Primavera Sound '09
Dzień 1,28 maja 2009
Barceloński festiwal rozpoczął się bardzo leniwie i nieśmiało. Godzina była jeszcze na tyle wczesna, że obsługa techniczna dopiero niemrawo ustawiała brzmienie na poszczególnych scenach, na większości stoisk sprzedawcy zaczynali rozkładać płyty i koszulki, a kucharze w strefie gastronomicznej obierali ziemniaki na frytki.
Pierwsze występy na odpalonej jako pierwsza scenie firmowanej przez internetowy portal Pitchfork oglądała więc tylko garstka widzów. Nie mogło być to specjalnie budujące dla muzyków rozpoczynającego festiwal hiszpańskiego zespołu Veracruz, ale mimo to dali z siebie wszystko. Psychodeliczna, nieco mroczna muzyka grupy miała się nijak do plażowej atmosfery, ale najwyraźniej nie przeszkadzało to ani artystom, ani rosnącej z minuty na minutę grupie gromko oklaskujących zespół widzów.
Jako druga zainaugurowała swą działalność umieszczona nieco na uboczu scena pod wspólnym szyldem magazynu „Vice” i producenta okularów słonecznych, firmy Ray Ban. Jako pierwsi stanęli na niej muzycy tria Cuzo, prezentujący dynamiczną, ale raczej słabo porywającą, instrumentalną miksturę stoner rocka i ambientowej elektroniki. Ten eksperyment nie okazał się zbyt przekonujący, więc warto było raczej wrócić pod scenę magazynu Pitchfork, gdzie montowali się właśnie ulubieńcy wielu amerykańskich blogów, muzycy grupy Women. Czterech młodych Amerykanów z całkowicie obojętnymi minami wykonywało swoją prostą, ale intrygującą muzykę, w której na pierwszy plan wybijał się momentami charakterystyczny rytm (perkusista oprócz standardowego zestawu bębnów miał jeszcze do dyspozycji sporą ilość niecodziennych dodatków: od dzwonków i łańcuchów aż do cymbałków), a kiedy indziej - improwizowany gitarowy rozgardiasz. Łagodne, urocze wręcz melodie goniły chaotyczne fragmenty, słodkie refreny, instrumentalne improwizacje, ale to wszystko nie za bardzo chciało jednak do siebie pasować, więc ogólne wrażenie nie było niestety najlepsze.
Dużo bardziej spójny okazał się występ grupy Magic Markers, otwierający scenę pod szyldem All Tomorrows' Parties. Zaczęło się zaskakująco spokojnie i łagodnie: od kilku delikatnych piosenek, niemal wyszeptanych przez gitarzystkę, a zarazem wokalistkę grupy. Dopiero po kilku minutach muzycy przypomnieli sobie o swoich noise'owych korzeniach i zamiast używać swoich instrumentów w tradycyjny sposób, zaczęli raczej generować przy ich pomocy mało skoordynowany hałas. Najskuteczniej wychodziło to oczywiście gitarzystce, która kładła gitarę na scenie i wydobywała z niej najbardziej przerażające dźwięki, jakie się tylko dało. To ona była siłą napędową tego występu - mimo, że ubrana była w ekstremalnie wysokie szpilki, biegała po całej scenie albo wyskakiwała wysoko w górę, targała sobie włosy, klaskała i bawiła publiczność zabawnymi żartami, np. o swych opadających spodniach. I wszystko było niby dobrze, ale jednak ten występ pozostawił pewien niedosyt: obiecywał przez cały czas dużo więcej niż w efekcie dawał, wszystko było na granicy jakiegoś wielkiego wybuchu, który jednak wciąż nie następował.
Zupełnie inne emocje towarzyszyły występowi grupy The Bats, który odbywał się na scenie obok - weterani alternatywnego grania zaprezentowali sporą dawkę bardzo tradycyjnego indie-rocka, że zdecydowanym naciskiem na drugi człon tej nazwy, ożywiając nostalgię za dawno minioną epoką - mniej więcej połową lat 80-tych. Trochę ciekawsza wydawała się być kolejna propozycja portalu Pitchfork - występ grupy Girls (w której oczywiście nie występuje choćby pół dziewczyny). Zespół zaprezentował zestaw bardzo dziarskich, wpadających w ucho, a jednocześnie - pociągająco kiczowatych piosenek, nawiązujących do klasyki popowego rocka. Perkusista grupy świecił potężną łysiną i epatował równie potężnym wąsem, a wyglądający na nastolatka śpiewający gitarzysta starał się ukryć wyraźną tremę naiwnymi żartami.
