Relacja z Off Festival 2008

Wstęp

Relacja z Off Festival 2008 - Wstęp 1

PIOTR WOJDAT

Warunki na terenie festiwalu

W porównaniu do zeszłego roku, na pewno zmieniła się jedna rzecz. Moje przekonanie i wyobrażenie o Mysłowicach, jako miejscu przeciętnym czy po prostu zwyczajnym. Bardzo się myliłem, a takie wnioski wyniknęły z prostego faktu – mało widziałem. Biję się jednak w pierś, bo to naprawdę ładna okolica, z urokliwym rynkiem i uliczkami, które po prostu urzekają. Jest różnica w postrzeganiu festiwalu z perspektywy pola namiotowego, a osoby, która dojeżdża na miejsce imprezy samochodem. Niby oczywiste, ale warto sobie uświadomić na konkretnym przykładzie, a takim było zestawienie poprzedniej edycji OFFA z tegorocznym wydaniem.

Pole namiotowe dla tych, którzy nie zdecydowali się na rezerwacje internetową nie było miejscem dla outsiderów, jak próbowaliśmy sobie na początku w żartach wmówić. Nie było to zresztą śmieszne. Z wyjątkiem wiecznie pijanych sąsiadów, średnio zainteresowanych programem festiwalu (delikatnie mówiąc), dyskusje przy piwie prowadziło się z osobami z różnych części Polski, z rozległymi zainteresowaniami, pasjami, ale i dużym dystansem do siebie. Pod tym względem było więcej niż dobrze, więc niezbyt festiwalową i drętwą pogodę można było jakoś przeboleć.

Poziom koncertów. W tym przypadku również nie można mieć większych zastrzeżeń, choć oczywiście zdarzały się momenty, w których puchły uszy. To wszystko jednak jest wkalkulowane w takie wydarzenie, jakim jest festiwal muzyczny, dlatego w ogólnym rozrachunku należy ocenić poziom jako naprawdę wysoki. Właściwie było nawet lepiej niż w zeszłym roku, na co mógł wskazywać line-up, który przewyższał zeszłoroczny, a jak pamiętamy, także ten zdecydowanie nie należał do słabych. W końcu okazji na zobaczenie Radian czy Architecture In Helsinki na występach w Polsce nie ma zbyt wiele. Tym razem koncertowe menu wyglądało inaczej. Przed wami kilka słów o występach, które szczególnie zwróciły moją uwagę.

Afro Kolektyw

Wczesna, popołudniowa pora, tylko 30 minut na zaprezentowanie swojej twórczości przed OFFową publicznością to trochę mało, jak na zespół, który co raz bardziej zyskuje na popularności. Do tego namiot - pod koniec występu totalnie przeładowany. Słowem, Afrosi byli w niemałych tarapatach. Ale jak się okazało mogli zameldować wykonanie zadania, szkoda tylko, że w stopniu podstawowym. Poleciały bardzo energetyczne, naładowane funkowym groovem wersje „Nikt tego nie wiedział” i „Seksualna czekolada”, w czasie których Afrojax, przyodziany jedynie w bokserki, wykazywał ogromne chęci do rozkręcenia show. Za dużo jednak było premierowych nagrań z nadchodzącej płyty, a za mało klasyków w rodzaju „Gramy dalej” czy „Karl Malone”. Dali radę, ale pozostał spory niedosyt.

Kammerflimmer Kollektief

Naprawdę wiele obiecywałem sobie po występie niemieckiej, eksperymentalnie zorientowanej formacji, na której koncert zresztą trudno było się dostać. Było dużo chętnych, na sali wśród publiczności zapanował lekki chaos, ale Kammerflimmer Kollektief skutecznie go zniwelowali. Balsamiczne, hipnotyzujące dźwięki gdzieś na przecięciu ambientu i okołojazzowych brzmień skutecznie wprowadzały słuchacza w stan przyjemnego, a zarazem subtelnego otępienia. Atmosfera kompozycji była bliska tego, co grupa zaprezentowała na swojej ostatniej płycie, zatytułowanej „Jinx”. Mniej było momentów przywodzących na myśl wcześniejsze dokonania, zwłaszcza „Absencen” i „Cicadidae”, ale dla niżej podpisanego i tak był to drugi najlepszy koncert całego festiwalu.

