33 najlepsze EP-ki wg Screenagers.pl

Część trzecia: N-Z

Obrazek pozycja The Nerves – The Nerves (własnym sumptem, 1976)

The Nerves – The Nerves (własnym sumptem, 1976)

Gdy The Nerves zastanawiali się nad kolejnym krokiem, Peter Case, basista grupy, w rozmowie z jedną z lokalnych gazet pytał: „Powiedzmy, że jesteście nową grupa, własnym sumptem wydaliście pierwszy krążek (rzeczone EP), prowadzicie własny klub (Punk Palace na rogu Sunset i Gower), sami zorganizowaliście sobie trasę koncertową po Stanach (3 miesiące, ponad 100 występów, 25 tys. mil), to jaki jest wasz następny ruch?” – prasa muzyczna próbowała rozsupłać stylistyczny węzeł, jaki na początku lat 70. zdawał się wiązać amerykańską scenę. Przeszło dekadę zawieruchy mocno podsumował rodzimy Rolling Stone – „Masowy odbiorca tkwi w próżni: znudzony intelektualną pustką radiowego rocka, odizolowany od disco, niechętny ciężkiej przeprawie z punkiem” – dostrzegając zarazem krystalizującą się w tzw. międzyczasie muzykę środka. Power-pop miał (ostatecznie) pogodzić melodyjność i urokliwe chórki z oszczędnym, acz pełnym gitarowego żaru aranżem, a przy okazji przywrócić, po epoce glamowego wyuzdania, wiarę w niewinność i cnotliwość rocka. Z perspektywy lat widać jak spektakularnie ta trudna sztuka udała się kalifornijskiemu trio The Nerves (składu dopełniali Jack Lee na gitarze i Paul Collins na bębnach) na debiutanckim EP – cztery ogniste, przeładowane emocjami (mocarne „Hanging On The Telephone”), ale ujmujące prostotą i liryzmem kompozycje zbudowane zostały w oparciu o najlepsze wzorce: The Beatles, The Beach Boys, Dave Clark Five, The Zombies. W kwestii power-popowego wzorca The Nerves to do dziś ścisła czołówka. (ml)

Obrazek pozycja Pavement – Watery, Domestic (Matador, 1992)

Pavement – Watery, Domestic (Matador, 1992)

To właściwie dogrywka do epokowego debiutu formacji Malkmusa, zarówno ze względu na datę wydania jak i klimat, ale jednocześnie „Watery, Domestic” wykazuje pierwsze oznaki uspokojenia się zespołu tudzież jakieś ślady produkcji. Nie słuchajcie Allmusic, słuchajcie Screenagers – te świetne cztery kawałki to nieco (jednak) zapomniany dokument z działalności jednego z najważniejszych zespołów w historii indie-rocka, swoisty most pomiędzy dwoma niekwestionowanymi klasykami nagranymi przez Pavement. Bo, jak już wyżej było, choć realia raczej „slantowe”, to zamykający „Shoot The Singer” i jego nienagannie melodyjne zwrotki jakby zapowiadały wyluzowanie i wygładzenie, które nastąpi za dwa lata. Perkusja „Frontwards” przywodzi skojarzenia z „In The Mouth Of A Desert”, ale sam refren to już indie-piosenkarstwo; że najwyższej próby, właściwie nie ma sensu dodawać. Najmniej robiące wrażenie w tym zestawie „Lions...” charakteryzuje się rwaną rytmiką i zabiegami znanymi z debiutu, ale najlepszym momentem tego wydawnictwa jest opener. „Texas Never Whispers” to czysty „S&E”; począwszy od katharsis, które niesie jazgotliwe intro (samplowane przez Placebo, ale to pewnie wszyscy już wiedzą), przez zawadiackie zwrotki, absurdalny refren, zawodzącą faktyczną końcówkę circa 2:10 i wreszcie ostateczne wygaszenie utworu quasi-jamem – to jest klasyczny przejaw geniuszu, dla mnie pierwsza piątka utworów grupy, cios między oczy. Słowem, niby cztery utwory, kurczak na okładce, ale to jest indie-elementarz. Materiał ten otwiera drugą płytę reedycji debiutu Pavement, czyli jest ogólnodostępny. Na szczęście. (dh)

