Relacja z festiwalu Ars Cameralis 2008

I Am Kloot / Whip / Muariolanza, 9 listopada 2008, Hipnoza, Katowice

Relacja z festiwalu Ars Cameralis 2008 - I Am Kloot / Whip / Muariolanza, 9 listopada 2008, Hipnoza, Katowice 1

Kolejna edycja śląskiego festiwalu Ars Cameralis przyniosła nadspodziewany wysyp markowych nazw. Dowodem niech będzie fakt, że z całego cyklu zapowiedzianych koncertów, to wcale nie występy I Am Kloot (a tym bardziej Whip) były tymi najbardziej oczekiwanymi i komentowanymi. Mimo to nieukrywana sympatia do brytyjskiego tria kazała mi pewnego listopadowego wieczoru pojawić się w katowickiej Hipnozie i grzecznie oczekiwać na Johna Bramwella wraz z pozostałymi muzykami.

A poczekać faktycznie trzeba było, bo na wieczór zaplanowano trzy występy. Na pierwszy ogień poszła śląska Muariolanza, której członkowie sami określają swoją muzykę jako ambient jazz. Coś w tym jest, bo panowie tradycyjne instrumentarium w postaci gitar, perkusji i trąbki uzupełniają efektami specjalnymi, dźwiękowymi plamami i udziwnieniami, za które odpowiedzialny jest Marcin Babko. Ten nieco pokręcony gość w czerwonym garniturze nie tylko okraszał całość dość „oryginalnymi” tekstami, ale także zagadywał do publiczności w języku… czeskim. W sumie Muariolanza zagrała niezły, mocno transowy i wciągający set, poparty świetnymi wizualizacjami.

W chwili, gdy na scenie instalował się Whip, napięcie wcale nie rosło, publiczność wcale nie odliczała gorączkowo minut do rozpoczęcia koncertu, a ciszy wcale nie urozmaicały gwizdy niecierpliwych. Siedzieliśmy po prostu na podłodze, popijając trunki i rozmawiając. Dlaczego? Chyba mało kto tak naprawdę znał dokonania Jasona Merrita. Owszem, może temu i owemu obiła się o uszy nazwa Timesbold – jego macierzystej formacji - ale generalnie ten występ był zagadką. Po chwili naszym oczom ukazał się brodaty kowboj w gustownym kapeluszu i ubrana na czarno pani ze sporej wielkości tatuażem na nodze. Jak się zaraz okazało owa dama – Summer Morgan – miała za zadanie przede wszystkim dbać o tzw. „klimat”. Tańczyła, zastygała w dziwacznych pozach, rzucała się po scenie oraz przywdziewała drucianą sukienkę pełną dzwonków i przeszkadzajek. Początkowo dało się słyszeć wśród publiczności trochę złośliwych komentarzy, jednak z czasem wyszło na jaw, że cała ta odjechana pantomima tak bardzo stała się częścią prezentowanych utworów, że dziś trudno sobie chyba wyobrazić, by Merrit mógł wystąpić sam.

To, co zrobił na scenie Whip, było dla niżej podpisanego miazgą, którą zapamięta na długo. Piękny wokal, atmosfera, jaką stworzył, sposób budowania napięcia i wreszcie poruszające kompozycje musiały budzić skojarzenia z postacią Willa Oldhama. Whip wydaje się być bardziej mroczny (echo Woven Hand), bardziej skłonny do udziwnień (gra na pile) i posiada czystszą barwę głosu. Ten koncert, z całą swoją teatralną otoczką miał w sobie coś mistycznego i jako taki mógłby zakończyć wieczór.

Tak się jednak stać nie mogło, bo na scenie instalowała się już gwiazda wieczoru - I Am Kloot. Spora część publiczności przyszła do Hipnozy tylko na występ Brytyjczyków, to było widać gdy po wyjściu zespołu, pod sceną zrobiło się tłoczno, a o spokojnym kontemplowaniu w pozycji siedzącej można było już tylko pomarzyć. Ale i tak trudno byłoby usiedzieć, skoro zaczęli od „One Man Browl” – to świetny kawałek na wejście i zabrzmiał naprawdę mocno jak na nich.

Zespół koncertuje obecnie w takim składzie, w jakim nagrywał ostatni (niestety mocno rozczarowujący) album „Play Moolah Rouge”, a więc z dodatkowymi muzykami (Norman McLeod obsługujący steel gitar i Colin McLeod odpowiedzialny za klawisze – w tym organy Hammonda). Faktycznie I Am Kloot ma w tej chwili prawdziwie rockowy skład i brzmi ostrzej. Co z tego, że Bramwell tylko z rzadka wymieniał gitarę akustyczną na elektryczną, skoro całość przy takim zestawieniu prezentowała kapelę w nieco innym świetle niż do tej pory. Czy lepszym? Zdecydowanie nie.

I Am Kloot niestety stracił wiele ze specyficznego, kameralnego i intymnego klimatu ich wczesnych nagrań. Oczywiście to nie był zły koncert, oczywiście jak się ma repertuarze: „Morning Rain”, „Prof.”, „Twist”, „Over My Shoulder” czy „Strange Arrangement of Colour” i się je gra, to nie może być źle, jednak w chwilach, gdy zespół obficie prezentował materiał z ostatniej płyty, można było się poważniej zastanawiać nad jego kondycją. Gdy słyszy się utwory pokroju „Someone Like You” czy „Ferris Wheels”, ma się wrażenie, że I Am Kloot równie dobrze jak w zadymionym klubie, sprawdziłby się na stadionie czy corocznej imprezie dożynkowej. Dobra, koniec żartów, to był przecież naprawdę fajny występ, a Bramwell to przesympatyczny gość, do którego po koncercie można śmiało zagadać. Oni mieli po prostu pecha, że wcześniej przygrywał tu pewien kowboj - po jego występie każdy zespół brzmiałby w moich uszach gorzej niż powinien.

Przemek Skoczyński (21 grudnia 2008)

Relacja z festiwalu Ars Cameralis 2008:

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także