Relacja z Off Festival 2008

Część 4

Relacja z Off Festival 2008 - Część 4 2

TOMASZ ŁUCZAK

Kawałek Kulki

Przypadła im mimo wszystko (z całym szacunkiem dla występów wcześniejszych debiutantów) niewdzięczna rola pierwszego festiwalowego rozkręcacza, z której w ogólnym rozrachunku wywiązali się co najmniej poprawnie. I chociaż zarówno charakterystycznie zawadiacki, sceniczny luz całego zespołu, jak i dziecinnie ujmująca poza Magdy Turłaj (ach, te skrzypce), w środowisku znanej jako słynna Karotka, dawkowane były w ograniczonym zakresie (może trema, a może tylko pół godziny na koncert), to jednak bijąca naturalność i bezpretensjonalność z takich numerów, żeby nie powiedzieć hitów, jak wybłagany przez publikę „Kolegi tata”, „Całuj się” czy „Pociąg” na tyle zawładnęła ludźmi, by stwierdzić, że występ po prostu się udał. Może trochę szkoda, że był taki krótki, formacja nie miała wielkiej szansy, by na dobre się rozkręcić (pozostawał szybszy przytup, a na Scenie Offensywy rozgrzewał się już Afro Kolektyw), co nie zmienia faktu, że propozycja połączenia chwytliwego pop-folku ze świetnymi, ironiczno-osobistymi tekstami zdała egzamin. Na drugi raz poprosiłbym jeszcze o kontynuację w postaci koncertów Muzyki Końca Lata i może Płynów - przednia zabawa gwarantowana.

Homo Twist

W momencie, gdy na scenie instalował się Maleńczuk z zespołem, polska indie młodzież zajęła strategiczne stanowiska w punkcie gastronomicznym. Nie ma się co dziwić, Homo Twist od dłuższego czasu jest raczej synonimem rockowego betonu jadącego na legendzie aniżeli grupą wyznaczającą nowe, alternatywne szlaki. Nie chcę mówić, że jako zespół się skończyli (każdemu trzeba dać szansę, prawda?), ale ewidentnie pojawienie się formacji na scenie nie wywołuje już – poza reakcją najwierniejszych fanów – ekscytacji. A też oczekiwanie, że lider zrobi/powie coś kontrowersyjnego, trąci myszką (szczególnie wtedy, gdy przy scenie kręci się Tymański). Mieliśmy więc przekrojowy powrót do przeszłości (vide T.Love z pierwszej, czy Dezerter z drugiej edycji Offu) – wybrzmiały m.in. „Arkadiusz” ze znakomitej „Moniti Revan”, „Syf” z ironicznym słownym wtrętem dla krakusów, „Portfel ojca”, kilka utworów z najnowszego „Matematyka”, a także świetny cover Breakoutu – „Oni zaraz przyjdą tu”. Należy też zaznaczyć, że zdecydowanie lepiej na basie w Homo Twiście prezentuje się wracający po latach stary wyga Olaf Deriglasoff, który przed nagraniem nowej płyty zastąpił demonicznego Titusa z Acid Drinkers. Generalnie więc nic wielkiego, pewnie lepszy odbiór muzycy mieliby w Jarocinie.