Kolejną atrakcją, nie znajdującą się na dodatek w głównym festiwalowym programie, był pierwszy z dwóch zaplanowanych na ten wieczór, akustycznych występów w maleńkim namiocie pomiędzy scenami. Jego bohaterami byli muzycy francuskiej grupy Phoenix, których muzyka w tej bardzo odległej od oryginału, pozbawionej zupełnie elektroniki wersji, wypadła nader interesująco. Odarte ze swego zwyczajowego brzmienia kompozycje zabrzmiały dość chwytliwie, a wykorzystanie klarnetu okazało się bardzo dobrym pomysłem. I szkoda tylko, że muzycy zaprezentowali bardzo krótki set - zagrali ledwie kilka utworów i po kwadransie było już po wszystkim. Można więc było spokojnie udać się pod główną festiwalową scenę, gdzie właśnie kończył swój występ zespół Spectrum. Kończył w sposób dość imponujący: długą, transową improwizacją, opartą na mocnej grze sekcji rytmicznej i całkowicie rozwichrzonych partiach gitarowych i elektronicznych.
Kilka minut później na stojącej na brzegu morza scenie Rockdelux, wystartował koncert zespołu The Vaselines. Rozpoczął się w jedyny możliwy sposób - od brawurowego wykonania piosenki „Son Of A Gun” - to właśnie jej cover przygotowany przez Nirvanę zwrócił uwagę całego muzycznego świata na kompletnie zapomnianą szkocką formację, co koniec końców doprowadziło do jej reaktywacji. W wykonaniu swych autorów piosenka zabrzmiała surowo, ale ogniście i zadziornie, podobnie zresztą jak kolejny rozsławiony przez Nirvanę utwór, „Molly's Lips”, zagrany już po kilku minutach. Szkocki duet, choć był to jeden z jego pierwszych występów po reaktywacji („Pierwszy raz gramy na wolnym powietrzu. Nie, zaraz, drugi raz!” - zwierzała się ze sceny wokalistka grupy), muzycy z podstawowego składu, wspierani przez trójkę dużo młodszych instrumentalistów, dawali sobie radę znakomicie.
Ale nie było czasu, żeby za długo rozsiadać się pod sceną, bo tuż obok rozpoczynał się właśnie koncert projektu The Tallest Man On Earth. Koncert, który - jak się miało okazać już wkrótce - był jednym z najmocniejszych punktów pierwszego dnia festiwalu. Kryjący się pod tym mocno oczywiście przesadzonym szyldem Kristian Matsson, jest jednym ze współczesnych singer/songwriterów, nawiązujących w swej muzyce do dawnych, folkowo-country'owych wzorców. Ale bardzo daleko mu do bycia po prostu jednym z wielu - obok kilku oczywistych powodów, takich jak świetne kompozycje czy fakt, że mimo perfekcyjnego południowego akcentu, jest rodowitym Szwedem, jest jeszcze jeden: genialne koncerty. Ten w Barcelonie nie był wyjątkiem: Matsson po raz kolejny pokazał, że jak mało kto opanował sztukę występowania na żywo. W przeciwieństwie do wielu innych artystów poruszających się w podobnej stylistyce, Matsson nie buduje kilkuosobowego składu i nie przearanżowuje swoich utworów: wykonuje je sam, w wersjach takich, jak na płycie, dodając do nich mnóstwo energii, czasem przybierającej wręcz formę żywego ognia. Muzyk jest na dodatek w ciągłym kontakcie z publicznością, czasem uśmiechając się do niej kokieteryjnie, czasem robiąc niby groźne miny, a czasem przepraszając wzrokiem za te chwile, kiedy musi dostroić gitarę. Ale przepraszać nie było po co - nikt nie miał tu do niego ani trochę pretensji, wszyscy wsłuchiwali się z uwagą w jego kolejne piosenki. A kiedy na koniec zabrzmiał jeszcze utwór „King Of Spain”, który w tych okolicznościach nabrał w oczywisty sposób dodatkowego sensu, publiczność wpadła w prawdziwy amok. I nie była to reakcja ani trochę przesadzona - za ten znakomity występ temu artyście zdecydowanie należało się tak gorące przyjęcie.
Gdy Matsson skończył grać, można było jeszcze zdążyć na końcówkę odbywającego się na scenie ATP koncertu grupy Lightning Bolt, jednego z przedstawicieli bardzo widocznego na tym festiwalu nurtu noise'owego. Duet z pasją brnął przez swoje zawrotne kompozycje, w których na tle dynamicznej gry perkusji trwa niekończąca się, świdrująca gitarowa solówka. Na koncercie wypadało to co najmniej intrygująco.
