Najlepsze płyty lat 90-tych
Miejsca 41 - 50
50. Bonnie "Prince" Billy - I See A Darkness (1999)
Will Oldham aka Bonnie "Prince" Billy pokazał tym albumem, że najpiękniejsze rzeczy rodzą się z prostoty. Głębokie brzmienie basu, oszczędna gra gitary akustycznej, odzywający się od czasu do czasu dźwięk fortepianu, minimalistyczna perkusja i głos tego człowieka, który w latach dziewięćdziesiątych stał się czołowym amerykańskim singerem/songwriterem, taką uwspółcześnioną wersją Dylana. Podobne do siebie na pierwszy rzut ucha piosenki, z gorzkimi, lecz świadczącymi o dojrzałości artysty, lirykami, osadzone w muzyce folkowej, skąpo zaaranżowane, czasem śpiewane z narastającą trwogą w głosie przez Oldhama ("Nomadic Revery"), innym razem snują się powoli, by na krótką chwilę uderzyć nas wielogłosowością w refrenie (nagranie tytułowe, "Death To Everyone"). Z tego alt-countrowego zestawu wyróżniłbym jeszcze, poza wspomnianymi nagraniami, "celtyckie" "Madeleine-Mary", knajpiane "Today I Was An Evil One", czy w końcu mogące stanowić bożonarodzeniową pieśń "A Minor Place". To obok "Viva Last Blues" Palace Music, najlepsza muzyczna wypowiedź "zgorzkniałego" Bonniego i jedna z tych płyt, których powinno się słuchać wraz z nadejściem nocy. (dd)
49. Yo La Tengo - Painful (1993)
Jeden z najważniejszych amerykańskich zespołów z nurtu indie, nie w pełni doceniane trio Yo La Tengo w poprzedniej dekadzie nagrało dwa arcydzieła: "I Can Hear The Heart Beating As One" (1997 rok) i "Painful", które to ostatecznie znalazło się w zestawieniu podsumowującym płytowo okres lat 90. Album będący wynikiem inspiracji dokonaniami The Velvet Underground oraz Sonic Youth, zachwyca nie tylko ze względu na gitarowe eskapady i hałaśliwe dźwięki ("I Heard You Looking", "From A Motel 6"), ale też dream-popowe, rozmarzone utwory ("The Whole Of The Law", "Double Dare"), które w pewnym stopniu mogą kojarzyć się z twórczością Galaxie 500 oraz My Bloody Valentine. Oprócz typowo rockowego instrumentarium, w kilku fragmentach pojawiają się dźwięki organów, nadające Yo La Tengo oryginalne, niepowtarzalne brzmienie ("Nowhere Near", "Sudden Organ"). Delikatne harmonie wokalne Iry Caplan i specyfika struktury kompozycji sprawiają, że "Painful" wydaje się idealnym skondensowaniem muzycznych inspiracji oraz artystycznych poszukiwań zespołu. Późniejsze, "I Can Hear The Heart Beating As One", jakkolwiek równie udane, co powyższy album, jest już zapowiedzią złagodzenia brzmienia i znacznym zredukowaniem hałaśliwego oblicza muzyki Yo La Tengo. (pw)
48. Slowdive - Souvlaki (1993)
Shoegaze, czyli muzyka scenicznych nudziarzy, umarł wraz z narodzinami Suede. Zanim to jednak nastąpiło, takie grupy jak Spacemen3, Ride, czy My Bloody Valentine zdołały już powiedzieć prawie wszystko w tym dość dziwnie nazwanym, lecz jednym z najbardziej oryginalnych nurtów muzyki brytyjskiej w ogóle. Wydany w 1993 drugi album Slowdive był więc mocno spóźniony, lecz szybko udało mu się dołączyć do panteonu gatunku. "Souvlaki" to najardziej rozpoznawalne i przystępne wydawnictwo grupy. Roztopione, snujące się wokale Neila Halsteada i Rachel Goswell tworzyły wraz z anemicznymi, przestrzennymi, gitarowymi ucieczkami w nieznane, specyficzną atmosferę dźwiękowego pejzażu. To tutaj znalazło się miejsce na natchniony, cocteau-twinsowy "Machine Gun", zapowietrzony, lecz jednocześnie przebojowy "40 Days", rezonujący gitarowym echem "Souvlaki Space Station", czy też rozpoczynający się bajecznym i szalenie charakterystycznym dla shoegaze motywem "When The Sun Hits". Dwa lata później grupa jeszcze bardziej zdryfowała w stronę ambientu, a chwilę potem przestała istnieć. (tt)