Obrazek pozycja Pixies – Come On Pilgrim (4AD, 1987)

Pixies – Come On Pilgrim (4AD, 1987)

Kiedy zobaczyliście tytuł tego felietonu, na pewno zastanawialiście się, „co oni tam powrzucali” – zgaduję, że myśl „no, co jak co, ale Come On Pilgrim, musiało się załapać” była jedną z pierwszych. Faktycznie, w naszym wyborze EP-ek ta pozycja jest jednym z najbardziej oczywistych typów. Nie chodzi tylko o w sumie niepodważalną kwestię „zajebistości” materiału, ani także niekwestionowalną konieczność zauważenia „początku drogi wielkiego zespołu, za którym podążyły rzesze, który odcisnął swe piętno na twórczości zespołu X oraz Y, itd, itd”. „Come On Pilgrim” to Pixies w pigułce – nie daje co prawda tak pełnowymiarowego kopa jak długogrające propozycje, ale już od początku doświadczamy wrzasku Francisa i zabawy tekstem „Cari-boooooouuuu”. W zamieszczonej wersji „Vamos” ucho łapie charakterystyczny stukot perkusji, a w wielokrotnie parafrazowanym przez użytkowników dróg „Ed Is Dead” znajdziemy zaczątek gitarowych schematów rozpędzających całe „Doolittle”. „Come On Pilgrim” to zaczyn, z którego prostych patentów wyrosły wspaniałe wypieki kolejnych zestawów kompozycji Pixies. Jeśli jakimś cudem nie znacie tej EP-ki (dobra, żart, mówię może do 5%), bądźcie nam wdzięczni i szybko poddajcie swoje małżowiny tym dźwiękom – uchroniliśmy Was od epitetów, na które załapał się bohater „Nimrod’s Son”. You are the son of a mother fucker – cytat końcowy dla niezdecydowanej części tych nieogarniętych 5%. (ww)

Obrazek pozycja R.E.M. – Chronic Town (I.R.S., 1982)

R.E.M. – Chronic Town (I.R.S., 1982)

R.E.M. nie skończyli się na „Chronic Town”, ale nawet gdyby tak się stało, to i tak przeszliby do historii. Na rok przed słynnym długogrającym debiutem kwartet z Athens zaserwował olśniewający zestaw pięciu piosenek, z których każda byłaby w gronie definitywnych highlightów „Murmur”. Berry, Buck, Mills i Stipe zapamiętale ćwiczą tu wariant Gang Of Four w wersji soft i melodyjnej („Wolves, Lower”, „Stumble”), wyznają miłość Byrds („Gardening At Night”), przywołują też power-popowy kanon Flamin’ Groovies („Carnival Of Sorts” a.k.a. „Box Cars”). Ręka Petera Bucka pieszcząca struny niskobudżetowego Rickenbackera z niezwykłą lekkością i bezpretensjonalnością kreśli kolejne szalenie melodyjne, lotne hooki (przypomniał mi się wiaterek, który na pamiętnym polskim koncercie powiewał wzorzystą koszulą gitarzysty R.E.M.). Z drugiej strony enigmatyczna poezja Stipe’a nadaje nagraniom wyraźnie studenckiego smaczku. I jeszcze zauważmy, że nigdy później w historii wydawnictw tego wyśmienitego zespołu stosunek niepotrzebnych nut do ogółu zagranych nie był tak niski, że dążący do zera. (ka)

Obrazek pozycja Seefeel – Plainsong (Too Pure, 1993)

Seefeel – Plainsong (Too Pure, 1993)

