Primavera Sound '09
Relacja z festiwalu
Dzień przed festiwalem, Parc del Forum był najbardziej wyludnionym miejscem w Barcelonie. Nowoczesne, idealnie uformowane budynki, często przypominające różnego rodzaju bryły geometryczne, porażały chłodem, niedostępnością i tworzyły coś na kształt zurbanizowanej pustyni. Trudno było przypuszczać, że już za niecałe 24 godziny będziemy świadkami jednego z ważniejszych świąt muzycznych tej wiosny. A jednak miasto żyło, wręcz tętniło energią i radością. W metrze wagony bujały się, jakby zamiast po szynach sunęły po grzbietach morskich fal. Na głównym deptaku La Rambla słychać było trąbki, klaksony, a nieśmiałe przyśpiewki gubiły się w plątaninie bełkotliwych głosów i ekstremalnego zdzierania gardeł. Miasto tonęło w rzece piwa, której nurtem podążali turyści oraz dumni, roześmiani i pijani ze szczęścia kibice. Tego wieczora FC Barcelona sięgnęła po puchar Ligi Mistrzów. Ulice w centrum dumy Katalonii nie pozostawiły złudzeń, kto zdobył to trofeum.
I DZIEŃ:
W czasie tegorocznej edycji Primavera Sound święto piłkarskie trwało w najlepsze. Oczywiście to muzyka przejęła pałeczkę pierwszeństwa i zawładnęła umysłami zgromadzonych, ale artyści skutecznie podsycali atmosferę, gratulowali i wychwalali piłkarzy. Klubowe koszulki i szaliki mieszały się z t-shirtami z nadrukami nazw zespołów alternatywnych, a na dwóch scenach można było oglądać koncerty z trybuny, co również stanowiło pewien sportowy akcent.
Tak też uczyniliśmy w przypadku rozgrzewkowego Magik Markers. Zespół zasłynął przede wszystkim z tego, że przygarnął ich do swojego Ecstatic Peace! sam Thurston Moore. I trzeba powiedzieć, że chociażby na takim „BOSS”, brzmienie Sonic Youth gdzieś tam się nieśmiało unosi. Występ oglądany z perspektywy ławeczek, przy pełnym słońcu i widoku na szafirowo-błękitną taflę morza rozpoczął się od kołyszących, choć dosyć chaotycznych i monotonnych dźwięków. Gitarzystka i wokalistka Elisa Ambrogio z czasem podkręcała wzmacniacze i robiło się coraz ciekawiej i intensywniej. Wokalnie było to specyficzne skrzyżowanie barwy głosu Patti Smith ze scenicznym urokiem charakterystycznym dla Kim Gordon. I tak właśnie rozpoczął się pierwszy dzień festiwalu, na scenie ATP, której nazwa w połączeniu z zainstalowanymi trybunami wywołała kolejne skojarzenia natury sportowej. Tenisistów jednak pod sceną zabrakło, jak również czerwonej mączki, z której wykonana jest nawierzchnia kortów. Okazało się, że jednak nie jesteśmy na Roland Garros, który odbywał się w tym samym czasie, tyle że w Paryżu.
Po Magik Markers do głosu doszła zupełnie inna dyscyplina sportowa. Rozpoczęły się prawdziwe zawody lekkoatletyczne – sztafeta między scenami, czasami indywidualna, niekiedy zespołowa. Albo chaotyczny sprint bez losowania torów startowych. Tylko szczęśliwcy, którzy odstali swoje w długich kolejkach po kartki, mogli wspomagać się sokiem chmielowym. Niżej podpisany miał jednak głowę zaprzątniętą zupełnie czym innym. Na Ray-Ban Vice grała Marnie Stern, a Rockdelux było miejscem występu legendarnych, choć nieco zapomnianych, The Vaselines, kojarzonych zazwyczaj ze względu na dwa covery w wykonaniu Nirvany: „Jesus Want’s Me For A Sunbean” i „Molly’s Lips”. Wybrałem jednak geniuszy noise’owo-hardcore’owych nauk ścisłych z Lightning Bolt.
