Relacja z CMJ Music Marathon 2008

Dzień 5,25 października 2008

Relacja z CMJ Music Marathon 2008 - Dzień 5,25 października 2008 1

Ostatni dzień festiwalu był jednocześnie pierwszym, w którym mocno zepsuła się pogoda. Wcześniej było wietrznie i zimno, ale sucho. W sobotę zrobiło się dużo cieplej, ale po południu nad dolnym Manhattanem przeszła spora ulewa i nie wiadomo było czy nie zamierza jeszcze powrócić. I nawet jeśli CMJ jest miejskim festiwalem i deszcz nie zamienia całej imprezy w ocean błota, jak to się dzieje na letnich imprezach plenerowych, bieganie z klubu do klubu w strugach deszczu nie należy do jakichś szczególnych przyjemności. A trochę tego biegania zapowiadało się tego wieczoru, z niepokojem patrzyłem więc w niebo.

Do pierwszego klubu udało mi się dotrzeć nie moknąc: w Crash Mansion właśnie rozpoczynała się impreza zaplanowana na długie godziny. Pierwszym zespołem, który na niej wystąpił była grupa Patent Pending, która w pierwszej chwili kompletnie mnie zszokowała: pięciu wystylizowanych emo-chłopców, grających śmiertelnie nie oryginalny utwór i bujających się w jakimś upiornym układzie choreograficznym. Jeśli to jest na poważnie, trzeba się stąd natychmiast ewakuować, pomyślałem. Na szczęście okazało się, że to tylko żart. Dość licealny co prawda, ale momentami zabawny - muzycy bezlitośnie kpili sobie z wszystkiego, co z estetyką emo związane: od muzyki aż do schematycznego zachowania się widzów na koncercie, przechodząc samych siebie, gdy zachęcili całkiem liczną publiczność do bujania się we wspólnym rytmie, z puszką piwa w wyciągniętych w tą samą stronę rękach.

Ale nie z powodu tej grupy znalazłem się w Crash Mansion, czekałem więc już tylko na moment, kiedy ten rockowy kabaret ustąpi miejsca formacji Made Out Of Babies. Progresywny, post-rockowy, post-hardcore'owy metal w wykonaniu czwórki ubranych na czarno muzyków na żywo wypadł znakomicie. Grupie bez trudu udało się uzyskać gęste i mroczne jak smoła brzmienie, a mimo że w składzie grupy jest tylko jeden gitarzysta, wrażenie walca przejeżdżającego po głowie było dojmujące.

Jednak najważniejszym punktem występu tej grupy okazało się zachowanie wokalistki. „Nienawidzę was wszystkich. Poprzedni zespół chciał się tu z wszystkimi kolegować, ja nie mam najmniejszego zamiaru” - rzuciła na dzień dobry. Wszyscy wzięli to za niezły żart, szybko jednak okazało się, że nie było w tym zdaniu ani krzty kokieterii. Dziewczyna przez cały koncert zdawała się być pochłonięta przez własny świat, nie zwracała uwagi na publiczność, a śpiewała jakby od niechcenia. Jej zachowanie robiło dość przerażające wrażenie: zderzała się ze sprzętami rozstawionymi na scenie i kolegami z zespołu, desperacko wspinała się na ściany, a między utworami mamrotała coś do mikrofonu, raczej do siebie niż do publiczności, ukrywając nieustannie twarz za długimi, rozpuszczonymi włosami. Przypominało to jako żywo sceny z jakiegoś horroru o opętaniu i robiło bardzo mocne wrażenie.

Trzecim zespołem z hard core'owo-metalowego programu w klubie Crash Mansion, który miałem okazję zobaczyć, była formacja o pobudzającej dość ciemne zakamarki wyobraźni nazwie Wetnurse. O tym, jak eklektyczna musi być muzyka, grana przez ten zespół świadczył już choćby rzut oka na jego członków: perkusista prosto z jakiegoś hardcore'owego składu, długowłosy basista z instrumentem o iście szatańskim kształcie, jeden hipsterski, jeden emowy gitarzysta i na deser czarnoskóry wokalista w eleganckiej białej koszuli.

Muzyka w pełni sprostała oczekiwaniom, wysnutym z tego, co było widać na scenie: było to bardzo ogniste połączenie kilku gatunków ostrzejszego grania, pomyślane w taki sposób, że nie było wiadomo, gdzie kończy się mroczny metal, a zaczyna radosne i skoczne hardcore'owe granie. Najtrudniejsze zadanie miał w tym muzycznym zamieszaniu wokalista, który podołał mu jednak znakomicie, płynnie przechodząc od melodyjnego śpiewu do growlingu z głębi trzewi.

Najwyższy czas był już jednak na to, by - nie zważając na pogarszające sie warunki pogodowe - przenieść się do innego klubu. Na dodatek była to dość daleka wycieczka - Gramercy Theatre mieści się bowiem dość wysoko na północ - około trzydziestu przecznic od Lower East Side, w dzielnicy zwanej Gramercy.