Seefeel byli początkowo jednym z wielu odłamków powstałych po shoegaze’owej eksplozji, prezentując na debiutanckim albumie „Quique” piosenkową psychodelię rozmytą za pomocą gitarowych efektów. Stosunkowo szybko zaznaczyli swoją odrębność od epigonów My Bloody Valentine, oddalając się od formatu rockowego zespołu na rzecz odważniejszych flirtów z elektroniką. EP-ka „Plainsong” doskonale ilustruje ten proces, prezentując zespół w trzech zasadniczo odmiennych obliczach. Oparty na zapętlonych przesterach i eterycznych wokalizach kawałek tytułowy wyraźnie osadzony jest jeszcze w dream-popowej tradycji Cocteau Twins. „Moodswing” to już nieco inna bajka – rozmyte tekstury podbudowane są bitem kierującym je w stronę elektronicznego downtempo w stylu Nightmares On Wax. Highlightem, a zarazem najbardziej eksperymentalnym fragmentem EP-ki, jest jednak „Minky Starshine”, rozpoczynający się antycypującymi twórczość Fennesza warstwami zmanipulowanych gitar, przechodzących deszczem metalicznych hi-hatów w regularne ambient techno a la „Selected Ambient Works 85-92” Aphex Twin. „Plainsong EP” to niezwykłe świadectwo tego, w jak różnych kierunkach ewoluowała spuścizna Kevina Shieldsa. (mm)

Obrazek pozycja The Specials – Ghost Town (2 Tone, 1981)

The Specials – Ghost Town (2 Tone, 1981)

Patrząc z perspektywy czasu: tandem Thatcher-Reagan miał kluczowy wpływ nie tylko na politykę, ale był również katalizatorem dla wielu ruchów muzycznych i zespołów przełomu lat 70. i 80. – zaczynając od punku, po post-punkowe i new-popowe kapele, wykorzystujące swoje teksty, by wyrazić sprzeciw oraz nastroje panujące w społeczeństwie (przeintelektualizowana misja niesienia komunizmu Greena Gartside’a, fantastyczne wizje proletariackiego społeczeństwa Marka E. Smitha czy przerażające obrazy zimnej wojny The Clash). The Specials nagrali „Ghost Town” w odpowiedzi na politykę gospodarczą Margaret Thatcher, która niewątpliwie miała przyczynić się do zwiększenia bezrobocia w Szkocji i zindustrializowanej, północnej części Anglii, gdzie leżało Coventry – miejscowość, z której pochodzili członkowie zespołu (This town, is coming like a ghost town/ All the clubs have been closed down). Duży wpływ na kształt wydawnictwa miały też zamieszki w Londynie, Liverpoolu i Brixton, podczas tłumienia których policja potraktowała z wyjątkowym okrucieństwem młodych Murzynów (Bands won’t play no more / Too much fighting on the dance floor). „Ghost Town” obok „Gangsters” i „Too Much Too Young” stało się jednym z największych hitów The Specials. (kmw)

Obrazek pozycja Super Furry Animals – Ice Hockey Hair (Creation, 1998)

Super Furry Animals – Ice Hockey Hair (Creation, 1998)

„Ice Hockey Hair”, według Wikipedii, to nic innego jak uczesanie a la „czeski piłkarz” lub „na Ziobera”, czyli sposób noszenia włosów, który wspaniale przyjął się w naszym, słynącym z gościnności, kraju. Ta bliska polskim sercom tradycja fryzjerska szczególnie mocno kojarzy się jednak przede wszystkim z inną uroczą, lokalną adaptacją, czyli gatunkiem disco polo. W każdym razie, jeśli chodzi o EP-kę Super Furry Animals, triumfuje tu ich słynna metoda twórcza, „666 pomysłów na sekundę”. Widać to choćby w warstwie tekstowej, gdy się weźmie pierwsze z brzegu i na płycie „Smokin’”, które już w tytule różnorako się mieni, bo może się oczywiście odwoływać do palenia papierosów czy innej używki, ale równie dobrze, co sugerował zespół, może odsyłać w nieoswojone rejony wątłusza srebrzystego i procesu wędzenia. A że przy okazji zahaczają o sens życia, chyba nikogo nie powinno dziwić. No i muzyka oczywiście. Najpierw to jest taki prawie-funk, później jakieś epickie monstrum z mamroczącym, ociekającym ciężkim walijskim akcentem, wokalem Gruffa Rhysa, który w kółko mieli temat palenia/wędzenia wątłusza srebrzystego, a po drodze mamy murzyński niemal chórek, przelatuje fujarka i kończy się to jakimś elektronicznym bełkotem. Wszystko w pięć minut mniej więcej. Jeśli chodzi o tytułową kompozycję, to oczywiście jest ona również próbą upchnięcia w wąskie ramy popowej piosenki wszystkiego, co akurat Super Furry Animals mieli pod ręką. Źle złamany bit na wstępie, który służy tylko zmyleniu przeciwnika, bo później następuje rozrost, pojawiają się gitary i w ogóle rock and roll, a za chwilę robi się jak na „Moon Safari”, bo akurat ktoś miał kaprys, żeby użyć wokodera w podobny sposób. Są też oczywiście zaskakujące zwroty akcji, zmiany tempa, mostki, jakieś odwołania do lat 60., chórki, mantry, elektro zajawki. „Mu-tron” z kolei to śliczna balladka, poprzedzająca powtórkę ze „Smokin’”, zagraną na kowbojską modłę tak przekonująco, że ja od razu sobie wizualizuję, jak to jest, gdy Chuck Norris karmi konia ze słomką w ustach (Norrisa, nie konia). To jest bardzo dobra muzyka, bez wątpienia. (łb)

