Najlepsze płyty lat 90-tych
Miejsca 31 - 40
40. Low - I Could Live In Hope (1994)
Powolne, w nieskończoność ciągnące się utwory, w okolicach 1994 roku były wizytówką amerykańskiego, undergroundowego nurtu slow-core. Obok Codeine, Low uznaje się za najważniejszych przedstawicieli tego ruchu muzycznego a ich debiutancki album "I Could Live In Hope" stanowi kanon ponurego, gitarowego smęcenia. Oprócz oczywistych odniesień do twórczości Galaxie 500 (ze wskazaniem na "On Fire") oraz muzycznego pokrewieństwa z Red House Painters, zespół przeszczepił do swojej twórczości także wiele z atmosfery albumów Joy Division. Przerażająco smutne, napędzane monotonnym rytmem perkusji "Words", obłędnie melancholijne "Slide" oraz najdłuższe na płycie, a zarazem zdecydowanie depresyjne "Lullaby", stanowią tylko część przytłaczającej całości. Nie mniej istotnym elementem są także nacechowane ogromnym ładunkiem emocjonalnym harmonie wokalne Mimi Parker oraz Alana Sparhawka, bez których "I Could Live In Hope" nie stałoby się arcydziełem. Nigdy wcześniej i nigdy później artyści zaliczani do nurtu slow-core nie wykazali tak wysokiej formy kompozycyjnej, nie osiągając tak wysokiego poziomu w wyrażaniu uczucia rozpaczy i zrezygnowania. (pw)
39. Counting Crows - August And Everything After (1993)
Gdy w roku 1993 cały świat z zapartym tchem czekał na nowe płyty gigantów z Seattle: Nirvany i Pearl Jam, za wielką wodą ukazał się album w najlepszy sposób "definiujący" amerykańskiego miłośnika rocka i jego muzyczne potrzeby. Płyta idealnie trafiająca w zapotrzebowanie tamtejszych rozgłośni koledżowych, choć taki "Mr. Jones" wyszedł daleko poza nie, stając się ogólnoświatowym przebojem. "August And Everything After" wyrastające z dylanowsko-bandowskiej tradycji grania, stało się wzorem dla kolejnych zespołów, które idąc muzycznym tropem Adama Duritza i jego kolegów, zaczęły osiągać chwilę potem olbrzymie sukcesy po tamtej stronie Atlantyku (Hootie And The Blowfish, Dave Matthews Band, Live). Jednak zanim to się stało, swoje pięć minut miała również grupa Counting Crows. Na debiut muzyków z San Francisco złożyło się jedenaście pieśni, które z jednej strony wiele zawdzięczają artystom pokroju Bruce'a Springsteena czy wspomnianego Boba Dylana, z drugiej "współczesnym" sobie, z R.E.M. na czele. Na krążku uwidaczniają się dwa oblicza zespołu. Jedno melancholijne, balladowe ("Round Here", "Raining In Baltimore", "Anna Begins"), któremu smutku przydaje słodko-gorzki głos Duritza, a jego emocjonalne interpretacje wyśpiewanych słów mogą kojarzyć się niekiedy z twórczością Vana Morrisona. Na przeciwległym biegunie znajdują się fragmenty rozkołysane, mające spory potencjał przebojowości ("Mr. Jones", "Rain King"). Trochę szkoda, że dziś wielu mówi o Counting Crows w kontekście niezbyt udanej piosenki ze ścieżki dźwiękowej "Shreka", zapominając, że grupa była autorem tak wyjątkowej płyty. (dd)
38. Soundgarden - Superunknown (1994)
