Relacja z CMJ Music Marathon 2008

Dzień 3,23 października 2008

Relacja z CMJ Music Marathon 2008 - Dzień 3,23 października 2008 1

Ten festiwalowy dzień postanowiłem rozpocząć korzystając z atrakcji drugiej, wyraźnie zmarginalizowanej części imprezy, czyli programu filmowego. Nie dość, że filmów w programie było bardzo mało, na dodatek ich projekcje zaplanowane zostały dokładnie w tym samym czasie co koncerty. Tym samym ich obejrzenie, jeśli chciało się trzymać rękę na pulsie muzycznej części imprezy, było w zasadzie niemożliwe.

Tym razem jednak okazało się, że projekcja nie koliduje z żadnymi koncertami, które chciałem tego wieczoru zobaczyć, dzięki czemu miałem okazję obejrzeć przedpremierowy pokaz najnowszego filmu Kevina Smitha, „Zack and Miri Make a Porno”. Uczestnictwo w spotkaniu z twórcą musiałem niestety ograniczyć do minimum (a szkoda, bo zapowiadało się równie zabawnie, jak sam film), bo trzeba było już biec na koncert zespołu, który był dla mnie największą gwiazdą całego tegorocznego CMJ:Crystal Castles.

Kanadyjski duet występował na dużej scenie w klubie Webster Hall. I już u samych drzwi tego eleganckiego miejsca czekała mnie bardzo niemiła niespodzianka: okazało się, że koncert jest całkowicie wyprzedany i nawet prasowy identyfikator nie pozwala już na wejście. Na moich oczach kilkoro mocno zmartwionych dziennikarzy odeszło spod drzwi, szukać swojej szansy na innych koncertach. Ja nie traciłem nadziei, że jakoś się uda. I może nadzieja jest matką głupich, ale tym razem pomogła. Po chwili byłem już w środku. Najpierw zajrzałem, co się działo na mieszczącej się w piwnicy scenie klubu The Studio. Właśnie kończył się tam występ grupy Passenger. Wbrew nazwie, mocno od lat zakorzenionej wśród rockowych słów-kluczy, pod względem muzycznym zespół nie miał nic wspólnego z mocnym, surowym rockiem Iggy Popa. To było raczej ładne, melodyjne granie z pogranicza folku i alternatywnego popu, znakomicie ozdobione delikatnym głosem wokalisty, który czasem zdawał się łamać, a momentami niemal łkać.

Nie zostałem zbyt długo w piwnicy, bo chciałem zobaczyć choćby kilka ostatnich minut występu gości z Wielkiej Brytanii - grupy Fujiya & Miyagi. Całkiem nieświadomi wczorajszych kpin z ich muzyki w wykonaniu członków grupy We Verus The Shark, z dużym zaangażowaniem prezentowali swój zadziwiający, monotonny i wciągający jednocześnie, taneczny elektroniczny rock. I to bynajmniej nie jest przesadzone określenie: na koncercie, co wiadomo było już po tegorocznym Openerze, muzyka tego zespołu brzmi dużo mniej elektronicznie niż na płycie.

Anglicy szybko posprzątali swoje zabawki, zostawiając scenę we władanie dwójce (a właściwie, w koncertowym wydaniu - trójce) iście demonicznych Kanadyjczyków z grupy Crystal Castles. Scena zasnuła się całkowitą ciemnością, z której zaczął się powoli wyłaniać generowany elektronicznie szum - wyraźny znak, że odpowiedzialny za instrumentalną stronę tego występu Etan Kath, zajął już miejsce za monstrualnym zestawem swoich instrumentów. Za chwilę, niezborny do tej pory, nieco abstrakcyjny szum zaczął przeradzać się w zarys pierwszego z utworów, z głośników popłynął jednocześnie trochę dziecięcy, trochę zgrzytliwy i szorstki głos. Wszystko było jasne: wokalistka grupy, Alice Glass, też była już na scenie, ukryta gdzie w ciemności i dymie. Za chwilę rozbłysły napastliwie jasne stronoskopy, które natychmiast wydobyły z ciemności jej charakterystyczną, drobną i delikatną sylwetkę. Wtedy zaczęło się na dobre. Kolejne utwory sypały się jak z rękawa (nie zabrakło nowego materiału i największych przebojów z piosenką „Alice Practice” na czele), a Glass tańczyła swój nieco upiorny, zadziorny, ale momentami niemal liryczny taniec. Tym razem nie było wspinania się na kolumny i potyczek z bramkarzami (jak w Glastonbury), nie było bezładnego padania na scenę (jak w Berlinie).

Był za to dość intensywny kontakt z publicznością: szczytowe momenty to te, gdy artystka nalewała czerwone wino z wielkiej butelki prosto do gardeł widzów i gdy rzuciła się w ich ramiona, by dać się na nich ponieść przez czas trwania jednego z utworów. Glass na dodatek uchyliła nieco rąbka swego dziwnego, pokręconego erotyzmu, zrzucając swą - wydawałoby się - zupełnie nieodzowną, czarną, skórzaną kurtkę i występując w kusej białej koszulce. W połączeniu z dziewczęcą figurą i iście dziecięcym zachowaniem, tworzyło to mocno pikantną, trochę wręcz wyuzdaną miksturę.

Po niecałych czterdziestu minutach tego bardzo intensywnego i poruszającego występu, było już po wszystkim: artyści zniknęli ze sceny tak szybko, jak się pojawili, a zapalone natychmiast światło i głośna muzyka raczej nie dawały nadziei na bis. Publiczność nie poddawała się jeszcze przez chwilę, zawzięcie bijąc brawo, ale szybko okazało się, że i tak niczego z tego nie będzie. Nie czekałem więc, aż ucichnie aplauz - czas było biec dalej.

