Relacja z festiwalu Plateaux 2008

Toruń, Centrum Sztuki Współczesnej/ klub eNeRDe, Bydgoszcz, klub Mózg, 7-9 listopada 2008

Relacja z festiwalu Plateaux 2008 - Toruń, Centrum Sztuki Współczesnej/ klub eNeRDe, Bydgoszcz, klub Mózg, 7-9 listopada 2008 1

Jak pewnie wielu wytrwałych i oddanych słuchaczy dźwięków rozbrzmiewających bardziej na lewo od głównego nurtu, żyję chyba w jakimś wirtualnym czy też równoległym wszechświecie. Takim, gdzie hasła w rodzaju Alva Noto, Vladislav Delay czy Rechenzentrum są synonimem gwiazdy (i nie mam tu na myśli obiektów kosmicznych), a na imprezy z udziałem osób kryjących się pod tymi nazwami przychodzą wiwatujące tłumy. Zdumiewającym doświadczeniem, w świetle powyższego, są dla mnie te stosunkowo nieliczne zderzenia z owym rzekomo prawdziwym światem. Tym, w którym co jakiś czas jakaś dobra dusza zorganizuje festiwal na podobieństwo niedawnego toruńsko-bygdoskiego Plateaux. Rozentuzjazmowany człek w przeczuciu wielkiego muzycznego święta przemierza ćwierć Polski po to, by przekonać się, że wariatów podobnych do niego jest skromna garstka, z czego zdecydowana większość to prawdopodobnie tubylcy. Nie miałem wprawdzie dzięki temu żadnych problemów z zainstalowaniem się w pierwszych rzędach podczas większości występów, jednak musi to być cokolwiek przykre dla orgranizatorów, którzy naprawdę się postarali. Ale nie o frekwencji chciałem...

Człowiek to podobno zwierzę polegające bardziej na wzroku niż słuchu, co pewnie tłumaczy niższą od przeciętnej atrakcyjność koncertów elektronicznych, w trakcie których często dźwięki dobiegające z głośników ciężko jest naszym mózgom powiązać z widokiem koleżki sprawdzającego maile na swoim Macbooku. Drugim, obok muzyki, bohaterem festiwalu miała więc być sztuka wizualna wzbogacająca przekaz audio, a czasem istniejąca jakby obok niego (pokaz filmu Rana Slavina „Insomniac City” czy ruchomych obrazków Jeffersa Egana). Od tej strony swoją obecność mocno zaznaczył Lillevan, który nie dość, że oprawił graficznie w sumie trzy występy (Vladislava Delaya i Uusitalo, oraz oczywiście Rechenzentrum), to jeszcze zorganizował drugiego dnia skromny panel dyskusyjny z udziałem Slavina i Egana, gdzie hipnotyzował swoim spokojnym głosem. Atak wizualiów uzupełniały materiały wyświetlane w głównym holu Centrum Sztuki Współczesnej.

Pomimo wielkich starań grafików, obrazami które najbardziej utkwiły mi jednak w pamięci z pierwszego dnia były: widok żywiołowo podskakującego Alva Noto podczas kapitalnego, agresywniejszego niż na CD, odtworzenia w klubie Enerde materiału z płyty „Unitxt” (podpartego remiksem „Plastic Star” Byetone’a na bis), oraz zacięty wyraz twarzy Sasu Ripattiego w końcówce występu, ożywiający nieco senny materiał z ostatnich lat działalności Vladislava. Ten dzień zdecydowanie należał do Carstena Nicolai. Jeszcze przed wspomnianym występem w eNeRDe, przedstawił swoje ambientowe oblicze w CSW, grając materiał z serii „Xerrox”, a wrażenie robiły zwłaszcza nowe utwory, które zapewne znajdą się na drugiej, zapowiadanej od dawna, odsłonie tego projektu. Trzeci obrazek z dnia numer jeden, to Antye Greie-Fuchs (AGF) walcząca dzielnie z przykrótkim kablem mikrofonu, próbując wyjść (jako jedyna) bliżej publiczności. Nie zawsze rozumiem o co chodzi w jej twórczości, wydaje się trochę naiwnie przekombinowana, ale sama osoba AGF robiła niezwykle sympatyczne wrażenie.