47. Björk - Homogenic (1997)
"I'm going hunting" - oznajmia Bjork na początku albumu. "I want to go on the mountain-top, with a radio and good batteries, and play a joyful tune and free the human race from suffering" - wyznaje też w innym jego miejscu. I z nadzwyczajną zwinnością udaje się jej pogodzić agresję drapieżnego łowcy z idealistyczną misją wrażliwej i sentymentalnej zbawicielki. Takiej Bjork nie słyszeliśmy na jej wcześniejszych krążkach. Rozwinięte literacko refleksyjne treści artystka przystosowała do warunków melodyjnej elektroniki i zakorzenionego w niej "dorosłego" popu. To, co wymagało ogromnego nakładu pracy, Bjork zrealizowała z ogromną lekkością i śmiałością. "Joga", jedna ze sztandarowych kompozycji na "Homogenic", jest syntezą, stapiającą chłodne z natury brzmienie elektroniki ze zniewalającym tembrem jedynego takiego głosu na świecie. Bo "Homogenic", na przekór "jednorodnemu" tytułowi, w warstwie semantycznej daleki jest od jednorodności. Słodko-gorzki posmak pozostawia nawet zamykający album utwór "All Is Full Of Love". Jednorodne może być jedynie wrażenie, które pozostawia po sobie ten krążek. Wrażenie niezmąconego obcowania z nagraniem wyjątkowym i niepowtarzalnym. Na "Homogenic", Bjork potwierdziła swoją silną pozycję we współczesnej muzyce rozrywkowej, a także ugruntowała osobisty, artystyczny indywidualizm. (łj)
46. Sunny Day Real Estate - Diary (1994)
Choć Sunny Day Real Estate pochodzili ze Seattle i tworzyli muzykę rockową a początki ich działalności sięgają roku 1992, to jednak nigdy nie byli zaliczani do nurtu grunge. Udało im się natomiast zapracować na miano jednego z najważniejszych i najbardziej wpływowych zespołów amerykańskiej sceny niezależnej lat dziewięćdziesiątych. Zdania fanów i krytyków co do tego, która ich płyta jest najlepsza, są podzielone. Głównie dlatego, że Sunny Day Real Estate słabych krążków nie nagrywali. "Diary" wydaje się wszakże tym najważniejszym. Debiut, nagrany dla wytwórni Sub Pop, był przełomowym momentem dla gatunku emo. Gatunku, który wcześniej istniał tylko jako dość niewyraźna hybryda punk rocka i hard-core'u, i tak naprawdę nigdy nie wydostał się poza mniej lub bardziej zakurzony garaż. Wydanie "Diary" określiło ramy emo i jednocześnie nadało mu bardziej przyswajalny dla słuchacza kształt. Pokazało, że tego typu surowa stylistyka nie musi być pozbawiona pasji i melodyjności. Sunny Day Real Estate z pewnością nie mieli tak ogromnego znaczenia dla muzyki rockowej jak inne zespoły ze Seattle, z Nirvaną na czele. Z czasem jednak okazało się, że muzyka zapoczątkowana przez Jeremy'ego Enigka i spółkę podążyła w dużo ciekawszym kierunku niż przereklamowani naśladowcy stylu grunge. (pn)
45. Smashing Pumpkins - Adore (1998)