Lutosphere

Projekt Lutosphere stworzony przez jazzowego pianistę Leszka Możdżera, klasycznego wiolonczelistę z filharmonijnym rodowodem Andrzeja Bauera oraz electro-popowego freaka Michała Skroka aka m.bunio.s (Dick 4 Dick) w założeniu miał na Offie przetransponować ideę awangardowego języka legendarnego Witolda Lutosławskiego, poprzez autorską interpretację najbardziej znanych dzieł mistrza, na modłę przystępniejszą, bliższą masowemu odbiorcy. Próba stworzenia spójnej jakości z pozornie nieprzystających do siebie elementów była doświadczeniem co najmniej intrygującym. Tym bardziej dla kogoś, kto z ze słynnym polskim kompozytorem ma niewiele wspólnego (prócz faktu ustawienia w jednym rzędzie z Chopinem czy Szymanowskim). Tak więc umieszczone w postmodernistycznym kontekście elektroniczne piski, zgrzyty czy kliki Skroka, odpowiednio nastrojona wiolonczela (imitująca nawet brzmienie gitary elektrycznej) czy wreszcie fortepianowe partie Możdżera stworzyły warunki do nader przewrotnego odbioru klasyki. Nad wszystkim zaś unosiła się aura luzu i dystansu – a to poprzez autoironiczne gierki słowne Leszka wygłaszane zmodyfikowanym głosem, instrumentalne, melodyjne wstawki bliskie jazzowym interpretacjom tematów filmowych w klimacie Baaby, czy też w końcu przez zsamplowane wypowiedzi samego Lutosławskiego pochodzące z nagrań Polskiego Radia. Zatem polska muzyka klasyczna podana z humorem, ale bez negowania tradycji. W czym nie przeszkodziło nawet wielkie oberwanie chmury.

Hey

Nosowska już w wywiadach przed imprezą zapowiadała, że skoro zostali zaproszeni na Off Festival, to pozwolą sobie na dobór specjalnego, offowego właśnie repertuaru. Ci, którzy tę zapowiedź potraktowali zupełnie serio, licząc na radykalną zmianę koncertowej tracklisty, pewnie srodze się zawiedli. Bo przecież nie chodziło o to, by czytać te słowa wprost, lecz uznać, że Hey wprowadzi do swojej listy pewne modyfikacje. W Mysłowicach byli pierwszym polskim zespołem, który zgromadził największą publiczność (vide sama Nosowska rok wcześniej). Koniec końców formacja zaserwowała i klasyczne starocie („Fate” czy „Heledore Babe”), i utwory nowsze, ale szerzej znane („Cudzoziemka w raju kobiet”, „[Sic!]”), no i te rzadziej wykonywane („Missy Seepy” czy „Dolly”). Nie zabrakło też kompozycji, która ostatnio staje się coraz bardziej popularna, czyli coveru „Angelene” z repertuaru PJ Harvey. Całość podana na dobrym, równym poziomie, znaczy się tak, jak wszystkich do tego przyzwyczaili (wiem, banał). I nawet drobny zgrzyt w środku koncertu, kiedy Nosowska zapomniała tekstu, natychmiastowo wychodząc jednak z sytuacji obronną ręką, z tą swoją przesadnie skromną, dziecinną acz naturalną pozą, w ogólnym rozrachunku należałoby rozpatrywać jako pozytyw występu. Bo Kaśka po prostu jest w porzo babka, basta.

Waglewski Fisz Emade

Pomysł, aby do muzycznego spotkania panów Waglewskich kiedyś w końcu doszło, zrodził się podczas nagrywania „Miasto Manii” Marii Peszek, gdzie wszyscy trzej po raz pierwszy na dużą skalę skonfrontowali swoje wizje artystyczne. Zestawiając ze sobą bezpośrednio koncepcję braci, z którą mają do czynienia na co dzień, z perspektywą ojca, wydawać by się mogło, że obie strony reprezentują dwa światy nie do pogodzenia. Nic bardziej mylnego. Bo przecież kilka miesięcy temu wydali wspólnie jak do tej pory jedną z lepszych polskich płyt tego roku, z której zaprezentowali niemal cały materiał na mysłowickim koncercie. Punktem wyjścia były doświadczenia nestora rodu wynikłe z obcowania z bluesem, jazzem czy balladą, przefiltrowane przez wyobrażenia Fisza i Emade na temat tych gatunków. Koncert był prawie idealnym odwzorowaniem propozycji z albumu – mocne, surowe, żywe brzmienie gitary (kłania się stare, rockowe Voo Voo), z miejscem na melodię i krótkie, acz treściwe improwizacyjne zapędy pianisty Maseckiego. Ten ostatni wespół z Wojciechem miał trochę więcej przestrzeni kosztem Fisza (skupionego głównie na śpiewie), który usunął się nieco w cień, i chyba był to dobry pomysł. Dodatkowy duży plus dla Emade, który świetnie radził sobie jako bębniarz, co offowa publika mogła zresztą zaobserwować rok temu na występie Bassisters Orchestry. Reasumując, bardzo dobry występ, obrazujący przede wszystkim wielki szacunek Waglewskich wobec swoich osobnych krain muzycznych, tylko pozornie zakorzenionych na dwóch przeciwnych biegunach.

