Relacja z Off Festival 2008

Część 1

Relacja z Off Festival 2008 - Część 1 1

ARTUR KIELA

Warunki na polu namiotowym

Na odległość pola namiotowego od terenu festiwalu narzeka się chyba wszędzie, ale gdzie indziej można było pomieścić tyle osób? Od kampingu do Słupna Parku szło się bardzo pokręconymi drogami, które na szczęście były jako tako oznaczone. Piętnaście minut spokojnym tempem to zresztą nie jest chyba aż tak dużo. Do zmroku można było znacznie skrócić sobie drogę, przechodząc przez tory, co wiele osób czyniło, ale nasz serwis ów proceder oczywiście potępia.

Ludzi na polu było całkiem sporo, ale zbyt gęsto się ostatecznie nie zrobiło. Po błąkających się tu i ówdzie elementach z długimi włosami i czarnymi koszulkami można było poznać, że właśnie zakończyły się inne, trochę bardziej betonowe festiwale. Widocznie część ich targetu postanowiła dogorywać akurat na Mogwai albo Lao Che. Z perspektywy mojego wieku patrzę na to ze zrozumieniem, tym bardziej że nie słyszałem o żadnych nieporozumieniach wynikłych z odmiennego pojmowania pojęcia „festiwal” (pominę sympatyczne poniekąd nocne ryki typu „gdzie jest wóóóódkaaaa?!”). Poza tym wszędzie oczywiście orgia kolorowych ubrań i paskudnych (obrzydliwych!) okularów, co również mnie w gruncie rzeczy nie bulwersuje. Narzekać na to mogą chyba tylko internetowe no-life'y. Największym dla mnie plusem była stosunkowo duża liczba rudowłosych dziewczyn, przez co momentami naprawdę czułem się jak w raju.

Jeśli przeczytacie gdzieś, że prysznice niedomagały, to skreślcie taką relację z góry na dół. Męskie musiały być chyba nawet lepsze od tych dla kobiet, bo z czasem w kolejkach pomiędzy facetami zaczęło się pojawiać coraz więcej dziewcząt. Tojów było mnóstwo, i do końca mojego pobytu na polu zachowały stan używalności, chociaż może coś przeoczyłem, bo nie sprawdzałem wszystkich.

I na koniec wielki szacun dla pani w okularach, tej obsługującej całe pole. Była wszędzie, pomagała gdzie mogła i ani na chwilę nie widać było po niej zmęczenia. Chodząca życzliwość.

Warunki na terenie festiwalu

Wszystko dobrze rozlokowane, ogródek z jedzeniem i piciem w zasadzie był środku całego zamieszania, co czyniło go niezłą bazą wypadową i miejscem spotkań. Nie próbowałem nic jeść, nie orientuję się nawet w cenach, ale na pewno ktoś o tym wspomni. Pomiędzy scenami nie było jakichś strasznych odległości, ale błoto i tak zmuszało do lawirowania i wybierania dłuższych dróg. Scenę leśną ratowała w pewnym stopniu drewniana kładka. Z drugiej strony w wypadku sceny głównej i leśnej nawet nie pchając się pod barierki, wszystko było dobrze słyszalne. No ok, wiadomo, na leśnej było pod tym względem najlepiej.

Mysłowice

Chyba najbardziej przygnębiający element festiwalu. Żeby wyjść na miasto w sobotę o godzinie 14 i zastać je puste, z pozamykanymi sklepami i grupami opaskowanej młodzieży szukającej rozpaczliwie bułek, to ten... W tej sytuacji jedynym wartościowym pożywieniem była pizza (pozdrawiam). Jeśli nikt o tym nie pomyśli, to za rok trzeba będzie zabrać ze sobą dodatkową torbę z jedzeniem. Na tym festiwalu skorzystała głównie Biedronka, która w momencie, kiedy młodzieży najbardziej chce się zakupów (to jest w nocy) i tak była zamknięta. A przecież dla małego sklepu dwa takie dni, to chyba jakiś tygodniowy utarg.