W 1994 roku świat muzyczny powoli zaczął zapominać o nurcie grunge. Zapowiadało się wtedy, że zespół Soundgarden, pomimo że zaliczany do "wielkiej trójcy ze Seattle", przejdzie do historii jako jedyny, który nie ma na koncie komercyjnej eksplozji. Tymczasem już podczas sesji nagraniowej albumu "Superunknown" Cornell i spółka przeczuwali, że oto powstaje coś wielkiego. Premiera płyty i debiut na pierwszym miejscu Billboardu udowodniły, że się nie mylili. I choć przeboje takie jak "Fell On Black Days", "The Day I Tried To Live", a zwłaszcza zamordowany przez rozgłośnie radiowe, znakomity "Black Hole Sun" mogą sugerować, że album jest po prostu pomysłem na szybką i krótką popularność, to jednak słuchając w całości tego ponad siedemdziesięciominutowego materiału, nie sposób nie dostrzec jego ponadczasowej wartości. Wypełniają go głównie świetne, rockowe kawałki, ale można tu też znaleźć odrobinę psychodelii i eksperymentatorstwa ("Head Down", "Half"), a także ujmującą, delikatną balladę ("Like Suicide") oraz jeden z najcięższych utworów wszechczasów ("4th Of July"). A nad całością unosi się duch Black Sabbath, Led Zeppelin i The Beatles. Bez wątpienia album "Superunknown" zasługuje na większą uwagę, niż tylko ta wynikająca ze znajomości pochodzących z niego singli. Nie wiadomo, czy gdyby nie popularność grunge'u, Soundgarden odnieśliby tak duży sukces. Czas pokazał natomiast, że swoją czwartą studyjną płytą zapewniliby sobie i tak miejsce w panteonie gwiazd rocka. (pn)
37. U2 - Achtung Baby (1991)
Zastanawialiście się kiedyś, co mógł czuć muzyk pokroju Bono po nagraniu płyty fenomenalnej, jaką była "The Joshua Tree"? Gdzie wtedy przesunęła się w jego głowie granica dokonywania kolejnych odkryć i czy miał świadomość tworzenia dzieła wiekopomnego? Zespół U2 zaczynał wówczas romans ze słowem wybitność. Jeśli "Joshua" była wybitna, to czy można zagrać lepiej, ba, czy można być dwa razy - i to niemal z rzędu - wybitnym? Okazuje się, że U2, jak mało kto, potrafi odpowiedzieć na to pytanie najdokładniej. I to twierdząco. Zapominając na chwilę o mniejszym znaczeniu płyty rozdzielającej oba dzieła, "Rattle And Hum", krążka odbieranego bardzo skrajnie, trzeba zaznaczyć, że "Achtung Baby" stanowi z perspektywy czasu naturalny progres artystyczny zespołu. Z uduchowienia w drapieżność, z porządku w umiarkowany eksperyment, ostrzej, ale wciąż melodyjnie. Nie bez znaczenia jest tu kontekst społeczno - polityczny dotyczący zmian, jakie miały miejsce po obaleniu muru berlińskiego oraz ówczesna niewesoła sytuacja panująca w Dublinie. Te wydarzenia wpłynęły na zespół mobilizująco i wyznaczyły niejako kurs twórczych poszukiwań, budując zaskakująco żywiołowe podejście do materii muzycznej. Energetyczny i gitarowy "Ultra Violet (Light My Way) ", pachnący psychodelią "Acrobat", gdzie współpraca The Edge'a i Larry'ego Mullena osiąga apogeum, słodkie i melodyjne "So Cruel", smutne i nostalgiczne "Love Is Blindness", czy wreszcie hit nad hity, czyli słynny "One", który jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych ballad pod słońcem. To przykład płyty, w której nie znajdziemy żadnej wady, nieprzyzwoicie wręcz spójnej i równej. Jak bardzo zmienili styl, zachowując przy tym klasę, na zawsze pozostanie dla mnie zagadką. (tł)
36. PJ Harvey - To Bring You My Love (1995)
Brzydka jak noc, ale obdarzona niesamowitym głosem. Pociągająca i odpychająca. W jednej chwili romantyczna i liryczna, za moment atakuje krzykiem i zgiełkiem. PJ Harvey - kochana i nienawidzona, jedna z najbardziej wyjątkowych postaci sceny muzycznej. Jej trzecia płyta to do tej pory niedościgniony wzór do naśladowania dla wokalistek i alternatywnych zespołów próbujących kopiować niepowtarzalne brzmienie "To Bring You My Love". Ta muzyka kopie jak druty pod napięciem dotknięte gołą dłonią. Polly Jean masakruje nasze uszy zniekształconym