Mogwai

To był występ, na który najbardziej czekałem. Zespół, o którego koncertach tyle się mówi i przytacza się historie o nieodłącznych zatyczkach do uszu – to wszystko robi wrażenie i wreszcie można było to zweryfikować po północy, udając się pod główną scenę. Początek bardzo udany, bo „Yes! I Am A Long Way From Home” to przecież pierwsza kompozycja z „Young Team”, czyli najważniejszej i najlepszej płyty Szkotów. Później jednak napięcie siada, narasta zmęczenie i senność, bo właśnie takie uczucia wywołują koncertowe wersje nagrań z nadchodzącego „The Hawk Is Howling”. Trochę ciekawiej robi się na wysokości „Friend Of The Night” z ostatniej, bardzo przeciętnej przecież płyty „Mr. Beast”. No i „Mogwai Fear Satan”, czyli nagła masakra, coś o czym trudno w ogóle mówić. To właśnie ten utwór i jego wykonanie pokazało, że przy innym repertuarze mógł to być przecież koncert festiwalu. Niestety nie był. Na otarcie łez Mogwai zagrali jeszcze „Hunted By A Freak” i „2 Rights Make 1 Wrong”. Wszystko fajnie, ale było to zdecydowanie za mało.

Baaba

Drugiego dnia festiwalu, ze względów pogodowych, udało mi się dotrzeć na teren Słupna Parku zdecydowanie później niż było to w planach. Na szczęście, po bardzo udanym występie Shofar (szkoda, że nie dane mi było zobaczyć od samego początku), przyszła kolej na Baabę, czyli dźwięki oscylujące wokół sprytnego połączenia elektroniki, z jazzową improwizacją i rockową energią. Na pewno mocną stroną występu były wykonania takich utworów jak „Szczepan” czy „Biegnij, Kuba, biegnij” oraz świetna gra Tomasza Dudy na saksofonie barytonowym i Macio Morettiego na perkusji. Duży plus także za niebanalne poczucie humoru i wywiązanie się z roli odpowiednika zeszłorocznego występu grupy Pink Freud. A to wcale nie było łatwe zadanie.

Menomena

O ile pierwszego dnia nastawiałem się głównie na Mogwai to już następnego wszelkie nadzieje pokładałem w amerykańskiej formacji z Portland. Menomena, bo o nich mowa to w pewnym sensie fenomen. Połączenie niebanalnych rozwiązań melodycznych z zacięciem do eksperymentów robiło ogromne wrażenie zwłaszcza na „I Am The Fun Blame Monster”. Podobnie należy mówić o zawartości „Friend And Foe”, a instrumentalny „Under An Hour” to rzecz, która pokazuje jak duże umiejętności ma ta grupa. Potwierdzili to zresztą także w czasie koncertu, który zagrali na scenie leśnej. Zaczęli od „Strongest Man In The World”, było też „The Late Great Libido”, a nie zabrakło też licznych reprezentantów z ostatniej płyty: „The Pelican”, „Rotten Hell” oraz najlepiej przyjętego przez publiczność „Wet And Rusting”. Rewelacyjny występ i ukoronowanie festiwalu. Panie i panowie, czapki z głów.

James Chance & The Contortions

Legendarny muzyk amerykańskiej sceny no wave okazał się w trakcie występu Jamesem Brownem tego nurtu. Świetne połączenie punkowej energii, quasi free jazzowych, saksofonowych zagrywek i funkujących gitarowych motywów zrobiło duże wrażenie. Bilans: bardzo udany występ, jedno techniczne potknięcie. Na szczęście to drugie można puścić w niepamięć. Szkoda tylko, że na więcej atrakcji festiwalowych zabrakło już sił. Oby więcej ich było w przyszłym roku.

Piotr Wojdat (17 sierpnia 2008)

Relacja z Off Festival 2008:

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także