Po wydaniu "Mellon Collie and the Infinite Sadness" Corgan zapowiadał, że na następnej płycie zespół całkowicie odmieni swoje oblicze. Obietnica musiała być spełniona. Trzymając się formy poprzednich albumów Smashing Pumpkins mieliby problemy, aby zmierzyć się z wielkością swoich dzieł. Szerokie zastosowanie elektroniki na "Adore" (w zamierzeniu miała być całkowicie pozbawiona "żywych instrumentów") czyni ją nieporównywalną z innymi płytami chicagowskiej formacji. Za punkt wspólny mogą zostać uznane jedynie single: przebojowy "Ava Adore" oraz "Perfect", będący niejako kontynuacją hitu "1979". W pozostałych kompozycjach (z wyjątkiem "Pug") gitary elektryczne nie odgrywają już decydującej roli. Utwory budowane są głównie z partii instrumentów klawiszowych i gitar akustycznych. Ważną funkcję pełni także automat perkusyjny, którego użycie oraz udział sesyjnych bębniarzy wymusiło wyrzucenie z zespołu Jimmy'ego Chamberlina mającego problemy z nadużywaniem narkotyków. "Adore" to album niezwykły nie tylko pod względem zmiany brzmienia grupy. Na atmosferze płyty odcisnęły swoje piętno osobiste dramaty Corgana (śmierć matki i rozwód). Całość znakomitej warstwy lirycznej przepełniona jest nostalgią i melancholią. (ww)
44. Radiohead - The Bends (1995)
Od tej płyty właściwie wszystko się zaczęło. O ile "Pablo Honey" było zaledwie dobrym, budzącym ciekawość debiutem Radiohead, o tyle "The Bends" stało się w dyskografii grupy świetnym wstępem do genialnego "OK Computer". Drugi krążek zespołu z Oxfordu, nieco inny niż późniejsze, bardziej metafizyczne albumy, charakteryzował się nadzwyczajną (żeby nie powiedzieć momentami britrockową) przebojowością. Bo czy nie zdarzało nam się kiedyś podśpiewywać do spółki z Thomem Yorke tytułowego "The Bends" czy "Just" (pamiętacie teledysk z człowiekiem leżącym na ulicy?), albo nucić melodię spokojnego "High And Dry"? Nie mogliśmy także uwolnić się od "Fake Plastic Trees", którego cudowny tekst pozostał nam w pamięci na długi czas, podobnie jak szalone, gitarowe partie z "My Iron Lung". Nie da się ukryć, że "The Bends" powoli zmieniało fanów Radiohead w ich wyznawców. Późniejsze płyty tylko ten proces zintensyfikowały i uczyniły z zespołu (chyba) najlepszy niezależny, rockowy band na świecie. (kw)
43. Pixies - Trompe Le Monde (1991)
Ta płyta powstawała w bardzo napiętej atmosferze zespołu stojącego na skraju rozpadu. Wewnętrzny konflikt między Blackiem Francisem a Kim Deal doprowadził w końcu do zawieszenia działalności - po zaledwie pięciu latach wspólnego grania. Ostatnia płyta Pixies doskonale wyraża ten nerwowy klimat. Jest ostra, chaotyczna i niespójna. Zespół - a właściwie jego lider - miota się tu niczym zamknięty w klatce tygrys. Piosenki balansują na cienkiej linie - słuchając całości mamy wrażenie, że za chwilę coś się stanie, coś niedobrego. "Trompe Le Monde" to płyta nierówna. Obok utworów genialnych znalazły się też słabsze, "wypełniacze". Zarzucano Pixies, że każdy numer pochodzi jakby z zupełnie innej bajki. Na płycie znalazły się utwory ocierające się o hard core, punk, pop, psychodelię, nawet metal! Wiele z nich straciło charakterystyczną dla zespołu lekkość. Zastąpiła ją wściekłość i agresja. Kontrowersyjne pożegnanie wielkiego zespołu. Ta płyta - mimo wpadek - jest bardzo ważna, bo wyznacza kierunek poszukiwań wielu zespołów, które przyszły po Pixies. "Trompe Le Monde" to czysty postmodernizm. A ten eklektyzm i stylistyczny bałagan stanowią o jej sile. I dlatego dziś, po czternastu latach, słucha się jej doskonale. (mf)
42. The Flaming Lips - The Soft Bulletin (1999)