Shofar

To był – wyłączając zagraniczne indie-gwiazdy w typie Caribou czy Menomeny – obok Baaby najbardziej wyczekiwany przeze mnie koncert festiwalu. Skład złożony z jednych z najlepszych obecnie rodzimych improwizatorów zaprezentował materiał z wydanej w zeszłym roku płyty „Shofar”, na której podjęto próbę syntezy tradycji korzennej muzyki chasydzkiej z ideą free jazzu. Mikołaj Trzaska, dla mnie ciągle nr 1 polskiego saksofonu, pomimo stałego ciągu do radykalnego free (trudna, długa płyta z Joe McPhee, nr 2 w plebiscycie na najlepszy album zeszłego roku według portalu Diapazon), cały czas w rewelacyjnej formie. Nieważne, czy to reaktywując raz na jakiś czas koncertowy skład Łoskotu, występując z Friisem Nielsenem, z braćmi Oleś, czy w końcu w Shofarze z Morettim i Rogińskim – idealny przykład jazzowej charyzmy na najwyższym poziomie. W Mysłowicach, bawiąc się konwencją i łamiąc schematy, razem unaocznili różnicę pomiędzy cepelią żydowską rodem z licznych festiwali klezmerskich a zaangażowaną, poszukującą formą spontanicznej wypowiedzi, niekoniecznie stricte jazzowej i nie zawsze do końca na poważnie, co akurat w przypadku mistrza Mikołaja nie jest żadnym minusem (vide legendarny skład NRD). Dzielnie wspierał go niesamowity Moretti (idąc dalej w rankingi - w kategorii bębniarzy nr 1 według mnie w kraju), rockman z jazzowymi inklinacjami, który momentami wręcz z punkową agresją przesuwał punkt ciężkości w stronę bardziej luźnej wypowiedzi, żeby nie powiedzieć zabawy. Jedynie siła sprawcza przedsięwzięcia pod nazwą Shofar, Raphael Rogiński, wydawał się być najmniej na luzie (chyba ani razu nie spojrzał w stronę publiczności), skupiony na swoich partiach gitarowych, co jednak nie przeszkodziło w bardzo dobrym odbiorze koncertu.

