progresywny charakter. Dla miłośników pokomplikowanych popowych harmonii nie było na tym festiwalu niczego lepszego. Był aplauz „ile fabryka dała”, a Rudy Brewis dziękował w dwójnasób: Thank you very much indeed tudzież That’s very very kind, będąc tak grzecznym i ułożonym, jak tylko Anglik być potrafi.
Łukasz Błaszczyk
Nie spodziewałem się, że poza Lechem Janerką i CKOD ktoś jeszcze zdecyduje się zagrać cały album na tegorocznym Offie, a tu proszę, s/t TWTW! Dużo, dużo frajdy. Nigdy jeszcze nie byłem tak blisko Philla Collinsa, jak podczas odsłuchu żywych wersji „The Airport Line” i „Scratch The Surface”. Szalał nie tylko Peter Brewis – spodziewany przecież finał, sprawił, że nieco mnie poniosło, przyznaję. Tegoroczny odpowiednik zeszłorocznego koncertu Caribou.
Katarzyna Walas
Jaka to melodia? A właściwie, gdzie jest ta melodia? Po TPOBPAH to najnudniejszy występ tego dnia festiwalu. Stuprocentowy przerost formy nad treścią, jakby przypadkowy zbiór nut ułożył się w coś na kształt piosenki. Podobno trzeba przesłuchać płytę, żeby docenić, ale w takim razie, jaki poziom reprezentują kompozycje, jeśli nie bronią się na żywo i to nie przez złe wykonanie. Sorry, wolałabym zobaczyć jakieś Vampire Weekend czy nawet Ra Ra Riot. Jedynym highlightem występu był krótki i bardzo uroczy pierwszy utwór zagrany na bis.
SPIRITUALIZED
Kuba Ambrożewski
Zapowiadał się piękny koncert i gdyby nie coraz zimniejsze powietrze, odległość od sceny, brak większości faworytów na setliście oraz okazjonalne dłużyzny, z pewnością byłbym zachwycony, bo Spiritualized brzmieli świetnie i wyglądali świetnie. Nie przełożyło się to niestety na pamiętne doznania, żałuję bardzo.
Łukasz Błaszczyk
Kiedyś przypadkiem trafiłem na koncert Spiritualized, ale ponieważ był to przypadek, to nie wiedziałem, z kim mam do czynienia, dopóki nie zagrali „Ladies And Gentlemen...” na sam koniec. Cała reszta występu upłynęła pod znakiem koszmarnie nudnego, kościelnego smęcenia dla romantycznych ministrantów. W związku z tym traumatycznym doświadczeniem sprzed lat highlight drugiego dnia festiwalu jakoś mnie nie ekscytował, lecz mimo to wybrałem się. Co prawda odnotowałem progres – muzyka wygrała z Jezusem po ciężkich bojach – ale nawet jeśli nie drażniły mnie gospelowe wycieczki, to łzawe nadęcie Pierce’a odbierało mi ochotę do marznięcia pod sceną. Siłą rzeczy odpuściłem też Final Fantasy, a szkoda, bo Kasia Walas utrzymuje, że było warto.
Darek Hanusiak
Dobra, legenda, ale o tej porze (o tym będzie później) ten koncert przeszedł obok mnie, żeby nie powiedzieć, że usypiał.
Maciej Lisiecki
Fanem nie jestem, rzecz jakiś czas temu na żywo widziałem, więc się nie napalałem. Kto jednak wywindował poprzeczkę oczekiwań mógł się rozczarować, bo koncert ciągnął się niemiłosiernie, wyciskając wszystko z estetyki narkotycznego smęcenia, którego kanony sam przecież Pierce ustalał. Tym bardziej, że podczas koncertów nie zostawia on sobie za wiele miejsca na autentyczny odlot. Przy okazji, czy to prawda, że na OFFie miały być Dopalacze?