Dla tych, którzy nie wiedzą – ten amerykański zespół to tylko duet. Gitara, perkusja i zniekształcony, naznaczony obłędem głos, łącznie dały tak intensywny i miażdżący efekt, że wręcz prosiło się o to, żeby sięgnąć po zatyczki do uszu. Black Pus w masce klauna, pod którą ukrywał urządzenie modyfikujące głos, przez cały występ nie zwalniał tempa, tworząc zmasowany atak artyleryjski perkusyjnych uderzeń. Równolegle Brian Gibson wygrywał motywy na gitarze. Przede wszystkim z dwóch ostatnich płyt, a więc „Wonderful Rainbow” i „Hypermagic Mountain”. Absorbująca i działająca niczym narkotyk muzyka Lightning Bolt w wersji koncertowej zrobiła jeszcze większe wrażenie, ale końcówkę tego spektaklu trzeba było opuścić na rzecz Yo La Tengo.
Ira Kaplan wraz z zespołem chyba słyszeli, co się dzieje na scenie ATP, bo swój występ rozpoczęli od długiego, hałaśliwego jamu, który trwał ponad 10 minut. Kto zna taką kompozycję jak „I Heard You Looking” i miał do czynienia z płytą „The Sounds Of The Sounds Of Science”, ten może sobie wizualizować, albo po prostu wyobrazić, co się wtedy wydarzyło. Potem nastąpiła prawdziwa żonglerka stylistyczna: od folkowych melodii i dream popowych, rozmarzonych fragmentów do hałaśliwych i zgrzytliwych przesterów. Równoległe przekazywanie opaski kapitańskiej w zależności od prezentowanej w danej chwili kompozycji to już była oczywistość. W zestawie nie zabrakło „Autumn Sweater” ani „From A Motel 6”. A jak dowiedziałem się od kolegi, który w przeciwieństwie do mnie nie musiał urywać się na The Jesus Lizard, najbardziej soczysty i zarazem kąśliwy strzał oddali w momencie „Big Day Coming”. Ogólnie jednak, pomimo pozytywnego odbioru koncertu, zabrakło nieco więcej finezji i świeżości.
Pod tym względem kolejny koncert już nie rozczarował, wręcz przeciwnie. Reaktywacja starego składu, skaczący w publikę David Yow i potwierdzający renomę świetnego gitarzysty Duane Denison, czyli formacja The Jesus Lizard, która po prostu pozamiatała wszystko, co zdarzyło się do tej pory na festiwalu. Skoki w dal (ze sceny, nie o tyczce) w wykonaniu wokalisty oraz nieodłączny obrazek ochroniarzy, którzy za każdym razem podtrzymywali kabel od mikrofonu – to musiało wywołać uśmiech. Wybór repertuaru również okazał się znakomity – muzycy bazowali na zawartości „Head”, „Goat” i „Liar”, nie zabrakło „Seasick”, „One Evening”, „Monkey Trick” czy „Killer Mchann”. Dopuszczalna dawka gitarowego jazgotu i wokalnej ekwilibrystyki (jęczenia, buczenia pod nosem i wrzasku) została znacznie przekroczona.
Koncertowe menu oferowało różnego rodzaju atrakcje, stąd przyszła pora, aby odpuścić gitary na rzecz elektroniki. The Bug, który w zeszłym roku zachwycił wydaną dla Ninja Tune płytą „London Zoo”, zyskał wsparcie ze strony MC. I rzeczywiście, panowie rozkręcili konkretny, taneczny młynek, więc można było nieco żwawiej poruszać kończynami. Atmosfera studyjnych dokonań londyńczyka gdzieś jednak uleciała – bardziej obracaliśmy się w stylistyce grime i nawet zahaczaliśmy powoli o imprezowy charakter scenicznych harców Dizzee’go Rascala, ale zabrakło dubstepowej głębi i pulsu miejskiej dżungli, który w wersjach studyjnych był jak najbardziej obecny. Na domiar złego „Poison Dart”, które zostało ucięte na zakończenie występu, było niczym policzek wymierzony w stronę publiczności. W ogólnym rozrachunku Kevin Martin jednak nie zawiódł, ale chyba tylko tych, którzy nie mieli większych oczekiwań wobec autora wspomnianej, zeszłorocznej płyty.