Nie wiem jak Richard Chartier to robi, ale zawsze gdy nagrywa z kimś w duecie, narzuca partnerom swoje widzenie muzyki, wyciszonej wręcz ekstremalnie, na granicy słyszalności. W przypadku Taylora Deupree chyba nawet nie musiał się specjalnie starać, bo pan ten ostatnio bardzo się uspokoił i już chyba na dobre przekwalifikował się na artystę ambientowego. Razem przedstawili nową wersję swojego „Specification.fifteen”. Na tle nietypowej wizualizacji - wyświetlane zdjęcie zmieniało się w sposób powolny, wręcz niedostrzegalny - panowie równie mozolnie wypierali ciszę ze ścian CSW przy pomocy szumów, dźwiękowych odpadków i ledwie zauważalnych melodii.

Ten niezły start festiwalu uzupełniał występ Geoffa White’a w jego „mniej techno, więcej atmosfery” postaci - Aeroc wykonał świeży materiał, znacznie mroczniejszy niż wydana cztery lata temu płyta „Viscous Solid”.

Geoff White we wcieleniu „bardziej techno” wystąpił w klubie na zakończenie następnego dnia, ale miało to miejsce już prawie nad ranem, przez co wasz korespondent nie wytrwał kondycyjnie, na usprawiedliwienie czego podaje fakt, że dzień drugi był rzeczywiście intensywny i obfitujący w wydarzenia. Zaczął się od dwóch paneli dyskusyjnych, o jednym z których już wspomniałem. Drugi (a pierwszy chronologicznie), z udziałem Richarda Chartiera, Taylora Deupree, Sasu Ripattiego i (w zastępstwie Geoffa White’a) Jeffersa Egana, na papierze wprawdzie nie zapowiadał się szczególnie interesująco, ale goście potrafili wciągnąć barwnymi opowieściami o miejscach, z których pochodzą i ich wpływie (lub braku wpływu) na ich twórczość.

Ale najlepsze miało dopiero nadejść, wraz z częścią muzyczną. A to dlatego, że najpierw Taylor Deupree w zupełnych ciemnościach (a więc obrazy nie zawsze są konieczne) wyczarował ze swojego komputera i gitary minisymfonię niepozornych, delikatnych dźwięków. Zimowy poranek gdzieś na wsi? Być może.

Zaskoczenie - Ran Slavin, tym razem jako muzyk próbujący łączyć dźwięk z obrazem. Po jego opisie sposobu w jaki tworzy, wydawało się, że będzie to natrudniejszy w odbiorze set całego festiwalu. Tymczasem gościowi z Izraela udało się utrzymać uwagę i zainteresowanie publiczności przez cały występ, malując chropowaty i niepokojący, ale jednak układający się w sensowną całość, pejzaż wielkiego miasta.

Tim Hecker zmaterializował się niespodziewanie z nicości, zaczynając od wstępu do „Harmony in Ultraviolet”, by przejść do nieznanych bliżej, ale w sumie mocno dla niego typowych kompozycji, a następnie rozpłynąć się gdzieś w powietrzu, przemykając pod ścianami. Bezapelacyjna nagroda w kategorii Największy Cichociemny Festiwalu. Potem jeszcze wspólny występ państwa Ripattich (AGF/Delay), za którego opis właściwie mogłoby robić skrzyżowanie opisu ich solowych popisów, bo muzyka stanowi raczej wypadkową twórczości Antye i Sasu. To raczej nie jest jeden z tych przypadków, w których wynik to więcej niż suma składników.

