All Points West 2009
Dzień 1,31 lipca 2009
Niewątpliwy zaszczyt otwarcia tegorocznego festiwalu przypadł w udziale muzykom grupy Heartless Bastards. Zaszczyt zaszczytem, pora występu grupy była zaiste bezlitosna - organizatorzy zaplanowali go już o godz. 13, co sprawiło, że ciężkiego, a wręcz nieco bolesnego bluesa w wykonaniu tej formacji słuchali głównie pracownicy techniczni, rozstawiający festiwalowe stoiska.
Ale i tak, zważywszy na to, że był piątek, że było bardzo wcześnie i że prognozy zapowiadały wręcz apokaliptyczne warunki meteorologiczne, place pod dwiema największymi festiwalowymi scenami zapełniały się dość szybko. W rezultacie występ grupy Shearwater oglądał już spory tłum. Muzycy stanęli na wysokości zadania i wypadli znakomicie. Płynnie przechodzili od lekko freakowego folku do niecodziennego indie rocka, od dynamicznych fragmentów do ballad wyciszonych niemal poza granice słyszalności.
Na drugiej z dużych scen festiwalowych stanął w tym czasie Seasick Steve, wiekowy muzyk z długą brodą. Posługując się skrajnie uproszczonym instrumentarium: gitarą podłączoną do wzmacniacza, uraczył publiczność sporą dawką korzennego, choć elektrycznego bluesa, zaprawionego bolesnymi opowieściami ze swego dzieciństwa.
Gdy kończył swój występ, na Bullet Stage trwała dość dramatyczna walka ze sprzętem. To dziewczęta z grupy Telepathe próbowały rozpocząć swój koncert, ale problemy techniczne mocno to utrudniały. Koniec końców, z kilkuminutowym opóźnieniem, udało im się wystartować, ale brzmienie było raczej fatalne, a kłopoty ze sprzętem prześladowały je już praktycznie do końca. W rezultacie ich prezentacja była krótka i raczej mało zachwycająca. Mroczne połączenie muzyki tanecznej i psychodelizujących elektronicznych eksperymentów niezbyt dobrze sprawdziło się w festiwalowych warunkach, choć dziewczęta robiły wszystko, żeby ich występ wypadł jak najlepiej.
Na dużej scenie gotowi do akcji byli już natomiast muzycy grupy Fleet Foxes. Po tryumfalnym pochodzie przez europejskie festiwale, z imprezą w Glastonbury na czele, przyszedł dla nich czas na przypieczętowanie swej - nieco chyba zaskakującej - popularności, koncertem w ojczyźnie. Amerykanie nie zawiedli oczywiście rodzimej publiczności i dali znakomity, mocny występ, w którym nieco mroczne klimaty harmonijnie współgrały z uspokajającym, akustycznym graniem.
W tym momencie zaczęła niestety zawodzić pogoda. Nad parkiem, w którym odbywał się festiwal zawisła ogromna czarna chmura, która wywołała gwałtowną, ale krótką ulewę. Zanim widzowie zdążyli się rozejrzeć za jakimś schronieniem, właściwie było po wszystkim.
„Miało padać cały czas, baliśmy się, że pod sceną będzie was tylko garstka” - przywitał się z tłumnie zgromadzoną publicznością wokalista grupy Ra Ra Riot, zaczynając koncert tej nowojorskiej formacji. Bardzo dobry koncert zresztą, na który składały się w zasadzie wszystkie dotychczas opublikowane piosenki grupy, ułożone na dodatek w dość konsekwentnym porządku. Na początku muzycy zagrali kilka dynamicznych utworów, kończąc tą część występu swoją wersją piosenki Kate Bush, „Suspended In Gaffa”. Potem zaczęła się spokojniejsza część występu, której ozdobą okazał się - zgodnie z wszelkimi przewidywaniami zresztą - przejmujący utwór „Ghost On The Rocks”. Na koniec muzycy zostawili jeszcze kilka dynamiczniejszych utworów, ale w tym momencie ujawnił się w pełni najbardziej dramatyczny problem dotyczący programu tego dnia: zanim Ra Ra Riot skończyli swój występ, z dużej sceny słychać już było pierwsze dźwięki piosenek innego nowojorskiego zespołu, The National.
Nie było na co czekać, trzeba było biec na drugi koniec festiwalowego terenu. Tym bardziej, że działo się tam sporo ciekawego. Od razu było wiadomo, że będzie to dynamiczny, mocny występ, podczas którego nawet te bardziej spokojnie i nastrojowe kompozycje (z rewelacyjnym „Slow Show” na czele) zabrzmiały bardziej zadziornie niż na studyjnych płytach grupy. Dynamice sprzyjało wyraźnie widoczne wśród muzyków napięcie - nie miało ono jednak negatywnego wymiaru, to nie była agresja, a raczej duża energia. Najlepiej te emocje było widać oczywiście po wokaliście grupy: podczas wykonywania ostatniego utworu (było wiadomo, że na koniec tak dynamicznego występu raczej nie ma się co spodziewać często wieńczącej koncerty zespołu ballady „About Today” i rzeczywiście - muzycy zdecydowali pożegnać się z publicznością przebojową piosenką „Mr. November”), przeskoczył on przez barierki i śpiewał tańcząc wraz z zachwyconymi fanami.