Na My Bloody Valentine chyba już nikt nie był obojętnie nastawiony. „Isn’t Anything” i „Loveless” wypełniają nie tylko hałaśliwe, przetworzone gitary, ale też popowe melodie i oniryczna aura, która w pewnym stopniu przywodzi na myśl zamglone dźwięki Cocteau Twins. Mogło to być transcendentalne przeżycie pełne uniesień, ale skończyło się na kolczastym, ostrym niczym żyletki hałasie. Miała rację Hiszpanka, która wymieniała elektroniczne wydruki biletów na karty wstępu na festiwal – dając zatyczki do uszu, powiedziała, że są przeznaczone na występ Kevina Shieldsa, a ja szczerze w to wątpiłem i sądziłem, że prawdziwe piekło rozpęta się na Lightning Bolt. Pod tym względem to Brytyjczycy byli jednak lepsi, ale trzeba powiedzieć, że tylko najwięksi fani mogli usłyszeć wokal. Tak naprawdę wszystkie elementy zlewały się w jedną całość. Nawarstwiał się brud, brzmienie było coraz bardziej chropowate, ale gdzieś w tej potężnej masie dźwięku usłyszeliśmy „Only Shallow”, „When You Sleep”, „Feed Me With Your Kiss”, a na zakończenie „You Made Me Realise”, które zmasakrowali, serwując słuchaczom ponad 10-minutową dawkę, przeszywających i jednostajnych niskich tonów, które nie zwiastowały niczego dobrego. Festiwalowa apokalipsa stała się faktem.
Dźwięki z głównej sceny – Estrella Damm nadal promieniowały i niszczyły wszystko, co napotkały na drodze, stąd Aphex Twin rozpoczął swój set didżejski odrobinę później. Zaczął od kojących i ambientowych form, a więc takich, które znamy z jego dwóch części „Selected Ambient Works”, z naciskiem na pierwsze wydawnictwo. Przestrzenne dźwięki z czasem zaczęły ustępować coraz bardziej udziwnionym i powykręcanym bitom. Także wizualizacje zaczęły wędrować w coraz odważniejsze rejony. Zdjęcie artysty z okładki „The Richard D. James Album” było poddawane takim obróbkom, jakby jego twarz była zrobiona z plasteliny. Wybałuszone oczy, pulsujące czoło, powykręcany nos i inne zabiegi pseudo-plastyczne, wraz z coraz bardziej agresywną, drill’n’bassową muzyką, kreowały już nieco chory klimat, który ostatecznie podsycił motyw z sekcją zwłok. Dłużący się występ Aphexa (ponad półtorej godziny) zaczynał nużyć gdzieś od połowy. Trzeba było jednak jeszcze poczekać na innego reprezentanta Warp Records, który korzysta także z żywego instrumentarium.
Prawie o 4 rano, także na scenie Rockdelux, pojawił się Squarepusher. To już nie była tylko gra ofensywna i przysłowiowe walenie głową w mur. Akcje oskrzydlające w postaci prog rockowych naleciałości, prostopadłe piłki, które pojawiły się w kontekście punk rockowych motywów w wykonaniu Toma Jenkinsona, oraz tradycyjna mieszanka drum’n’bassu i jazzującej gitary basowej złożyły się na efekciarską całość. Gwiezdny pył, dźwięki z gier Nintendo oraz „Star Trek” – właśnie takie skojarzenia przewijały się w trakcie tego koncertu. Na pewno trochę zabrakło konkretów, szwankowało nieco wykończenie akcji, a to dlatego, że artysta skupił się na zawartości eklektycznego, ale mocno chaotycznego „Just A Souvenir”. Niżej podpisany słyszał jednak także „Beep Street”, które pochodzi z najlepszego okresu w twórczości tego znakomitego instrumentalisty i specjalisty od elektronicznych dźwięków w jednym.
II DZIEŃ:
Pierwszy dzień festiwalu okazał się prawdziwym maratonem, a wraz z drogą powrotną do miejsca zamieszkania i wobec braku możliwości skorzystania z metra – przerodził się w długodystansowy chód wzdłuż wybrzeża. Odnowa biologiczna i zwyczajny, choć niezbędny, sen pozwoliły na dalsze gromadzenie punktów za obecność na koncertach, zwłaszcza że można je było od razu wymieniać na wrażenia. Sytuacja korzystnie przedstawiała się już w czasie pierwszego koncertu. Magnolia Electric Co. obracali się w podobnej stylistyce co Wilco, a momentami zawieszali sobie poprzeczkę jeszcze wyżej, gdzie skojarzenia z twórczością Neila Younga były jak najbardziej na miejscu. Ta romantyczna muzyka do zachodów słońca mogła jednak popłynąć nieco później. Wszyscy by na tym zyskali, zarówno zespół, jak i słuchacze. I to właściwie jedna z niewielu uwag do osób, które były odpowiedzialne za program festiwalu.