Miłym akcentem była za to trójka małych chłopców, która w piątek kręciła się w okolicach mysłowickiego dworca, wykrzykując w kierunku przechodniów tekst „W Aucie”. Dajcie mi znać, jeśli wy też ich słyszeliście.

Of Montreal

Pierwszy „ważny” koncert festiwalu. Jego zbliżanie się powodowało pustoszenie offensywnego namiotu w czasie koncertu Much. Ci, którzy wyszli na czas, mogli znaleźć się w odpowiednim miejscu i zostać uraczonymi złotym brokatem z balonów. Of Montreal dali świetne show i zrobili, co mogli, żeby ocucić publiczność z marazmu wywołanego nagłą ulewą (nikt się jej nie spodziewał, słowo daję). Wszyscy zdawali się być w lekkim szoku, bo tu z jednej strony zaczyna się pojawiać błoto, wszyscy myślą o ubraniach i namiotach, a z drugiej szaleje niczym nie zrażony zespół. W połowie koncertu już nikt chyba o tym pierwszym nie myślał. Jedna mała rzecz – nie było „Satanika”, do cholery!

Clinic

Gdy mniej więcej po ¾ trwania koncertu zapowiedzieli „The Second Line” myślałem, że przytulę się do stojącego obok drzewa (pozdrawiam). Pod względem wizualnym bardziej ascetyczne było chyba tylko Mogwai. Światła to niebieskie, to czerwone. Zero show, sama muzyka, dużo mocniejsza zresztą niż na albumach. Z wyborem piosenek sytuacja wyglądała podobnie do występu Caribou – było trochę z Najlepszej Płyty, i sporo z płyt następnych. I tak jak w wypadku Caribou, o dziwo, nie było słychać żadnej przepaści pomiędzy tymi utworami. Niektórzy ponoć w ogóle nie słyszeli różnicy pomiędzy piosenkami, ale zrzucam to na piwo, które jednak musiało nie być chrzczone. Dodatkową atrakcją koncertu były pytania padające czasem od strony publiczności: „a po co im te maski?”. Cóż, Screenagers wie takie rzeczy. Clinic dowiedzieli się, że nasz Naczelny zachorował.

Caribou

Koncert festiwalu. Samo ustawienie się instrumentalistów sprawiło, że wyglądali jak dobrze zgrana drużyna, a grali jeszcze lepiej. Centralnym punktem były dwa zestawy perkusyjne, do których zwróceni byli wszyscy muzycy, i cholera, jak oni popinali na tym wszystkim! Setlista obejmowała utwory ze wszystkich chyba płyt Snaith, wyłączając „Start Breaking My Heart”. Wiadomo, że „Up In Flames” jest płytą nie do przebicia w swojej kategorii, ale prawdę mówiąc, niezależnie od tego z jakiego albumu grali, wszystkie utwory brzmiały świetnie. To, co Dan wyczyniał razem z drugim perkusistą podczas bardziej żywiołowych kawałków (podnoszenie rąk przy „Skunks” i „Twins”!), powodowało u mnie rumieńce. W czasie tego występu dostałem kilka sms-ów od zagubionych wcześniej znajomych. Oni też to oglądali i chcieli się podzielić wrażeniami. Treści wiadomości przytoczyć nie wypada, ale miejcie świadomość, że w większości to brzydkie słowa z wykrzyknikami wyrażającymi podniecenie. Piosenki Caribou zagrane były bardziej psychodelicznie niż na płytach, bardziej gęsto i żywiołowo. Wszystko, co na „Andorra” ginęło gdzieś w tle, podczas występu zostało uwypuklone, pewnie po to, aby nie odstawać klimatem od materiału z okresu Manitoby. Jedynym problemem był wokal Snaitha, który już na studyjnych albumach średnio zachwycał, a po tym szaleństwie na perkusji kompletnie nie dawał rady. Najgorszym (a i tak niezłym) utworem było więc „She's The One”. Tak czy inaczej reakcja publiczności była znakomita. I był to chyba najbardziej oklaskiwany koncert, na jaki udało mi się dotrzeć w czasie festiwalu. Nie widziałem występu Tundry, i kiedy na dworcu w Mysłowicach pytałem się koleżanek, czy rzeczywiście był lepszy od Caribou, z kolejki do kasy odezwał się jakiś gość (pozdrawiam) i zapytał: „to mogło być coś lepszego od Caribou?”. No chyba właśnie nie. Snaith grał chyba dłużej niż było w planie. Słyszałem to ze sceny głównej, na którą poszedłem z zamiarem zobaczenia największej gwiazdy. Długo będę żałował, że nie zostałem na leśnej.