Ale już trzeba było biec pod główną festiwalową scenę, gdzie właśnie zaczynał się koncert grupy Yo La Tengo. Ta kompletnie niedoceniona w Polsce grupa, na Zachodzie mająca status podobny do tego, którym cieszą się takie zespoły jak Sonic Youth czy Pixies, już na dzień dobry pokazała na co ją stać, rozpoczynając - zupełnie nietypowo - swój koncert od zmasowanego gitarowego ataku na uszy publiczności. Kiedy słuchacze ochłonęli po kilkuminutowej sonicznej nawale, było już spokojniej. A nawet niemal sielsko. Owszem, zespołowi zdarzało się zapuszczać na tereny bliskie niemal muzyce noise, ale trójka doświadczonych artystów równie często proponowała po prostu zwykłe, bardzo ładne indie-rockowe piosenki, dedykując na dodatek każdą kolejną z nich jakiemuś zaprzyjaźnionemu zespołowi czy stacji radiowej, co już samo w sobie było urocze. Ten koncert był kolejnym dowodem na to, że ten zespół w pełni zasługuje dziś na miano żywej legendy muzycznej alternatywy.
Kiedy trójka muzyków z New Jersey prezentowała zestaw swoich największych przebojów, uzupełnionych o kilka nowości z zapowiadanej na jesień kolejnej płyty, na scenie obok, swoimi lekko folkującymi piosenkami próbowali zaczarować publiczność muzycy grupy Bowerbird. Ich nieśmiałość i delikatność były urocze, ale ich występ, pozbawiony energii i siły, nie robił niestety wielkiego wrażenia.
Na scenie ATP, zgodnie z jednym z przewodnich haseł tej inicjatywy - przypominania ważnych jeszcze kilka lat temu, a dziś trochę zapomnianych zespołów, królowała tymczasem mocna, bezlitosna muzyka w wykonaniu królów noise'u sprzed ponad dekady, grupy Jesus Lizard. Jej muzycy, skupieni na swoich instrumentach, generowali swój matematyczny, precyzyjny hałas, zostawiając pole do popisu dla swego wokalisty. A ten nie szczędził sił, żeby dać publiczności odczuć, że uczestniczy w wyjątkowym widowisku. Rozebrany do połowy, wyraźnie nawiązywał swoim zachowaniem do tego, co na scenie robi zwykle Iggy Pop: tańczył, skakał, robił groźne miny, aż wreszcie nie wytrzymał i rzucił się w tłum.
Zgoła inne formy ekspresji panowały tuż obok, gdzie swój koncert zaczynał właśnie Andrew Bird. Całkiem adekwatnie do swojego nazwiska, artysta wygenerował na scenie istne ptasie radio: skrzypce i spory zestaw elektroniki zabrzmiały tak, że widzowie mogli odnieść wrażenie, jakby przenieśli się w sam środek gęstego lasu.
Z powrotem do miasta przenieśli widzów Francuzi z grupy Phoenix. Przez ostatnich kilkanaście miesięcy pozostający jakby na uboczu, dziś wracają do pierwszej ligi: z nową płytą i w znakomitej formie. Ten koncert świetnie to pokazał. Artyści wyłonili się z mroku i zaczęli swój występ, rzucając na pierwszy ogień swój nowy singiel, utwór zatytułowany „Lisztomania”. Na żywo sprawdził się nadzwyczaj dobrze, podobnie zresztą jak i cała reszta kompozycji z albumu „Wolfgang Amadeus Phoenix”, których w programie tego wieczoru znalazło się całkiem sporo. Nie zabrakło też największych przebojów z utworów „Too Young” na czele, który jednak, całkiem zaskakująco, wpleciony gdzieś w środek setu nie zabrzmiał tak dobitnie, jak mógłby. Wyrazistą scenografia, scena spowita krwistoczerwonym blaskiem, zachwycające efekty świetlne - to były dość proste sposoby, żeby występ tego, dość przeciętnego przecież w gruncie rzeczy, zespołu uczynić sporym wydarzeniem festiwalu. I udało się to znakomicie. Choć publiczności na tym koncercie było sporo, pod koniec zaczęło jej wyraźnie ubywać - przecież już za moment miał się rozpocząć występ festiwalowego headline'ra - grupy My Bloody Valentine.
Brytyjczycy dali na siebie chwilę czekać, ale kiedy rozległy się pierwsze, sprokurowane przez nich dźwięki nie było najmniejszych wątpliwości, kto tu rządzi. Zespół zabrzmiał tak potężnie, że nawet stojąc stosunkowo daleko od głośników, niskie dźwięki czuło się zupełnie fizycznie w całym organizmie.