Baaba

Weź późnego Coltrane’a, Pharoaha Sandersa z okolic „Karmy”, Hancocka z „Head Hunters” razem z Funkadelic albo Weather Report, dorzuć do tego filmowego Komedę i Włodzimierza Korcza, a na koniec jeszcze Mouse On Mars, Aphex Twina czy Lali Punę. Następnie wpuść na scenę Morettiego, Webera, Dudę i Mazolewskiego lub Zabrodzkiego (w zależności który będzie chciał chwycić za bas) i każ im zagrać. Idealna recepta muzycznego pomysłu na granie Baaby to dźwiękowe przemieszanie z poplątaniem, ciągła zabawa gatunkowa, narzucanie własnych skojarzeń poprzez reinterpretację i trawestację znanych motywów (słynne „07 zgłoś się”) i nieokiełznany żywioł. Wszystko to w otoczce nieskrępowanej improwizacji – zarówno muzycznej, jak i scenicznej. Prym wiódł – a jakże – showman Moretti, główna siła napędowa, dynamit i ekspresja w jednym, posiadający niesamowitą umiejętność natychmiastowej zmiany tempa gry, błyskawicznie modyfikujący akcenty i figury rytmiczne, zarazem stale ironizujący, zaczepny, prowokujący, co dobrze znamy z Mitchów. Tutaj mimo wszystko miał ograniczone pole działania, bo tak naprawdę w Baabie nie ma lidera, funkcja ta przejmowana jest przez jednego z muzyków w zależności od sytuacji. W Mysłowicach swoje trzy grosze dorzucił niewielki wzrostem Zabrodzki, drwiący z niewpasowania saksofonowych solówek Tomka Dudy, na moment pałeczkę przejmował i Weber, zarzucający jakąś drwiną, dostosowując się do potrzeby chwili. Wszystko oczywiście podane z dużym wyczuciem i przymrużeniem oka. Cała ta stylistyczna żonglerka, mnogość odniesień, splatanie w jedno popu, jazzu, rocka czy elektroniki w połączeniu z umiejętnym dawkowaniem tematów przez samych artystów wygląda bardzo efektownie, ale – co należy podkreślić – przede wszystkim profesjonalnie. Wychodząc z koncertu, wiesz, że taki Macio ma w swojej dyskografii i „London Calling” Clashów, i „Free Jazz” Colemana, i „Tri Repetae” Autechre. Więc te koncerty siłą rzeczy muszą być dobre.

Relacja z Off Festival 2008 - Część 4 1

PRZEMYSŁAW NOWAK

Warunki na polu/zakwaterowanie

O warunkach na polu wiem tylko tyle, że było zimno, mokro i było błoto. Na szczęście nie z autopsji, wybrałem bardziej komfortowe warunki zakwaterowania, jakie zaoferował mi redaktor Łuczak. Dodam tylko, że plotki o rzekomo fatalnej pogodzie w trakcie festiwalu są mocno przesadzone. Owszem, było dość zimno i każdego dnia przelotnie popadało, ale po pierwsze, deszcze nie trwały długo, a po drugie - przed tym wszystkim można było się ochronić ciepłym odzieniem i parasolem.

Warunki na terenie festiwalu

Całościowo festiwal wypada ocenić bardzo wysoko. Za taką cenę poziom tegorocznej edycji był aż nadto zadowalający. Zwrócę tylko uwagę na dwa mankamenty, które rzuciły mi się w oczy – jeden oczywisty i jeden dość kontrowersyjny. Największą wpadką była organizacja strefy z jedzeniem. Za obsługę kilkunastu tysięcy ludzi odpowiedzialna była jedna firma, którą całe przedsięwzięcie najwyraźniej przerosło. Nie dość, że posiłki były stosunkowo drogie, a jakość niektórych z nich pozostawiała wiele do życzenia, to jeszcze w kulminacyjnych momentach trzeba było poświęcić długie kwadranse, aby wreszcie cokolwiek dostać. Nieumiejętność zorganizowania normalnej kolejki była w tym wszystkim najmniejszym problemem, bo winę zrzucić należy raczej na mentalność Polaków jako narodu, który pomimo bogatych doświadczeń jeszcze z lat osiemdziesiątych, nie jest zaznajomiony z koncepcją kolejki jako sznurka osób stojących jeden za drugim. Konieczność przepychania się przez nieuporządkowany tłum ludzi, aby dostać zimną quasi-kiełbasę bez pieczywa, była doświadczeniem ciekawym, ale niekoniecznie miłym. Na przyszłość na pewno warto zwrócić uwagę przede wszystkim na to, aby punktów z jedzeniem było więcej. Wtedy też konkurencja jako naturalne prawo wolnego rynku powinna załatwić sprawę przesadzonych cen. Drugą rzeczą, która mi osobiście przeszkadzała, był fakt, że koncerty na różnych scenach zaczynały się jeden po drugim, zamiast się na siebie nakładać. Nie byłoby w tym problemu, gdyby na terenie festiwalu były trzy sceny porównywalnej wielkości, ale w sytuacji kiedy jedną z nich był namiot potrafiący pomieścić tylko niewielki odsetek uczestników imprezy, tłok w jego środku przekraczał granice bezpieczeństwa. Gdyby w tym samym czasie na innej scenie działo się również coś ciekawego, tłum by się podzielił i rozrzedził, a tak pielgrzymka kilku tysięcy fanów muzyki poruszała się bezustannie w trójkącie pomiędzy trzema scenami. Inną opcją byłaby taka konstrukcja namiotu, aby dało się uczestniczyć w koncercie, nie wchodząc do jego środka. Takie rozwiązanie stosowane jest na wielu europejskich festiwalach i rzucam pomysł pod rozwagę organizatorom.