To był lekko nerwowy, dynamiczny i dość zaskakujący koncert. Grupa zaprezentowała się z nieco innej niż zwykle strony, ale wypadła równie dobrze, jak w swej codziennej, dużo bardziej nostalgicznej i spokojniejszej odsłonie.
I był tylko jeden problem. Właściwie od samego początku tego koncertu zaczęły się realizować wszystkie najgorsze prognozy meteorologiczne. Przez moment padało tylko delikatnie, ale zaraz na park spadła prawdziwa ściana deszczu, przed którą nie było najmniejszych szans ucieczki. Co gorsza, niebo było tak zasnute, że nie zanosiło się na jakąkolwiek poprawę pogody w najbliższym czasie. I rzeczywiście. Ulewa trwała nieprzerwanie przez kilka kolejnych godzin, rujnując praktycznie szanse na dobrą zabawę.
Ale co było robić - pioruny na szczęście nie uderzały w park, ale w pobliską rzekę, wzbudzając gromkie okrzyki i oklaski publiczności - festiwal musiał trwać dalej.
Kolejnym zespołem, który zainstalowały się na dużej scenie byli jeszcze jedni ulubieńcy nowojorskiej publiczności, muzycy grupy Vampire Weekend. Nie zważając na warunki pogodowe, z wielką energią zaczęli swój występ, składający się prawie wyłącznie z dynamicznych, tanecznych utworów, znanych z debiutanckiej płyty grupy (choć w programie znalazło się też miejsce na kilka spokojniejszych utworów, ze znakomitym „I Stand Corrected” na czele). Publiczność, choć kompletnie już przemoczona, bawiła się przednio.
Jako, że małą scenę aż do wieczora mieli okupować artyści hiphopowi, a spacerowanie po terenie festiwalu, który zamienił się w międzyczasie w podmokłą łąkę, do przyjemności raczej nie należało, po występie Vampire Weekend publiczności nie pozostało nic innego niż czekanie na kolejny występ na dużej scenie. A było na co czekać - w planie był bowiem koncert jeszcze jednego nowojorskiego (choć ostatnio jakby coraz mniej nowojorskiego) zespołu, Yeah Yeah Yeahs.
Ten występ zaczął się zupełnie inaczej niż w Glastonbury, gdzie w repertuarze dominowały spokojniejsze utwory. Grając u siebie, muzycy Yeah Yeah Yeahs zaczęli koncert od serii przebojowych, zabawowych i nieco wściekłych utworów, przedstawiając już na samym wstępie swe dwa najnowsze wielkie przeboje: „Zero i „Heads Will Roll”. I w takim nastroju, w takim tempie utrzymana była pierwsza połowa występu.
Aż nagle dwa ogromne białe balony w kształcie gałek ocznych, które ozdabiały dotąd scenę, popłynęły w stronę widowni. I to był jednocześnie moment, od którego koncert przybrał zupełnie inny wyraz. Skończyło się granie wesolutkich, zawadiackich, tanecznych utworów, przyszedł czas na zgoła inny repertuar. Grupa zaczęła prezentować te wszystkie delikatne, liryczne ballady, które ma w repertuarze, a przemoknięta do ostatniej suchej nitki publiczność przyjmowała je nad wyraz ciepło. Karen O., po raz pierwszy chyba ubrana w strój, który nie tylko zaskakiwał, ale także dobrze wyglądał, w każdym kolejnym utworze udowadniała, że bardzo dobrze czuje się w takim repertuarze i zdecydowanie wyrosła już z roli dyżurnej krzykaczki i awanturnicy alternatywnej sceny. O swojej dawnej reputacji przypomniała jeszcze tylko na koniec, płynnie przechodząc od lirycznej przecież w gruncie rzeczy piosenki „Y Control” do niemal punkowego utworu „Date With The Night”, wydzierając się całkiem dziarsko i dokonując przy okazji małej demolki na scenie. I tak zakończył się ten wielowymiarowy i mocno wciągający występ.
Na dużej scenie pojawić się miała tego wieczoru już tylko jedna gwiazda: Jay-Z. Mistrz hiphopu kazał na siebie długo czekać, ale rozpoczął swój występ z wielką klasą: zanim wszedł na scenę, z głośników rozległy się dźwięki utworu, który miał zabrzmieć na zakończenie pierwszego wieczoru All Points West według pierwotnego planu organizatorów: „No Sleep Till Brooklyn”. Po tym, niemal wzruszającym, hołdzie dla Beastie Boys, muzyk rozpoczął swój autorski występ, pełen cytatów, aluzji, żartów i solidnego hiphopu. Zakończył go równie wzruszającym pożegnaniem z publicznością, podczas którego do niektórych z widzów w pierwszym rzędzie zwracał się osobiście.
I to był już prawie koniec pierwszego dnia festiwalu - ostatnim akcentem był gorący i barwny występ projektu MSTRKRFT, który zmusił do tańca nawet najbardziej zmokniętych. Ale większość widzów wyruszała już w drogę powrotną do domu, zbierać siły na dwa kolejne dni festiwalu, licząc na to, że pogoda będzie łaskawsza.