Obrazek pozycja This Heat – Health & Efficiency (Piano, 1980)

This Heat – Health & Efficiency (Piano, 1980)

„Health & Efficiency” to This Heat w pigułce: wszystko, z czego ta grupa zasłynęła, można znaleźć w dwóch utworach tworzących pomost między debiutem a drugim albumem zespołu. Tytułowy kawałek – chyba najbardziej energetyczny utwór autorstwa This Heat w ogóle – swoją nazwę odziedziczył po brytyjskim magazynie dla nudystów ukazującym się na przełomie lat 50. i 60. Frywolny „song about the sunshine” przechodzi w repetytywny motyw będący wynikiem czołowego zderzenia post-punku i krautrocka, na tle krajobrazu zbudowanego na przecięciu muzyki konkretnej i rozwijającego się równolegle w tamtym okresie industrialu. Połączenie abstrakcji, popowej melodyjności i metod kulturowego terroru zostaje błyskotliwie wplecione w rockowe struktury. „Graphic/Varispeed” z kolei to porcja czystego eksperymentu z taśmami i prymitywnymi formami samplowania: fragmenty kompozycji z debiutanckiego albumu zostały zapętlone w dryfujący po szerokim zakresie częstotliwości dron, przeznaczony do słuchania w każdym z ustawień prędkości gramofonu, wyprzedzając nie tylko do dziś nie do końca odkrytą koncepcję „aktywnego słuchania”, ale również większość współczesnej, okołoambientowej elektroniki. W sumie: dwadzieścia minut, które imponuje nowatorstwem nawet po blisko trzydziestu latach od nagrania. (mk)

Obrazek pozycja Tigercity – Pretend Not To Love (własnym sumptem, 2007)

Tigercity – Pretend Not To Love (własnym sumptem, 2007)

Historia pod tytułem „Tigercity a sprawa polska” doczeka się w końcu szczęśliwego finału – brooklyński kwartet zawita do nas w kwietniu z minitrasą. Dobór miejscówek wydaje się kwestią sporną, nieznana jest jeszcze cena biletów, ale już wiadomo, że na występy zespołu przybędą tłumy miłośników urokliwego popu w duchu Prefab Sprout o tanecznej prominencji ABC, gatunkowym wyszukaniu Talking Heads i eteryczności Roxy Music. Wiem również, że Tigercity czeka ciężka przeprawa z polską publicznością – nie damy się zbyć ledwie godzinnym setem i dwu-piosenkowym bisem. Już słyszę burzę oklasków wyciągającą zespół z powrotem na scenę, widzę tłum rozentuzjazmowanych panien rozkochanych w delikatnym falsecie Billa Gillima domagających się więcej oraz grupkę krajowych artystów aspirujących do pierwszej ligi zatrwożonych pytaniami: „Jak oni to, kur*a, robią?!”, „Gdzie uczyli się sztuki bezpiecznego lawirowania między funkowym żarem Prince’a a pretensjonalnością Bee Gees i cukierkową stylizacją Duran Duran?”, „Ciekawe, czy będą mieli w Empiku płyty Hall & Oates?”. Wizyta Tigercity w Polsce to bezapelacyjny kandydat do wydarzenia roku, a anonsowany na połowę roku debiutancki krążek powalczy o czołówkę muzycznych zestawień (mam nadzieję, że uczyni to równie skutecznie jak bliskie ideałowi „Pretend Not To Love” w 2007 r.). Nie tylko w Polsce, choć to wyjątkowo i w pełni zasłużenie NASZ zespół. I pierwszy raz w życiu czuję, że nie ma w tym fanowskiej przesady. (ml)