Kolejny przystanek - Mercury Lounge. I kolejne problemy z wejściem. Okazuje się, że prasowy identyfikator nie jest tak magiczny, jak powinien być. Albo może inaczej - wymaga trochę cierpliwości. Po kilku minutach czekania ląduję pod samą sceną, na której właśnie zaczęli swój koncert muzycy nowojorskiej formacji Pela. Po przesiąkniętym elektroniką występie Kanadyjczyków, to rzucenie się bardzo głęboko na zupełnie inne wody. Bo ten zespół zdaje nic sobie nie robić z tego, co się wydarzyło w muzyce przez ostatnie dwie dekady - gra mocny, niemal punkowy indie rock, zakorzeniony po szyję w brzmieniu z lat osiemdziesiątych. Po blisko dwuletniej przerwie - tyle czasu minęło od momentu, kiedy widziałem ten zespół poprzednio - nie zmieniło się wiele: repertuar został uzupełniony o kilka nowych utworów (a wokalista grupy zapowiadał, że grupa już niedługo wejdzie do studia, żeby je nagrać), w składzie pojawił się muzyk, który w niektórych utworach grał na klawiszach. I w zasadzie tyle. A najważniejsze: nadal została ta sama energia, ta sama żywiołowość, ta sama wściekła radość ze wspólnego grania. Aż miło było popatrzeć na wysokiego i potężnego lidera zespołu - chłopaka o powierzchowności drwala z Oregonu i twarzy serialowego gwiazdora - gdy z nieschodzącym z ust wymownym uśmiechem śpiewał kolejne utwory. Miło było popatrzeć na pozostałych muzyków, wykrzykujących melodyjne refreny, albo miotających się po scenie, ale nawet w chwilach największego szaleństwa, pozostających ze sobą w ciągłym fizycznym, albo tylko wzrokowym kontakcie. Niezależnie od samej, znakomitej swoją drogą, muzyki, choćby tylko oglądanie tego występu było sporym przeżyciem.

A to jeszcze przecież nie było wszystko - po krótkiej przerwie na scenie pojawiła się formacja Jukebox The Ghost. To trio, posługujące się nie do końca typowym zestawem instrumentów: perkusją, gitarą i klawiszami (grającymi najczęściej jak pianino), przedstawiło zestaw dynamicznych, a jednocześnie - niezwykle lekkich indie-popowych utworów. Nie było to nic przełomowego ani rzucającego na ziemię, ale trzy kwadranse z tą przyjazną muzyką minęły błyskawicznie.

Choć była już prawie druga w nocy, festiwal trwał w najlepsze. Żeby się o tym przekonać wystarczyło przejść się po Lower East Side, dzielnicy, gdzie klub znajduje się dosłownie w każdej kamienicy. Co więcej: we wszystkich trwały jeszcze festiwalowe koncerty i afterparties. W klubie Piano's na jednej z dwóch scen kończył właśnie koncert mocno eksperymentalnej grupy Stars Like Fleas, w line-up’ie której znalazła się m.in.: harfa, kontrabas i klarnet. W muzyce tej formacji elementy lirycznego indie rocka rozpływały się w niemal jazzujących improwizacjach.

Ale prawdziwe szaleństwo okazało się kryć w ciemnych zakamarkach klubu Cake Shop. Tam zabawa dopiero się zaczynała. Na scenie najpierw pojawiła się para wokalistów-performerów z grupy Best Fwends. A dokładniej: pojawiły się dwa gigantyczne, nadmuchiwane gnomy. Dwaj wokaliści wykrzykiwali natomiast zabawne teksty do podkładu, emitowanego z laptopa. Występ przypominał więc raczej karaoke, ale dzięki zawrotnej wprost żywiołowości obu wokalistów (w szczytowym momencie porwali gnomy i wbiegli w publiczność, trzymając je nad głowami), zabawa była przednia. „Koniec tych wygłupów!” - krzyknęli na koniec – „czas na prawdziwy zespół!”. I rzeczywiście już po chwili na scenie stało pięciu muzyków z grupy Crystal Antlers. Po krótkim, ale mocnym intro, zaproponowali bardzo ciekawe post-hard core'owe, post-progresywne, może nawet post-hipisowskie granie z fragmentami bezlitosnego zgniatania słuchaczowi głowy za sprawą nieposkromionej gonitwy mocnych dźwięków (w końcu co dwa zestawy bębnów, to nie jeden), ale i ze śladami zatopionych w tej dźwiękowej magmie ładnych melodii.

I to byłoby może i dobre zamknięcie tego festiwalowego dnia ładną „kryształową” klamrą (swoją drogą, na łamach lokalnej prasy muzycy zespołów, które nie mają w nazwie słowa „crystal”, wyrażali obawy, czy w przyszłym roku zostaną w ogóle dopuszczeni do festiwalu), ale w planie był jeszcze jeden występ: na scenie pojawili się czarnoskórzy hiphopowo-punkowi performerzy z grupy Ninja Sonik. Zaprezentowali znany już z kilku letnich koncertów muzyczny happening z wykrzykiwanymi wokalami, mocnymi rytmami i dobrą zabawą w rolach głównych.

I to był już w zasadzie koniec festiwalowych atrakcji na ten wieczór, pozostawało już tylko udać się na końcowe minuty (w Nowym Jorku wszystkie legalne imprezy kończą się o 4 rano) indie-party prowadzonego - jak co czwartek - przez prawdziwego nowojorskiego mistrza w tej dziedzinie - DJ-a Jessa.

Przemek Gulda (5 listopada 2008)

Relacja z CMJ Music Marathon 2008:

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także