Obsesyjnie wracam do legendy o złotych czasach, w których przerzucenie się amerykańskiego barda z folku na rock powodowało muzyczną rewolucję, a 129 dni w studiu zmieniało popkulturę w ogóle. To były czasu rozwoju - muzyka szła do przodu, a nie, jak dzisiaj, coraz bardziej wszerz i wszerz, im łatwiejszy jest dostęp do wszelkiej sztuki. Stąd wielki podziw musi budzić postać Wayne'a Coyne'a, lidera amerykańskiej formacji Flaming Lips. Siedemnaście lat musiał czekać na swoje opus magnum, a przynajmniej od lat 90. każde jego kolejne wydawnictwo wnosiło coś nowego do twórczości zespołu. W 1999 nareszcie odnalazł swojego Świętego Graala, tworząc ostatnią popową symfonię XX wieku, "Soft Bulletin". Coyne nie jest geniuszem. Geniuszem był Brian Wilson, którego koncepcja muzyki ale i samo brzmienie Beach Boysów słyszalne jest w twórczości zespołu. Sam Coyne mówi, że najważniejszym instrumentem jest dla niego studio nagraniowe. Takie podejście wydaje się decydujące by tworzyć barokowy pop - z chórami, bogatymi aranżacjami, zróżnicowanym brzmieniem. Sama też idea koncept-albumu jak ulał pasuje do powyższej szufladki (a o tym, że taki pomysł w głowie lidera Flaming Lips się zrodził może świadczyć choćby umieszczenie instrumentalnego "The Observer" w środku płyty - podobnie jak "Let's Go Away For Awhile" na "Pet Sounds"). Słuchaczy urzekły przeboje: "Waitin For Superman" i "Race For The Prze", mnie zachwyciło natchnione "The Gash", natomiast każdego musi pocieszać fakt, że choć geniuszy jest tak niewielu, to przy odrobinie talentu i katorżniczej pracy można stworzyć kluczowe dla końca dekady arcydzieło. (jr)
41. Mansun - Attack Of The Grey Lantern (1996)
Marzec, rok 1992. The Verve debiutuje maxisinglem "All in the Mind", z b-side'owym utworem "A Man Called Sun". Kilka lat później, czwórka brytyjczyków postanawia nazwać swój nowy, rockowy projekt mianem Mansun, inspirując się wspomnianą kompozycją. Czy to chęć ogrzania się w blasku sławy poprzedników? A może hołd dla Ashcrofta i spółki? Nic z tych rzeczy. Mansun miał znacznie większe ambicje. O tym, z jakim sukcesem je wypełnił, można dowiedzieć się dziś, obserwując młodych wykonawców starających się z lepszym lub gorszym skutkiem naśladować jego unikalne brzmienie. "Attack of the Grey Lantern" to album przełomowy, którego sklasyfikowanie nie jest tak łatwe, jak dotarcie do źródeł nazewnictwa zespołu. Debiut Mansun to zwarta sekwencja jedenastu utworów, w których oprócz popu, hard rocka i zdecydowanych kroczków w kierunku rocka progresywnego, usłyszymy także "coś", co wymyka się wszelkim szufladkom i jednoznacznemu podporządkowaniu gatunkowemu. Tym unikatowym elementem może być budowanie napięcia przez doskonałe rozmieszczenie kompozycji. Smyczkowymi zawodzeniami w "The Chad Who Loved Me", album otwiera przed słuchaczem rockową szkatułkę, po to, by tymi samymi akordami zamknąć ją w "Dark Mavis". Tym unikatowym elementem może być też balansowanie między epickim a surowym wymiarem twórczości: między prozą "Stripper Vicar" a poezją "Mansun's Only Love Song". Możliwości interpretacji fenomenu "Attack of the Grey Lantern" jest mnóstwo, co samo w sobie jest chyba największym jego atutem. (łj)
Komentarze
[26 sierpnia 2018]
[19 sierpnia 2018]
[27 października 2016]
[1 maja 2013]
[6 grudnia 2010]
- Violator
- Songs of faith and devotion, to pomniki
[21 listopada 2010]
- Nirvana In Utero
- U2 Zooropa
- Stereolab - Tomato
- Belle and Sebastian - wszystkie 3
- Arab Strap - Philopobia
- blur blur
- beck - odelay
- massive attack - maxinquite
Tak na szybko...