Kolejne kroki zostały wykonane w kierunku Estrella Damm. Natasha Khan i jej Bat For Lashes, przy pomocy bogatego instrumentarium, niczym szydełkiem wyrabiali zwiewne, popowe dzianiny. Dominował materiał, z którego uszyto najnowsze „Two Suns” (m.in. „Glass” i finałowe „Daniel”), ale zdarzało się im też wracać do poprzedniej płyty. Wokalnie była to wspinaczka wysokogórska, rejony barw głosu Kate Bush i Tori Amos zostały osiągnięte. A pod względem wykonania nie można było się do niczego przyczepić.
Dla mnie pierwszym naprawdę ważnym wydarzeniem drugiego dnia Primavera Sound był jednak dopiero występ Spiritualized. Można było się spodziewać nagrań z „Songs In A&E”, które rzeczywiście się pojawiły, ale najwięcej entuzjazmu wśród publiczności wywołały „Come Together”, „I Think I’m In Love”, „Electricity” i kosmiczna, poruszająca ballada, która otwiera ich najbardziej znane dzieło, „Ladies And Gentlemen We Are Floating In Space”. Oprócz Jasona Pierce’a i całego zespołu, pojawił się też dwuosobowy chór gospel, który stanowił doskonałe uzupełnienie dla przestrzennych, floydowskich gitar i kreowanej motoryki, którą zaczerpnęli z Velvet Underground. Spiritualized zakończyli swój występ potężną ścianą dźwięku, co pozwoliło cofnąć się do czasów, gdy lider, wraz z Peterem Kemberem, szefował ultra-psychodeliczną załogą Spacemen 3.
Po Brytyjczykach nastąpiła seria koncertów zdecydowanie krótszych. Jason Lytle (znany z Grandaddy) zagrał na scenie położonej najdalej od centrum festiwalowego. W czasie jego występu wkradł się element kameralistyki, ale nie obyło się też bez falstartu przy wykonaniu jednej z kompozycji. Pomyłki trafiały się także w utworach z „The Sophtware Slump” i „Sumday”, ale miało to swój niezaprzeczalny urok i nie raziło tak bardzo. Podobny czas, co Jasonowi Lytle’owi, zmierzono Amerykanom z Crystal Antlers. Ich zeszłoroczna EPka sprawiła, że odpuściłem Sunn O))) na rzecz tego występu. Hałaśliwy, psychodeliczny rock w wersji garażowej na dobre zadomowił się na scenie Pitchfork. Większość nagrań pochodziła z tegorocznego „Tentacles”, ale dopiero „Parting Song For The Torn Sky”, w poszerzonym składzie, dało do zrozumienia ile potencjału tkwi w tym zespole. Zastanawialiśmy się zresztą nad tym z napotkanymi Irlandczykami, którzy byli wniebowzięci poziomem tego występu. Szkoda tylko, że tak krótko. Ale dzięki temu można było zobaczyć fragment koncertu Throwing Muses, który odbywał się niemal równolegle. Wokalna żywiołowość i drapieżność Kristin Hersh w trakcie „Bright Yellow Gun” była dla mnie sporym zaskoczeniem.
W przypadku post-hardcore’owego Fucked Up spodziewałem się sporej dawki agresji, co w zdecydowanie mniejszych ilościach pojawiło się u grupy odpowiedzialnej za takie płyty jak „University” i „The Real Ramona”. Wokalista, wyglądający jakby właśnie przyjechał z zawodów dla strongmenów, więcej czasu spędził wśród publiczności niż na scenie. Wspinał się na rusztowania, zamierał w najmocniejszych fragmentach, a nawet obnażył się przed publicznością. Muzycznie był to jeden z najbardziej energetycznych momentów festiwalu, co wcale nie znaczy, że zrobił oszałamiające wrażenie.