Po Rechenzentrum spodziewałem się wiele, chyba zbyt wiele. To nie tak, że Marc Weiser i Lillevan zawiedli, ale ostatni koncert w karierze jednego z najsympatyczniejszych przedstawicieli elektroniki ostatnich lat prosil się o jakiś fajerwerk. Tymczasem panowie raczej utrzymali się w klimacie rzeczy granych w CSW i postanowili nas uraczyć ambientowym... chciałoby się rzec „requiem dla owocnej współpracy”, ale znowuż nie było tak smutno i dramatycznie. Piękny, ciągnący się długimi minutami, trzeszczący dron, musi nam chyba wszystkim wystarczyć.

I znów spacer do klubu eNeRDe, a tam już czekał Frank Bretschneider, który powtórzył wyczyn swojego kumpla Alva Noto i rozbujał stłoczoną w niewielkim pomieszczeniu publikę materiałem ze świetnej ubiegłorocznej płyty „Rythm”. Bez wyuzdanych wizualizacji, ale z przytupem. Owacje, bis, następny do golenia. A następnym był ponownie najbardziej chyba zapracowany na toruńskiej imprezie Sasu Ripatti, tym razem jako house’owy Uusitalo. Gdyby on mógł jeszcze wystąpić ze swoim projektem Luomo! Zwłaszcza, że wydany niedawno popowy „Convival” jawi mi się najlepszym wydawnictwem Fina od ładnych paru lat, i to uwzględniając wszystkie jego awatary. Ale i tak nikt nie marudził, bo mimo braku wokali muzyka Uusitalo też ma swój urok, no i - co było wtedy najważniejsze - służy jak najbardziej do śmiałego ciała wyginania.

Trzeci, ostatni dzień festiwalu i zmiana scenografii. Bydgoszcz i w sumie chyba niewiele większy od eNeRDe klub Mózg. Malownicze miejsce owo było najpierw świadkiem wydarzeń muzycznie dość niezwykłych. Koncert Audrey Chen wraz z dwoma kolegami z Holandii wrył się w przysłowiowy mózg wszystkim obecnym, niezależnie od indywidualnych ocen. Amerykanka na przemian szeptała, piszczała i wrzeszczała do mikrofonu, przygrywając nerwowo na wiolonczeli, a Robert van Heumen masakrował to wszystko komputerowo. Przeżycie z gatunku ekstremalnych, pełne jakiejś zwierzęcości, ale dobrze kontynuujące noise’owe wycieczki rozpoczęte tego wieczoru przez Polaków z grupy Stigingeoy. Gdzieś w tym wszystkim uciekł mi z pamięci koncert Kangding Raya. Według materiałów organizatorów mial być czarnym koniem imprezy, ale Francuz był bez najmniejszych szans na sukces, wciśnięty między amerykańsko-holenderską rzeź, a takich dwóch niepozornych panów z Niemiec. Albowiem Burnt Friedman i Jaki Liebezeit przyćmili wszystko i wszystkich. Nie wiem co się działo ze mną przez te kilkadziesiąt minut, ale niesamowicie dobrze było mi z tą niewiedzą, podobnie jak pozostałym uczestnikom. „Sekretne rytmy” nigdy z płyt nie brzmiały mi tak świeżo i hipnotyzująco jak tamtego wieczoru. I niepotrzebne były żadne wizualizacje, pomimo tego, że Jeffers Egan stanął na wysokości, bo wystarczał sam widok Liebezeita uderzającego w bębny oraz Friedmana dmuchającego w jakąś dziwną rurkę sprzężoną w tajemniczy sposób z laptopem. Mimo mojej wielkiej słabości do muzyki elektronicznej stwierdzam, że na scenie przydaje się czasem jednak odrobina ludzkiego pierwiastka.

Pozostaje jedynie żywić tą matkę głupich, że organizatorzy i sponsorzy nie zniechęcą się i festiwal wejdzie im w nawyk, a sama impreza urośnie do rangi montrealskiego MUTEK. Ponieważ za tą, tegoroczną, należy się wszystkim tradycyjne, staropolskie „thank you very much”. Good night.

Paweł Gajda (4 grudnia 2008)

Relacja z festiwalu Plateaux 2008:

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także