Widać było od samego początku, że muzycy są w znakomitej formie i granie razem daje im sporą radość. Co wcale oczywiście nie oznacza, że dzielili się nią specjalnie chętnie z publicznością: przez cały występ zachowywali daleko idącą powściągliwość, nie odezwawszy się bodaj ani razu. Nie pozwolili też robić sobie zdjęć, ani pokazywać tego, co się dzieje na scenie na telebimach. Ot, kaprysy gwiazd. Ale kaprysy można sobie mieć, kiedy gra się tak znakomite koncerty. Muzycy My Bloody Valentine przesuwali się po swojej setliście niczym perfekcyjnie pracująca maszyna: bezwzględna, bezbłędna i zabójczo skuteczna. Kolejne utwory, i te mniej znane, i te będące największymi przebojami grupy, wybuchały jeden po drugim gitarowym jazgotem i wyłaniającymi się spod niego z wielkim trudem melodiami i partiami wokalnymi. Z każdą minutą zespół rozpędzał się, jakby muzycy wpadali coraz głębiej w jakiś silny trans. A przerwy między utworami, te krótkie chwilę ciszy, brzmiały jak nieznośny dysonans. Ostatnie minuty koncertu to już tylko jednolity, monumentalny jazgot, który brzmiał raczej jak pochodzący z silnika odrzutowca, a nie z rozregulowanych bezlitośnie gitarowych efektów. Potęga. Ten koncert porywał i powalał, pokazywał dobitnie, że jeden z kanonicznych zespołów indie po powrocie na scenę jest o kilka długości lepszy niż którakolwiek z grup jawnie czy skrycie czerpiących zeń inspiracje.
Choć z drugiej strony te ostatnie bywają przecież całkiem ciekawe i godne uwagi - najlepszym dowodem był koncert, który rozpoczynał się właśnie na scenie po drugiej stronie festiwalowego terenu. Zainstalowali się na niej członkowie zespołu młodszego od My Bloody Valentine o co najmniej trzy generacje - to Brytyjczycy z The Horrors. Muzycy powrócili po kilku miesiącach nieobecności na scenę z zupełnie nową płytą, nowym image'm i nowym pomysłem na granie. Na dodatek - trochę jakby odcinają się od swej przeszłości, prawie nie wracając na koncertach do starszych nagrań. Tak było podczas zakończonej tuż przed festiwalem amerykańskiej trasy, tak poniekąd było i w Barcelonie. Choć podczas hiszpańskiego festiwalu było jednak trochę inaczej, bardziej punkowo, tak jakby niedawna ewolucja grupy w ogóle nie miała miejsca. Stało się tak chyba głównie za sprawą dużego zdenerwowania muzyków na obsługę sceny i problemy techniczne, które momentami niemal przeszkadzały im grać.
Nie ma tego złego, co koniec końców nie wyszłoby na dobre: publiczność dostała bardzo mocny, dynamiczny koncert, podczas którego nawet te najdelikatniejsze utwory z najnowszej płyty zabrzmiały tak, jakby pochodziły z mrocznego i kąśliwego debiutu grupy. Na deser fani otrzymali jeszcze specjalny prezent w postaci bardzo surowej wersji piosenki „Sheena Is A Parasite” - pierwszego przeboju grupy, pochodzącego sprzed kilku lat. Mimo nerwów i frustracji, publiczność otrzymała pierwszorzędne widowisko: lekko schozofrenicznie zachowującego się basistę, na pozór nieobecnego klawiszowca, zapatrzonego w samego siebie gitarzystę, skupionego perkusistę i wokalistę, do którego znakomicie zdają się pasować słowa, które sam wykrzykiwał w refrenie jednej z piosenek: „I Can't Control Myself”. Publiczność doceniła to, co działo się na scenie, ruszając z miejsca do dziarskiego pogo. Nie było czasu na bisy, więc koncert skończył się po czterdziestu minutach, w samą porę, żeby sprawdzić, co się działo na innych scenach. A działo się już w zasadzie coraz mniej - każda z nich powoli zamykała swe podwoje. Na scenie ATP ostatni utwór grał zespół Wooden Shjips, który zabrzmiał podejrzanie hipisowsko. Na scenie portalu Pitchfork nie mogło oczywiście zabraknąć ostatniego odkrycia redakcji - zespołu Wavves. Koniec jego występu miał dość nieoczekiwany przebieg: muzycy pokłócili się ze sobą, a obsługa uznała, że czas robić porządki i... wyłączyła prąd. Trochę na przekór nazwie sceny - Rockdelux - swój długi set kończył tam zgoła nierockowy artysta - Aphex Twin. Jego ciężkie bity ilustrowane były wciągającymi wizualizacjami, które od barwnych graficznych abstrakcji płynnie przechodziły do brutalnej dosadności, w postaci np. filmowych rejestracji sekcji zwłok. Ten występ był sygnałem, że noc przechodzi w fazę taneczną. Na każdej scenie występowali artyści, którzy generowali dźwięki świetnie nadające się do tańca, czy to za pomocą sampli z płyt (Squarepusher), czy też tradycyjnych instrumentów (np. grupa Ebony Bones). Tańce trwały do białego rana, choć z minuty na minutę chętnych ubywało. Tak kończył się pierwszy dzień festiwalu.
Komentarze
[10 czerwca 2009]