Następnie przyszedł czas na prawdziwych mistrzów wagi ciężkiej. Wycyzelowane i krystaliczne, pod względem selektywności, brzmienie z wrocławskiego koncertu może śnić się po nocach. Okazało się, że w warunkach festiwalowych grupa Shellac stosuje podobny patent i sprawia, że wszystko dopięte jest na ostatni guzik. Tnącą gitara Steve’a Albiniego, głęboki bas Boba Westona i perkusyjna kanonada Todda Trainera były obecne w trakcie „My Black Ass”, „The Crow”, „Canada” czy „Boycott”. Pojawiły się tradycyjne pytania od publiczności (Why is the name Shellac? – Because it’s the name of the band!), kolejna, zmodyfikowana wersja „The End Of Radio” oraz oryginalne zakończenie, w czasie którego Albini i Weston systematycznie rozbierali zestaw perkusyjny, na którym do samego końca grał Trainer. Następnego dnia udało mi się zresztą spotkać go nieopodal terenu festiwalowego. Wspomniałem o występie w Polsce i o perypetiach scenicznych z zeszłego wieczoru, które skwitował jednym zdaniem. I miss my drums.
III DZIEŃ:
Organizatorzy budowali napięcie, stąd ostatni dzień mógł być dla wielu tym najciekawszym. Wskazywała na to frekwencja – ze stacji metra El Maresme Forum sunęła zwarta kolumna potencjalnej publiczności. Bezchmurne niebo, śródziemnomorski klimat i silne promienie słoneczne sprzyjały opalaniu bladych twarzy. Wraz z pozytywnym, eksperymentalnym popem Ariel Pink wytworzyła się aura brazylijskiej plaży, na której wszyscy grają w siatkówkę, kopią piłkę i beztrosko zapadają się w parzący stopy piasek. Minął też smutek, z powodu odpuszczenia koncertu The New Year, na który po prostu nie zdążyłem. O formie Ariela i jego przygotowaniach do nowego sezonu na pewno przekonaliście się zresztą na warszawskim koncercie.
Następnie, na tej samej scenie, pojawiła się formacja, która ostudziła głowy, zmniejszyła temperaturę powietrza, wprowadziła trochę zachmurzenia w postaci dymu scenicznego, by zainteresować zgromadzonych powolną, nieco snującą się muzyką. Mowa oczywiście o Jesu, którzy swój styl rozpostarli między post rockowe konstrukcje, bardzo powolne, dronowo-sabbathowskie riffy oraz shoegaze’owe powłoki elektronowe. Repertuarowo na pewno wyszło nierówno, więc trochę szkoda, że nie skupili się na debiutanckim materiale. Ale zdania na temat ich występu były bardzo mocno podzielone: od zachwytów po głośne ziewanie, które skutkowało ucieczką na The Jayhawks.
Ci ostatni, oprócz tego, że byli pierwszą grupą, która pojawiła się na głównej scenie, sądząc po fragmentarycznym odsłuchu, okazali się godnym supportem dla głównej gwiazdy festiwalu. Neil Young kazał na siebie trochę czekać, ale w okolicach 21:30 rozpoczął swój występ od „Mansion On The Hill”. Elektryczne utwory sprawiały wrażenie, jakby niewiele odbiegały od tych wersji, które znamy z świetnej płyty koncertowej z początku lat 90., zatytułowanej „Weld”. W duchu gitarowych sprzężeń Kanadyjczyk zaprezentował m.in. „Cortez The Killer”, „Hey Hey, My My”, „Down By The River” czy „Get Behind The Wheel” (jedyny utwór z ostatniego, bardzo średniego „Fork In The Road”). W trakcie występu zgromadzona publiczność została oczarowana akustycznym, folkowym setem. „The Needle And The Damage Done”, „Pocahontas”, „Old Man” oraz „Heart Of Gold” wywołały ogromny entuzjazm. Świetnie wypadło też „Mother Earth”, zagrane na organach i harmonijce ustnej. „Rockin’ In The Free World” odśpiewali chyba wszyscy, a zagrane na bis bitelsowskie „A Day In The Life” uświadomiło, że mamy do czynienia z wyjątkowym artystą i czymś, co może się już nie powtórzyć. Był to dla mnie najlepszy występ tego festiwalu, obok The Jesus Lizard.