Mogwai

Muszę powiedzieć kilka słów na temat koncertu, za który grupie Mogwai oberwało się chyba najbardziej spośród wszystkich artystów występujących na tegorocznym festiwalu. Nocny występ Szkotów wcale nie był tak zły, jak się o tym powszechnie mówi. Był po prostu bardzo przeciętny – na poziomie, ale bez szału. Technicznie zespół zaprezentował się bez zarzutów, do dźwięku też nie można było mieć zastrzeżeń (chyba że im dalej od sceny, tym było gorzej – tego nie wiem, stałem z przodu). Oprócz „Mogwai Fear Satan” bardzo przyjemnie słuchało się także nowszych kawałków – „Hunted By A Freak” i zwłaszcza „Friend Of The Night”. Myślę, że cały problem polega na tym, że oczekiwania wobec tego koncertu były ogromne i biorąc to pod uwagę, faktycznie sporo ludzi mogło czuć się rozczarowanymi.

So So Modern

Występ So So Modern był dla mnie największą niespodzianką tego festiwalu. Pewnie dlatego, że niczego się po tej kapeli nie spodziewałem. Właściwie fakt, że w ogóle wybrałem się, aby ich zobaczyć, zawdzięczam koledze Łuczakowi, który stwierdził, że ten nowozelandzki zespół na pewno mi się spodoba. Miał rację, mądrala jeden. Elektroniczny noise, generowany przez trzech gości za konsoletami sporadycznie sięgających po gitary i bas oraz perkusistę z zapędami do wprowadzania tanecznego bitu w szybkim tempie, początkowo mną tąpnął, później zaintrygował, aż w końcu sam przed sobą musiałem przyznać, że odpowiednio dawkowany, pomysłowy hałas jest w tej chwili jednym z moich ulubionych gatunków muzyki. Co prawda uszy cierpiały po tym występie dłużej niż zwykle, ale i tak warto było doświadczyć tej digitalnej burzy, jaką rozpętali w namiocie muzycy.

Singapore Sling

Singapore Sling w „ofensywnym” namiocie wzniecili ducha rockandrollowego buntu i zabawy. Tłok, ścisk, duchota i hałas, czyli atmosfera jakby żywcem wyjęta z Brixton Academy, Astorii albo innego londyńskiego klubu. Islandczycy, którzy na scenie wyglądali jak połączenie Interpol i Blues Brothers, przez niemal godzinę aplikowali hałaśliwą odmianę rocka, inspirowaną Jesus & Mary Chain oraz ich współczesnymi epigonami na czele z Black Rebel Motorcycle Club. Sympatycy ostrzejszej muzyki i bezkompromisowej zabawy w tłumie byli chyba zadowoleni, bowiem stężenie ciał unoszonych na rękach podczas tego występu znacznie przewyższało festiwalową średnią. Wykonawczo nie był to jednak koncert wybitny, stojąc z tyłu można było momentami trochę się wynudzić, ale przecież Singapore Sling to nie jest kapela tworząca muzykę do kontemplacji. Zaznaczyć też trzeba, że nie wszyscy wytrzymali tę gęstą atmosferę – karetka musiała odwieźć do szpitala jedną z fanek, która podczas występu straciła przytomność. Cóż, nie takie rzeczy się zdarzały, zdarzają i będą zdarzać na rockowych festiwalach, w tym także na Offie, choć oczywiście należy mieć nadzieję, że będzie ich jak najmniej.