Obrazek pozycja The Undertones – Teenage Kicks (Good Vibrations, 1978)

The Undertones – Teenage Kicks (Good Vibrations, 1978)

Choć to Buzzcocks mają na koncie więcej rozpoznawalnych i klasycznych singli, co winduje Pete’a Shelleya do miana jednego z najrówniejszych i najbardziej ikonicznych autorów epoki melodyjnych pop-punkowych dwu-i-pół-minutówek, to chyba tylko „Ever Fallen In Love?” ociera się o swoisty kunszt i archetypiczność „Teenage Kicks”, napisanego przez gitarzystę i czołowego songwritera północnoirlandzkiej formacji, Johna O’Neilla. The Undertones na tej niespełna ośmiominutowej EP-ce kategorię młodości podnoszą do rangi prawdziwej cnoty, korzystając przy tym, o ironio losu, z muzycznych środków i konstrukcji – inaczej niż chcieliby to widzieć bohaterowie tamtych czasów – najbardziej konserwatywnych z możliwych. Mniejsza z tym, bo „rewolucyjny”, punkowy etos Undertones zawsze traktowali z żartobliwym dystansem, raczej jako wyraz pewnej postawy społecznej niż oręż w walce ideologiczno-politycznej – choćby w sztandarowym „My Perfect Cousin” z ich drugiego longplaya, uszczypliwie celującym w narcystyczny i artystowski wizerunek syntezatorowych herosów pokroju The Human League. Ale to tu, na „Teenage Kicks”, składają swój najbardziej esencjonalny hołd nastoletniej pyszałkowatości, nieprzystosowaniu, pożądaniu, naiwnej emocjonalnej chwiejności i trudnej do obalenia tezie: przecież i tak w tym wszystkim zawsze chodzi o dziewczyny. (ms)

Obrazek pozycja Verve – Verve (Hut, 1992)

Verve – Verve (Hut, 1992)

Dźwięki wypełniające tę płytę są rozmyte niczym postać z okładki. Shoegaze’owe opary unoszące się nad całością pokazują, że w początkach swojej kariery kwartet z Wigan poruszał się po innych obszarach muzycznych niż te, które opanował, stając się najpierw britpopową gwiazdą, a później bóstwem MTV. Przestrzenne brzmienie EP-ka zawdzięcza brzęczącym gitarom i możliwościom wokalnym Ashcrofta, którego głos wykorzystywany jest w kreacji kompozycji niemalże jako osoby instrument. Zamykający zestaw, ponad dziesięciominutowy „Feel”, z często wysuwającą się na pierwszy plan leniwą partią perkusji, to chyba jeden z lepiej zaaranżowanych utworów w całej karierze Verve. Z kolei kosmiczny rock w postaci „She’s A Superstar”, redefiniujący określenie żywiołowości, to ukłon w stronę bardziej klasycznego rozumienia „piosenki z debiutanckiego krążka”. Wyraźne, chociaż niezbyt pretensjonalnie odniesienia do klasyki zespół przedstawia w „Endless Life”, gdzie grupa na nowo odkrywa ducha niektórych fragmentów „Echoes” Pink Floyd. Niniejsza EP-ka wraz z debiutanckim regularnym longplayem „A Storm In Heaven” stanowi doskonałą ilustrację innego obrazu Verve, jakże odmiennego od roztrząsanego w niekończącej się dyskusji o dolepianie nazwiska Ashcrofta do legendarnej zbitki Jagger/Richards. (ww)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: JJ
[18 września 2014]
Gdyby zabrakło ep Tigercity

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także