FINAL FANTASY
Katarzyna Walas
Występ Final Fantasy, czyli Owena Palleta, jednego z moich ulubionych artystów ever, był tym, co zachęciło mnie do przyjazdu na Offa. Już pół godziny przed koncertem przyszłam do trójkowego namiotu, żeby zająć miejsce przy barierce i opłaciło się! Kanadyjczyk pojawił się na scenie sam, miał tylko skrzypce i klawisze, a to, co usłyszeliśmy brzmiało tak, jakby towarzyszył mu przynajmniej kwartet smyczkowy i perkusista. Owen grał na skrzypcach pewną partię, po czym zapętlał ją i zaczynał grać następną. Zanim zgrał ze sobą wszystkie loopy mijało trochę czasu, ale efekt był niesamowity. Przedziwne zabiegi, jakie wykonywał, czyli wykorzystywanie pudła rezonansowego jako perkusji w „Song Song Song” czy krzyczenie do instrumentu i przez to modyfikowanie głosu („Many Lives”), do tego zupełnie inne brzmienie znanych nam z płyt utworów i emocjonalne, a zarazem profesjonalne ich wykonanie jest tym, co sprawia, że koncert Final Fantasy był dla mnie przeżyciem nie do opisania. Zresztą nie tylko ja tak uważałam, bo artysta zebrał najdłuższe i najgorętsze owacje podczas całego festiwalu. Gdy zaczął grać „The Lamb Sells Condos” publiczność krzyczała, wołała o bisy, co doprowadziło zapewne do przekroczenia czasu zaplanowanego na koncert. W pewnym momencie odłączono już sprzęt, głośniki, tak, że artysta ostatni utwór musiał grać na skrzypcach do mikrofonu, a dziwna postać w kocu (która później okazała się być jego menadżerką) wyszła na scenę i groziła mu palcem, żeby nie ważył się zagrać więcej niż tę ostatnią piosenkę. Jak dla mnie najlepszy koncert na Offie.
Komentarze
[26 kwietnia 2011]
[31 sierpnia 2009]
jak dziennikarze piszą o karkówce, to dostają mięcho w postach.
[31 sierpnia 2009]
[31 sierpnia 2009]
pisałem wcześniej komentarz, ale nie widzieć czemu nie został opublikowany.
relacja trochę po łebkach. jak ktoś pisał wcześniej - czyta się ją jak wycinki różnych blogów. napisana bardzo na luzie. taki był zamysł?
screenagers jest kojarzone z rzetelnością. gdy próbujecie być bardziej cool niż porcys (kojarzone z bezczelnością i "pionierskim odkryciem dla Polski kilku zespołów indie" - wątpliwe) popełniacie dziennikarskie samobójstwo. dobrej taktyki się nie zmienia. graliście jak Manchester United - równo, dokładnie, rzetelnie. nagle zaczynacie dryblować jak Barcelona (bezczelnie, efektownie - czy zawsze efektywnie?) i potykacie się o własne sznurówki.
czy The Beatles dobrze by brzmieli, gdyby zaczęli grać free?
pozdrowienia spod Berlina,
[29 sierpnia 2009]
HISTORIĘ PODWODNĄ i 1 CKOD?Może jakaś petcyja do Artura w tej sprawie?
[29 sierpnia 2009]
[27 sierpnia 2009]
[26 sierpnia 2009]
[26 sierpnia 2009]
[26 sierpnia 2009]
[25 sierpnia 2009]
Ale Spiritualized? No, ludzie! Zimno - tak, to dość przeszkadzało, ale smętnie i podniośle miało przecież być, przecież to Pierce, a nie jakaś Britni. Ja doznałam, dobry naturalny haj itp., a nawet nie jestem wielką fanką. Gdzie Wasze serca? :P
[25 sierpnia 2009]
[24 sierpnia 2009]
[24 sierpnia 2009]
[24 sierpnia 2009]
[24 sierpnia 2009]
[24 sierpnia 2009]
[24 sierpnia 2009]
[24 sierpnia 2009]
[24 sierpnia 2009]