Neil Young schodził ze sceny w szaliku FC Barcelona, żegnany owacyjnie. Prawie dwugodzinny występ okazał się na tyle esencjonalny, że wybór między Deerhunter i Liars nie był już tak trudny, jak to się wydawało przed rozpoczęciem imprezy. Po prostu trudno było sobie wyobrazić, że ktoś jeszcze jest w stanie nawiązać do poziomu koncertu autora „On The Beach”. W końcu jednak stwierdziłem, że „Microcastle” i „Cryptograms” stwarzają więcej argumentów za niż choćby takie „They Were Wrong, So We Drowned”. I chyba był to trafny wybór, bo Bradford Cox dał radę. Usłyszeliśmy „Never Stops”, „Agoraphobia”, „Nothing Ever Happened” czy “Octet”. Fani psychodeliczno-eksperymentalnego oblicza zespołu też mogli być urzeczeni.
Do końca Deerhuntera jednak nie dotrwałem. Trzeba było nurkować w bliskie okolice sceny głównej. I nie było to łatwe, bo bez umiejętności zastawiania się oraz blokowania konkurentów, o dobrym miejscu na Sonic Youth, którzy byli na kilka dni przed premierą „The Eternal”, można było tylko pomarzyć. Podobnie, jak w przypadku trasy promującej „Rather Ripped”, także i tym razem sporą część występu zdominowały nowe kompozycje (m.in. „Sacred Trickster”, „What We Know” i „Antenna”). Na wokalu wymiennie pojawiali się Lee Ranaldo, Thurston Moore i Kim Gordon, a na basie grał, dosyć statyczny Mark Ibold. Powtórzono motyw z Openera, kiedy to wpleciono dźwięki, dochodzące z polskiego radia (z jednej z audycji Trójki), z tą różnicą, że pochodziły z hiszpańskiej stacji. Selektywne brzmienie dominowało także w trakcie starszych fragmentów, takich jak: „The Sprawl”, „Hey Joni”, „Cross The Breeze” czy „Tom Violence”. Momentami brakowało iskry i zaskakujących zwrotów akcji, co na szczęście pojawiło się w znacznych ilościach w czasie bisów. Najpierw fantastyczne „Bull In The Heather”, a potem „Expressway To Yr Skull”, gdzie muzycy wpletli chyba jedyny tak intensywny popis sprzężeń i hałasu. To wszystko zatarło wrażenie nieco zachowawczego podejścia do poprzednich wykonań, które poza tym, że bardzo solidne, jakoś nie mogły rozwinąć skrzydeł.
Zwieńczeniem festiwalu był EL-P. Gdyby nie zmęczenie i przesyt wrażeń, także i w tym przypadku nastąpiłby nagły szturm pod scenę. Abstrakcyjne i różnorodne podkłady robiły duże wrażenie i były dalekie od produkcji przesyconych prostymi, bliźniaczo podobnymi bitami, które znamy z komercyjnego połączenia hip-hopu i R&B, skrojonego na potrzeby stacji telewizyjnych typu MTV. Zwłaszcza „Tuned Mass Damper”, z rewelacyjnego „Fantastic Damage”, pokazało, że także imprezowa muzyka może mieć swój własny charakter, wiele wymiarów i wysoki poziom.
Takie odczucie panowało zresztą przez cały festiwal. Primavera Sound odbyła się bez większych wpadek (choć podobno występ Wavves zakończył się kompromitacją, ale to z winy artysty). Zwycięstwo organizatorów było nie mniejsze od tego, które było udziałem najlepszej obecnie piłkarskiej jedenastki klubowej w Europie. Czy w przyszłym roku sytuacja się powtórzy? Czekamy na kolejny, zwalający z nóg, zestaw wykonawców. Do czasu jego ogłoszenia, niech organizatorom przyświeca hasło:
Viva La Barcelona! Catalonia Championee!
Komentarze
[22 czerwca 2009]
[20 czerwca 2009]
A nie wyobrażam sobie Dillinger Escape Plan na festiwalowej scenie, gdy są zupełnie odgrodzeni od publiczności.
[19 czerwca 2009]
[18 czerwca 2009]
Poza tym liczę, że sprecyzujesz ostatnie zdanie, bo nie wiem co masz na myśli.
[18 czerwca 2009]
[18 czerwca 2009]