Mogwai

Na początek dostaliśmy atrakcję w postaci pajacyka skaczącego na środku sceny (pozdrawiam), którego niestety sprawnie ściągnęła ochrona. O reszcie koncertu nie wspomniałbym ani słowem, gdyby nie „Mogwai Fear Satan” zagrane już chyba tylko na pocieszenie. Gdyby mieli wokalistę, pewnie zapowiedziałby on przed występem: „wiemy, że ten nowy materiał jest do dupy, ale wytrzymajcie, to zagramy nasz najlepszy utwór”. Lider przepraszałby pewnie jeszcze za nagłośnienie, które mimo, że całkiem oczywiście porządne, nie dało takiego czadu, jakie miało dać. Ale Mogwai nie mają wokalisty i musiałem doczekać do końca. Jakiż wstyd odczuwałem przed znajomymi, którzy mają mnie za wielkiego fana zespołu. Moja dziewczyna, wielka fanka „Young Team” powiedziała, że nie chce tego słuchać. Zatrzymaliśmy się kilkadziesiąt metrów dalej, przy ławkach, żeby posłuchać zaczynającego się „2 Rights Make 1 Wrong”. Szkoda, że nie zagrali tego wcześniej, może nie byłbym taki surowy.

Menomena

Nie wiem czemu miało służyć zagranie na początku „Strongest Man in the World”. Narobili mi nadziei i po każdym kawałku z „Friend and Foe” spodziewałem się usłyszeć „Rose”, „The Monkey's Back”, „Cough Coughing”, albo „E. is a Stable”. Nie usłyszałem, trudno. Było „Twenty Cell Revolt ” i to mi wystarczy. Teatralna gestykulacja każdego z chłopaków urzekła większość publiczności, resztę dopełniło „Wet and Rusting” i ostatnie „Evil Bee”. Podtrzymuję za to opinię, że „The Pelican” jest ich najsłabszym kawałkiem, mimo że wokół mnie zapanowało spore poruszenie, gdy publiczność połapała się co to za piosenka. Ha, i jak widzę Litwin z dziewczyną dawał się we znaki nie tylko mnie (i tak pozdrawiam).

ŁUKASZ BŁASZCZYK

Uff, Festival

Śląsk mnie mentalnie wypatroszył, a już Mysłowice i Sosnowiec wprost zniszczyły mi życie. Śmierć czai się w każdym ogródku, bloki i podwórka straszą skrajnym zezwierzęceniem tubylców, roześmiane gromady alkoholików o zdeformowanych twarzach koczują pod monopolkami, policjanci i taksówkarze są średnio łaskawi, a inni postronni mają w oczach rozpacz. Aż chce się umierać. A już tak skondensowanej nienawiści do bliźniego, jak w supermarkecie SPAR koło akademika, nie widziałem chyba nigdy. Ręce mi się trzęsły, gdy przed panią kasjerką kładłem na ladzie słodką bułkę, szampon i mydełko.

Rojek zainstalował Off Festival w rodzinnym mieście chyba właśnie, by uwypuklić kontrast pomiędzy balsamicznymi właściwościami muzyki, a śmiertelną grozą życia codziennego. No w każdym razie ja się czułem na terenie festiwalu jak w matczynej kołysce. Było ładnie i zielono, ludzie pijani odgrodzeni od trzeźwych kordonem funkcjonariuszy Fosy, alkohol tani niebywale, a Centralne Muzeum Pożarnictwa gasiło deszcz, gdy zaszła taka potrzeba. Ale jako, że już jesteśmy przy kwestiach estetycznych, to pozwolę sobie zacytować moją znakomitą koleżankę Ewę: „(...)generalnie chorobą uczestników Offa był chroniczny zanik męskości(...)”.