basowym dźwiękiem, gitarowymi brumami i warkotem wzmacniaczy. Ascetyczne aranżacje wciągają hipnotycznym rytmem, a grobowy głos wokalistki uderza krzykiem niczym skórzany pejcz. Lecz kiedy już wydaje się, że mamy do czynienia z ciężko strawną altrockową mordęgą, rozbrzmiewają czyste akordy gitary akustycznej, smyczkowy temat uwodzi jak zapach perfum, a PJ z walczącej lwicy staje się bezbronną, głodną czułości kobietą. Najlepsza płyta "dziewczyny Nicka Cave'a" - jak ją niektórzy zapamiętali - działa z niezwykłą siłą do dzisiaj, udowadniając, że w muzyce liczą się emocje i szczerość, a nie pusta wirtuozeria. (mf)
35. Spiritualized - Ladies And Gentlemen We Are Floating In Space (1997)
Trzecie dzieło natchnionego wizjonera Jasona Pierce'a pod szyldem Spiritualized nadeszło po piętnastu latach od rozpoczęcia przez niego działalności artystycznej - uformowania Spacemen 3. 70-minutowa symfonia odwołująca się często do najgenialniejszych dokonań dwudziestowiecznej muzyki to album świadczący o monstrualnych ambicjach i takimże talencie mózgu zespołu. Z CD wydanym w formie tabletki wyciskanej z pudełka, nagrana została m.in. z wykorzystaniem gospelowego chóru, kwartetu smyczkowego Balanescu i nowoorleańskiego pianisty Dr Johna. Na kolana rzuca tytułowy opener, kosmiczna kołysanka, gdzie kilka równoległych ścieżek wokalnych, rozlewające się gitary i monumentalne bębny rozrywają serce, tworząc jedną z najdoskonalszych muzycznych definicji piękna. A później? Soulowa podniosłość przeplata się z psychodelią. Uduchowiony rock'n'roll nie przeszkadza w nawiązaniach do free-jazzu. Beachboysowskie harmonie funkcjonują obok łamiącego się głosu Pierce'a. Narkotykowe aluzje w tekstach panują na równi z miłosnymi wyznaniami. Perfekcja każdego szczegółu zachwyca, szlachetność emocji przytłacza. Gdy wybrzmiewają ostatnie dźwięki awangardowej suity "Cop Shoot Cop", postawilibyśmy mu ołtarzyk. Nie tu na Ziemi, a tam, skąd przysłali ten album. (ka)
34. Tortoise - Millions Now Living Will Never Die (1996)
W momencie wydania debiutanckiej płyty (1994 rok), Tortoise zwykło określać się jako wskrzesicieli brzmień kraut-rockowych z lat 70. Nawiązania do najlepszych, klasycznych dokonań Can, Neu! i Faust były jednak tylko jednym z elementów brzmienia grupy z Chicago. O tym, że świat miał do czynienia z niebanalnym muzycznym zjawiskiem potwierdziło drugie wydawnictwo, "Millions Now Living Will Never Die". John McEntire wraz z kolegami z zespołu, w pełni ukazali szeroki wachlarz muzycznych fascynacji, nie tylko tych kraut-rockowych, ale i eksperymentalną elektroniką, pokręconym jazzem czy gitarowym indie-rockiem. Fenomenalna studyjna obróbka i stopniowanie napięcia przy ogromnym wyczuciu i umiejętnościach muzyków sprawiło, że "Millions Now Living Will Never Die" stało się znakiem jakości nowego nurtu, zwanego post-rockiem. Dzisiaj już nikt nie kojarzy Chicago tylko i wyłącznie ze Smashing Pumpkins oraz amerykańskim noise-rockiem (The Jesus Lizard, Steve Albini), ale także z Tortoise, których twórczość dzięki swojemu eklektyzmowi stylistycznemu wydaje się mieć na stałe zapewnione miejsce wśród najważniejszych twórców doby lat 90. (pw)
33. Portishead - Dummy (1994)
