Primavera Sound '09

Dzień 3,30 maja 2009

Trzeci dzień festiwalu rozpoczął się od dość ciekawych występów kilku młodych wykonawców. Jako, że odbywały się jednocześnie na kilku scenach, trudno było się zdecydować, co wybrać.

Wszystko zaczęło się na dobre, gdy na jednej z nich pojawił się Jeremy Jay. Sam ubrany całkiem na czarno, tak samo wystylizował towarzyszących mu muzyków. Ich występ był mocny i głośny, ale - może właśnie przez to - trochę rozczarowujący. Podane w ten sposób, piosenki amerykańskiego singer/songwritera straciły bowiem całą swą surowość i wiążący się z nią urok. Zagrane w tradycyjny, bardzo rockowy sposób nie potrafiły się zbyt skutecznie obronić. Dużo lepiej wypadły dynamiczne, pełne energii piosenki grupy Shearwater, zagrane w rozbudowanym składzie, w bardzo bogatych aranżacjach. Znacznie cieplejsze było też przyjęcie ze strony publiczności.

Kolejny występ, który odbywał się w podobnym czasie okazał się natomiast sporą pomyłką - grupa Jesu i jej elektroniczno-gitarowy post-metal nijak nie chciały się zmieścić w festiwalowej formule. Raz, że wciąż jeszcze za jasno, za gorąco i za wcześnie na tak mroczną muzykę, dwa, że zupełnie nie pasowała ona na scenę z widokiem na morze z jednej i palmy z drugiej strony. A szkoda, bo wysiłki dwóch wspieranych przez automat perkusyjny artystów, mocno pracujących na to, by za sprawą swej muzyki stworzyć klimat ciężkiej depresji i daleko idącej alienacji z pewnością przyniosłyby znakomity rezultat w jakimś kameralnym klubie w najzimniejszy listopadowy wieczór. Ale na scenie Primavery efekt był taki, jakby ktoś relację z losowania cyfr totolotka ozdobił w tle utworami Joy Division. Trochę szkoda było tak znakomitej muzyki. W międzyczasie scenę po Jeremym Jayu przejęła formacja Kitty, Daisy & Lewis, grająca rock'n'rolla tak, jakby przez ostatnie sześćdziesiąt lat w muzyce nic się nie wydarzyło. Wzbudzało to duży zachwyt zaskakująco sporej grupie widzów, którzy podskakiwali i tańczyli w rytm tej nieludzko staromodnej muzyki. Równie oldschoolowe klimaty panowały w tym czasie na głównej scenie, gdzie muzycy grupy The Jayhawks przypominali swoje bardzo starorockowe granie.

Młodziej i o wiele ciekawiej było na scenie magazynu „Pitchfork”. Występowała tam właśnie formacja Plants & Animals, która zabrzmiała tego popołudnia wyjątkowo ostro i rockowo. Ale bardzo dobrze wpłynęło to na ich, trochę nie pozbierane utwory, a cały występ robił bardzo dobre wrażenie. Kilka minut później, na dwóch usytuowanych blisko siebie scenach, niemal jednocześnie rozpoczęły się dwa, zupełnie różne koncerty. Grupa Th' Faith Healers przedstawiła prawie godzinę dynamicznego grania, mocno osadzonego w indie-rockowej (a momentami - po prostu w rockowej) konwencji. Występ ten był dość udany, choć zdecydowanie czegoś mu brakowało - było tak chyba za sprawą wokalistki grupy, znakomicie dającej sobie radę, jeśli chodzi o wykonywanie swoich pomysłowych partii, ale kompletnie nie dbającej o to, by z koncertu swojej grupy uczynić atrakcyjne w odbiorze widowisko. W efekcie gitarzyści wykonywali świetne, transowe, wciągające kompozycje, a towarzyszącą im dziewczyna po prostu stała w miejscu i potrząsała mikrofonem trzymanym w dłoni, co skutecznie psuło cały efekt.