Elephant Stone

Częstochowska grupa Elephant Stone, która nazwę i sporą część swoich muzycznych inspiracji zawdzięcza zespołowi The Stone Roses, była dla mnie największą zagadką tegorocznego festiwalu. Kompozycyjnie przyzwoici a wykonawczo dość przeciętni, stracili w moich oczach niemal wszystko w momencie, kiedy usłyszałem pierwsze dźwięki, jakie wydobył z siebie gość przy mikrofonie. Ale to jeszcze nic, bo chwilę później do głosu doszedł także gitarzysta i wyraźnie dał do zrozumienia, że muzycy i tak wybrali na wokalistę tego spośród siebie, który śpiewa najlepiej. Dramat. Najgorsze, że banalne teksty o niczym, które podczas tego krótkiego występu dane mi było usłyszeć, wcale nie poprawiały dość marnego wrażenia. Niestety, z takim wokalem o poważnej karierze Elephant Stone mogą zapomnieć. Może wyjściem będzie dla nich emigracja do UK (por. The Poise Rite)? Mimo wszystko na plus trzeba zespołowi zaliczyć występ pod względem muzycznym, choć piosenka zapowiedziana jako utwór konkursowy, dzięki któremu Częstochowianie w ogóle zakwalifikowali się do występu jako debiutanci, nie wyróżniała się niczym nadzwyczajnym.

The Poise Rite

Reklamowani jako jedyny polski zespół, który wystąpił na legendarnym Glastonbury, The Poise Rite na scenie leśnej zagrali w sobotę o wczesnej, jak na warunki festiwalowe, godzinie. Ich set był dość krótki i nie do końca chyba porwał niewielką grupę ludzi, którzy zebrali się pod sceną, aczkolwiek skłonił mnie do kilku przemyśleń. Przede wszystkim po tym, co zobaczyłem, wcale nie dziwi mnie, że grupa odnosi jako taki sukces na Wyspach. Poziom artystyczny tego koncertu nie odbiegał znacząco od tego, co prezentują zespoły na małych scenach zachodnich festiwali w podobnych porach. Poza tym jedna rzecz jest zastanawiająca – czy naprawdę młodzi muzycy z Polski muszą wyjechać do Wielkiej Brytanii, aby nauczyć się śpiewać (por. Elephant Stone)?

James Chance & Les Contortions

Oczekiwaliśmy, że pokaże swoją zwariowaną naturę, że rzuci saksofonem albo pobije jakiegoś fana próbującego mu trzasnąć fotkę swoim kompaktowym aparatem. Nic z tych rzeczy. James Chance, chodząca legenda i gwiazda nowojorskiej sceny no wave jeszcze z początku lat osiemdziesiątych, najbardziej kontrowersyjną rzeczą, jaką zrobił, było stanowcze zażądanie od publiczności, aby ta przestała klaskać pod koniec swojego występu. Trudno, najważniejsze, że jego set był naprawdę udany, bardzo motoryczny i porywający. Połączenie jazzu, funku i awangardy już na pierwszy rzut ucha wydaje się robić nawet większe wrażenie na żywo niż na płytach i tej sobotniej nocy okazało się, iż tak w istocie jest. Zwłaszcza, kiedy ma się obok siebie świetnych muzyków, a Les Contortions, czyli grupa towarzysząca Jamesowi, z takich właśnie ludzi się składa.

Tomasz Łuczak, Przemysław Nowak (17 sierpnia 2008)

Relacja z Off Festival 2008:

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także