Natomiast biorąc na warsztat przyziemność organizacyjną, trzeba przyznać, że wszystko było na swoim miejscu. Nagłośnienie perfekcyjne, żadnej obsuwy na liczniku, nic, do czego, poza oberwaniem chmury, można by się było przyczepić.

Of Montreal

Och, gromada odwaliła straszną chałturę ze wszystkimi tymi kiczowatymi dodatkami do muzyki w stylu tygrysich masek, czarnych kostiumów jednoczęściowych, połyskliwych peleryn, podwiązek Barnesa i golenia wąsów tegoż. Na żywo to tacy The Flaming Lips dla transseksualistów. Ujęli mnie za serce. Muzycznie też zresztą rządzili, co odczuliśmy chyba wszyscy, gdy ziemia zamieniła się w grzęzawisko, a każdy jeden z nas począł rezonansowo falować w ślad za ludzką zupą rozlaną przed sceną. Poza tym koncert miał jakąś taką metafizyczną otoczkę; słońce powoli zachodziło, deszcz właśnie przestał padać, ludzie byli dla siebie mili. Tak, to był bardzo dobry sposób na odreagowanie śląskiego kaca egzystencjalnego.

Caribou

Właściwie to ja już wyrosłem z koncertów. Bo czy nie fajniej jest podelektować się muzyką w środowisku dowolnie modyfikowanym na potrzeby chwili, bez armii skaczących wokół pijanych idiotów? Fajniej. No, a na Caribou sam byłem skaczącym, pijanym idiotą, zinfantylizowanym do granic możliwości. W zeszłym roku widziałem Caribou na żywo, więc doskonale wiedziałem, czego się spodziewać, ale cóż z tego, skoro i tak pozostałem bezbronny? Co tu dużo mówić, Of Montreal zagrali świetny koncert, ale Caribou byli jeszcze lepsi. Na Offie bezkonkurencyjni.

Clinic

Ja chyba nie do końca zrozumiałem, o co im chodziło. Maski chirurgiczne były śmieszne i nawet się zaciekawiłem, „The Second Line” oczywiście bardzo mi się podobało, ale naprawdę mogłem ten czas spożytkować lepiej, pijąc piwo ze znajomymi.

Menomena

No tak, kolesie wyglądają jak Nickelback, ale są od nich lepsi. Czystą frajdą jest posłuchać na żywo fragmentów „I Am the Fun Blame Monster”. Było miło, bezpretensjonalnie i nawet rozszalały Litwin, którego próbowała uspokoić większa część publiczności, jakoś dawał się lubić.

Inne, a polskie

Mankamentem Lutosphere jest jakieś takie niefajne poczucie humoru. Waglewscy ululali mnie do snu. Karol Schwarz All Stars słuchało się bardzo dobrze tylko do momentu włączenia w repertuar jakichś metalowych odjazdów, a później pseudo-Świetlikowej poetyki.

Łukasz Błaszczyk, Artur Kiela (17 sierpnia 2008)

Relacja z Off Festival 2008:

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: Ślązak jadący do Darłowa
[10 sierpnia 2010]
"Śląsk mnie mentalnie wypatroszył, a już Mysłowice i Sosnowiec wprost zniszczyły mi życie. Śmierć czai się w każdym ogródku, bloki i podwórka straszą skrajnym zezwierzęceniem tubylców, roześmiane gromady alkoholików o zdeformowanych twarzach koczują pod monopolkami, policjanci i taksówkarze są średnio łaskawi, a inni postronni mają w oczach rozpacz."

Sosnowiec to mnie Śląsk. Granica pomiędzy Mysłowicami, a Sosnowcem to granica pomiędzy Górnym Śląskiem, a Zagłębiem Dąbrowskim (czyli częścią Małopolski leżącą w woj. śląskim).

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także