Primavera Sound '09 - Dzień 3,30 maja 2009 1

Tuż obok prezentowała się natomiast formacja The Secret Society. Ale to również nie był szczególnie powalający występ - niemrawe kompozycje grupy nie nabierały raczej życia w wersjach studyjnych, więc pod sceną została tylko garstka widzów. Wszyscy zmierzali już w kierunku głównej sceny, gdzie za chwilę nastąpić miała kulminacja tego dnia, a może wręcz całego festiwalu. Kulminacja niejako wymuszona przez organizatorów. Plan koncertów na wszystkich scenach ułożony był bowiem tego wieczoru w taki sposób, żeby przez niemal dwie godziny nic nie działo się nigdzie oprócz głównej festiwalowej areny. A tam wystąpić miał Neil Young - wykonawca w zasadzie z trochę innej bajki i półki niż cała reszta festiwalowych gwiazd, ale z drugiej strony - postać przez dużą część sceny alternatywnej, zwłaszcza w Stanach, mocno szanowana i poważana. Nie może więc dziwić taki gest organizatorów, którzy zapewnili artyście gigantyczną publiczność - był to rzadki na festiwalach widok, gdy praktycznie wszyscy widzowie, było nie było ciut ponad trzydzieści tysięcy osób, zgromadzili się pod jedną sceną. Widok był imponujący, ale i równie imponujący był ten występ. Rozpoczął się od jednego z większych przebojów artysty, piosenki „Mansion On The Hill”, a potem ruszyła prawdziwa lawina utworów wielkich, ważnych, albo po prostu, iście po youngowsku szczerych i zaangażowanych. Publiczność wyła z zachwytu i wybaczała mistrzowi te wszystkie momenty, gdy opuszczał rockowe terytorium i urządzał sobie bluesowe czy country'ujące wycieczki. Tym bardziej, że wyglądało na to, że wiekowy już, było nie było, artysta jest w znakomitej formie: wycinał ostre, mocne solówki, trzymał tempo nawet w najbardziej dynamicznych utworach, płynnie zmieniał gitarę elektryczną na akustyczną, akompaniując sobie czasem na harmonijce ustnej, a czasem - na pianinie, na dodatek przez cały czas w pełni panował nad swoim głosem. Ten występ był naprawdę wielkim wydarzeniem i ze wszech miar należnym hołdem dla tego, bez żadnej przesady, wielkiego artysty, którego z całą pewnością trzeba uznać za jednego z ojców całej dzisiejszej muzycznej alternatywy.

Po ponad półtorej godzinie tej muzycznej uczty, nadszedł czas na powrót do współczesności. Wszystkie sceny ruszyły prawie w tym samym momencie, znów nie było więc wiadomo, co wybrać. Najwcześniej, jeszcze zanim Young skończył swój występ, zaczęli grać nowojorczycy z grupy Oneida. To był jeden z głośniejszych występów podczas tego festiwalu (a konkurencja przecież była całkiem spora): brooklyńczycy za pomocą dwóch gitar, klawiszy i perkusji generowali hałas potężny, ale bardzo pomysłowy - nie od dziś słyną przecież wszak jako autorzy noise'u bardzo przystępnego, niemal przebojowego, a ten koncert znakomicie to potwierdził. Publiczność od razu zauważyła, że przy motorycznych, transowych, opartych na powtarzających się niemal nieskończoną ilość razy fragmentach, da się znakomicie tańczyć, więc większość widzów rzeczywiście tańczyła zapamiętale przy tym pomysłowym hałasie.

Zabawa skończyła się prawie dokładnie w tym momencie, kiedy na scenie ATP swój występ zaczynało trio Liars. Amerykanie chyba nigdy nie mieli jeszcze takiej publiki - spośród kilku zaczynających się w podobnym czasie prezentacji, większość festiwalowych widzów wybrała właśnie ich koncert. Muzycy postanowili więc odwdzięczyć się dając z siebie wszystko na scenie. Ale mimo ich wysiłków ten występ pozostawiał pewien niedosyt: czy to przez ewolucję muzyki grupy w stronę nieco spokojniejszego noise-rocka czy to przez niedawne kłopoty lidera zespołu z kręgosłupem, bez trudu można było odnieść wrażenie, że to już nie to samo co kiedyś, gdy Angus Andrew przechodził na koncertach samego siebie i robił wszystko, żeby zapracować na miano najbardziej dzikiego i nieprzewidywalnego frontmana na dzisiejszej scenie alternatywnej. Ale te czasy najwyraźniej się skończyły - Andrew nie stał oczywiście w miejscu, biegał po całej scenie albo grał na gitarze trzymanej nad głową, ale to było naprawdę niewiele w porównaniu z tym, co potrafił zrobić kiedyś. Na poziomie muzycznym grupa wypadła natomiast z bardzo przyzwoitej strony, prezentując materiał bardzo zwarty, mocny i hałaśliwy.