Udało mi się trafić idealnie - trójka Nowozelandczyków z grupy Die! Die! Die! właśnie skończyła ustawiać dźwięk. Jeszcze tylko krótkie przywitanie i zaczęło się niewiele ponad dwadzieścia minut czystego szaleństwa. Takiej muzyki - dość prostego, ale spektakularnego, a co najważniejsze - upiornie wręcz przebojowego post punka - nie sposób przecież grać stojąc w miejscu i wpatrując się w podłogę. Wraz z pierwszym uderzeniem w struny basista i gitarzysta zespołu zaczęli swój wyglądający momentami nieco groźnie koncertowy rytuał. Składał się on przede wszystkim z wściekłego miotania się po scenie, wspinania się na kolumny i niewiarygodnie wysokich skoków. Najmocniejsze były jednak te momenty, w których gitarzysta rzucał swą gitarę na ziemię i, pozostawiając kwestię muzyki w rękach sekcji rytmicznej, rzucał się z mikrofonem między widzów, po czym biegał po całej sali. To robiło spore wrażenie. Jeszcze tylko kilka skoków, jeszcze tylko efektowne rozrzucenie całego sprzętu po scenie, jeszcze tylko poprzewracanie wszystkich bębnów i już było po wszystkim. Zanim jeszcze ucichł do końca zapętlony elektronicznie gitarowy jazgot, trzeba było wydostać się z przytulnego wnętrza klubu na zalaną deszczem ulicę, żeby jak najszybciej wrócić na południe. W Bowery Ballroom na dobre rozpędzał się już bowiem jeden z najciekawszych koncertów ostatniego dnia festiwalu.

Relacja z CMJ Music Marathon 2008 - Dzień 5,25 października 2008 2

Na scenie pojawił ewidentnie najbardziej hajpowany w ostatnim czasie spośród lokalnych zespołów - Vivian Girls. Choć trzy dziewczęta z Brooklynu grały podczas CMJ po dwa koncerty dziennie, jakoś nie udało mi się zobaczyć do tej pory żadnego z ich festiwalowych występów. Tym bardziej ucieszyła mnie możliwość sprawdzenia, co zmieniło się w tym rozwijającym się w błyskawicznym tempie zespole od sierpnia, gdy widziałem go na żywo ostatnim razem.

Najważniejszy wniosek narzucał się już od pierwszych chwil tego krótkiego występu: panie radzą sobie na scenie coraz lepiej: są swobodne, wyluzowane i w pełni kontrolują sytuację. I nawet jeśli zdarzają im się drobne potknięcia, jak zaczynanie jednej z piosenek dwa razy, to dziś już zdecydowanie o wiele bardziej dojrzały i poukładany zespół, niż na początku całego szaleństwa wokół niego.

Na szczęście panie wciąż zachowują swą niemal dziecięcą naturalność i nastoletnią nieśmiałość - basistka grupy na początku koncertu przyznała się bardzo zmieszana, że ubrała tego wieczoru za krótką sukienkę i jest bardzo zawstydzona. No i jeszcze jedno: dziewczęta mają oczywiście znakomity repertuar: zagrane pod koniec występu, połączone w jedną całość utwory „Wild Eyes” i „All The Time” zabrzmiały po prostu zawrotnie.

Nastrój poważnie się zmienił, gdy na scenie pojawiło się panowie z grupy Crystal Antlers. To była druga okazja, bym mógł ich posłuchać w ramach festiwalu i nie żałowałem ani przez chwilę. Tym bardziej, że ten występ różnił się nieco od tego sprzed paru dni z Cake Shopu: był ciut dłuższy i nieco bardziej psychodeliczny, jeśli chodzi o brzmienie. Gęstość i intensywność pozostała jednak taka sama. Ta muzyka po prostu obezwładnia: pięciu muzyków generuje potwornie dużą ilość dźwięków, które wbijają się słuchaczowi do głowy bardzo głęboko i z wielką siłą. Tym koncertem zespół potwierdził, że jest jednym z najciekawszych odkryć tego festiwalu, grupą która, grając tak mocną muzykę, nie ma oczywiście szans na większą popularność, ale z powodzeniem może liczyć na wsparcie tych, którzy doceniają mocne przeżycia na koncertach.

Relacja z CMJ Music Marathon 2008 - Dzień 5,25 października 2008 3

Nie mniej zmasowany atak na zmysły słuchaczy przeprowadził ostatni zespół, którego występ został zaplanowany na ten wieczór w Bowery Ballroom - kolejni przedstawiciele lokalnej, a dokładniej - williamsburskiej sceny, grupa Place To Bury Strangers. Ale w końcu nie od dziś wiadomo, że to „najgłośniejszy zespół w Nowym Jorku”, więc po koncercie tej formacji można się było wiele spodziewać.

Ale to, co wydarzyło się w ciągu kolejnych czterdziestu minut przerosło najśmielsze oczekiwania. Bo kto mógł wpaść na to, że przetoczy mu się nad głową helikopter w ogniu i huragan Katrina w jednym? To był wysmakowany spektakl z hałasem w roli głównej. Hałasem jak najbardziej kontrolowanym i posłusznym gitarzyście grupy, który kierował tą całą soniczną inwazją, panując nad każdym, najdrobniejszym nawet, dźwiękiem. U jego stóp piętrzyły się efekty gitarowe (własnego pomysłu i produkcji zresztą - muzyk jest właścicielem specjalizującej się w tego typu urządzeniach firmy, nazwanej bardzo adekwatnie Death By Audio), a za nim ustawione w wysoką piramidę, piętrzyły się dwa piece i trzy „głowy” (czyli prawie trzy razy tyle, ile zwykle używają gitarzyści).

Muzycy zagrali przede wszystkim materiał ze swej ostatniej płyty, łącząc poszczególne utwory w jedną całość i dodając każdemu z nich sporą porcję gitarowego zgiełku. Pod koniec koncertu gitarzysta w dość spektakularny sposób zdemolował gitarę, zrywając wszystkie struny. I choć leżała na podłodze jak martwa, wygenerowany za jej pomocą nieco wcześniej dźwięk, wciąż jeszcze, bardzo symbolicznie, brzmiał w głośnikach, zmultiplikowany w niekończącej się pętli.

To było obezwładniające i porażające widowisko. I chyba nie sposób wyobrazić sobie lepszego zakończenia tego festiwalu.

Przemek Gulda (5 listopada 2008)

Relacja z CMJ Music Marathon 2008:

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także