Portishead, razem z Massive Attack i Tricky'm w przeciągu lat 90 pogodzili dwa pozornie odmienne gatunki muzyczne, rock i elektronikę. Zespół Beth Gibbons, na swoim debiutanckim albumie "Dummy" zaprezentował nie tylko sporą dawkę zapętlonych beatów w wykonaniu Geoffa Barrowa, ale i wiele interesujących instrumentalnych aranżacji, za które w dużej mierze odpowiedzialny był gitarzysta Adrian Utley. W przeciwieństwie do Massive Attack, których muzyka z płyty na płytę stawała się coraz bardziej psychodeliczna, zawiła i skomplikowana, Portishead starali się utrzymywać odpowiednie proporcje między pięknymi, przepełnionymi nieskończonym smutkiem, harmoniami wokalnymi Beth Gibbons a dosyć mrocznymi podkładami muzycznymi. Z powyższej koncepcji wynikło arcydzieło, a "Sour Times" i "Glory Box" stały się przebojami. Tym, co wyróżniało "Dummy" na tle innych albumów z nurtu trip-hopowego, była niespotykana do tej pory wrażliwość, a także różnorodność brzmieniowa. Dzięki temu obok "Blue Lines" - Massive Attack uważana jest za kluczowe dzieło dla całego gatunku. Późniejsze wydawnictwa, "Portishead" i "NYC Roseland" (album koncertowy nagrany wspólnie z orkiestrą) tylko potwierdziły ogromny potencjał i talent Brytyjczyków. (pw)
32. Pavement - Slanted And Enchanted (1992)
Niezdecydowane wejście "Summer Babe" może trochę zdezorientować. Czy tak zaczyna się debiutancka płyta jednego z najbardziej wyrazistych zespołów lat 90tych? Formacji, która zrobiła dla lo-fi więcej, niż ktokolwiek inny, która do końca swojego istnienia nie nagrała słabego albumu? Tak, właśnie tak, w końcu o to tu chodzi. Połamane, wrecz aprzebojowe piosenki, zbyt udziwnione by można mówić o inspiracji Pixies, z drugiej strony za bardzo konwencjonalne na Sonic Youth. Do tego nowa jakość wśród wokalistów - Stephen Malkmus, czyli człowiek, któremu się nie chce. Artykuować oczywiście. Choć czasem mu coś odbije i zacznie się wydzierać, za czym i tak nie nadąży reszta zespołu, ani myślącego podporządkowywać się jakimkolwiek regułom czystości rytmiki i klarowności brzmienia. Chyba, że wszyscy pójdą na kompromis w melancholijnym "Here". Paradoksalnie, "Slanted And Enchanted" aż kipi ilością zawartych na nim pomysłów, a większość jego utworów jest tylko pozornie niepozorna, by nieoczekiwanie urosnąć do miana małych power-play'ów. Jeśli ktoś nie rozumiejący fenomenu Pavement zada mi pytanie: po co oni to w ogóle nagrali, odpowiem: bo się dobrze bawili w studio. Wystarczy? (tt)
31. Sparklehorse - Good Morning Spider (1998)
Mark Linkous w nieco innej odsłonie niż w tej z pięknego albumu "It's A Wonderful Life". Twórca Sparklehorse, zespołu chyba nie do końca należycie docenionego, na "Good Morning Spider" jawi się nam jako muzyk niezwykle pomysłowy i romantyczny. Można narzekać na niezbyt staranną produkcję płyty, ale nie da się nie zauważyć, że te świetnie kompozycje bronią się same w wyśmienity sposób. Potencjalnych przebojów na drugim krążku Sparklehorse właściwie nie ma, choć żwawy wyjątek w postaci "Sick Of Goodbyes" mógłby się takowym stać. Siła "Good Morning Spider" tkwi przede wszystkich w tych nastrojowych, niepozornych, chwytających za serce utworach pokroju wyciszonego "Saint Mary", melodyjnego, cudownego poematu o samotności "Maria's Little Elbows" czy delikatnego "Hundreds Of Sparrows". Wydaje się, że to właśnie takie kompozycji dały początek i były swoistą zapowiedzią późniejszego "It's A Wonderful Life" - jak na razie ostatniej płyty w dorobku Sparklehorse. (kw)
Komentarze
[21 listopada 2021]
[27 lipca 2021]
PS. Jestem świadomy tego, ile lat temu powstał ten artykuł
[25 czerwca 2015]