Primavera Sound '09 - Dzień 3,30 maja 2009 2

Część publiczności zaczęła się jednak powoli rozglądać za innymi atrakcjami. Jedną z nich były eksperymenty z rytmem, które grupa Lemonade ze średnim powodzeniem uprawiała na scenie magazynu „Pitchfork”, innym - o wiele silniej przyciągającym publiczność, występ zespołu Deerhunter. Ten bardzo nierówny zespół, zależny bardzo mocno od kaprysów i pomysłów swojego lidera, Bradforda Coxa - najchudszego frontmana na scenie alternatywnej, potrafi zagrać znakomity koncert, albo stracić cały czas na gadanie o niczym. Tym razem górę wzięła raczej pierwsza z tych opcji: grupa najwyraźniej niesiona energią tysięcy widzów, zgromadzonych pod sceną, wypadła naprawdę mocno. „To może być najlepszy moment w moim całym dotychczasowym życiu” - wykrzykiwał Cox i robił wszystko, żeby ta deklaracja nie była tylko pustymi słowami, a co najważniejsze - żeby publiczność czuła się podobnie. Grupa wykonała więc bardzo mocny program, kładąc nacisk raczej na tą piosenkową, a nie ambientowo-eksperymentalną część swojej twórczości (choć sporej dawki tej ostatniej też oczywiście zabraknąć nie mogło). Efekt był doprawdy niezły, a publiczność doceniła to bardzo adekwatnie, kibicując Coxowi od początku do samego końca jego występu.

A zanim wokalista Deerhunter zszedł ze sceny, na głównej festiwalowej arenie gotowy do akcji był już kolejny headliner festiwalu - nowojorska legenda muzycznej alternatywy i awangardy, grupa Sonic Youth. Członkowie zespołu byli najwyraźniej w bardzo bojowych nastrojach, bo zaczęli swój występ od zestawu bardzo mocnych, punkowych kompozycji. I od razu było słychać, że akcent będzie tej nocy położony przede wszystkim na dynamiczne, porywające granie, a nie dźwiękowe eksperymenty - muzycy najwyraźniej uznali, że festiwalowa publiczność woli skakać niż medytować, więc starali się redukować do minimum swoje awangardowo-improwizacyjne ciągoty.

W programie koncertu przeważały oczywiście kompozycje nowe i najnowsze - choćby te, które znalazły się na kolejnej płycie grupy, albumie „The Eternal”, którego premiera zaplanowana została kilka dni po festiwalu. Ale jako, że w zasadzie z miejsca stały się one sonikowymi klasykami, nikomu to w żaden sposób nie przeszkadzało. I kiedy po siedemdziesięciu minutach tego iście hardcore'owego występu muzycy zeszli ze sceny, było wiadomo, że bez bisu się nie obędzie. I rzeczywiście, po chwili nowojorczycy byli już z powrotem, by zaprezentować iście elektryzujący deser, w którym nie mogło oczywiście zabraknąć wielkich przebojów grupy, m.in.: „Bull In The Heather”. Bis okazał się zresztą tym fragmentem koncertu, podczas którego muzycy najbardziej pofolgowali swojej tendencji do improwizacji i eksperymentu - pojawił się bowiem w jego trakcie fragment aż kilkuminutowej zabawy gitarami z rozkręconymi maksymalnie potencjometrami. Kto jak kto, ale mistrzowie takich pomysłów nie mogli sobie przecież tego odmówić na sam koniec swojego długiego występu. To był świetny koncert muzyków, którzy już nic nie muszą, ale nadal im się jeszcze chce, a zarazem - jeden z ostatnich gitarowych akcentów tego wieczoru i całego festiwalu. Został w zasadzie już tylko jeden: występ grupy Black Lips, która swym wściekłe surowym i chwytliwym rock'n'rollem wprowadziła tłumnie zgromadzoną pod sceną publiczność w prawdziwy amok: zaraz miało świtać a tysiące ludzi szalało w rytm utworów żywcem zaczerpniętych z lat pięćdziesiątych w wykonaniu czterech dziarskich Amerykanów. To był mocny akcent na koniec gitarowej części festiwalu.

Na pozostałych scenach trwały w najlepsze imprezy djskie. Jedną z nich swymi zaskakująco mocno hiphopowo-dubowymi dźwiękami rozkręcał dj/raptu re, inną - biały raper El-P. Najwięcej publiczności zgromadził jednak występ duetu Simian Mobile Disco, grającego mocne electro w doskonałej oprawie świetlnej. Było w czym wybierać, a że na festiwalowym terenie wciąż były tysiące uczestników, każda z imprez cieszyła się sporym powodzeniem. I chyba nikt nie mógł pogodzić się z tym, że to już był koniec tegorocznego festiwalu.

Przemek Gulda (8 czerwca 2009)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: adam b
[18 czerwca 2009]
nie to, że shellac, jesus lizard, lightning bolt, ech

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także