Relacja z festiwalu Roskilde 2008
Dzień czwarty, 06.07.2008
SUPERSILENT (Astoria, 14:30)
Cokolwiek napiszemy o tym koncercie, i tak już nie będzie aktualne, w końcu to 100% improwizacji nie do odtworzenia. Za każdym następnym razem dostaniecie coś zupełnie innego. Zupełnie jak pudełko czekoladek. Możesz trafić na koncert swojego życia, ale następnym razem uciekniesz z nudów po piętnastu minutach. Do tej pory nie ustaliliśmy, czego byliśmy bliżej.
SLAYER (Orange, 17:00)
Według niektórych wzmianka o Slayerze w tej relacji to być może wielka pomyłka, rozminięcie się z profilem serwisu, a dla nas zapewne obecność na tym koncercie powinna być powodem do wstydu. Dlatego od razu zaznaczamy, że tylko przechodziliśmy obok. Ale warto wykorzystać ten występ do interesującej i pewnie zaskakującej refleksji. Otóż, na żadnym koncercie podczas festiwalu nie spotkaliśmy się z pogowaniem. NAWET NA SLAYERZE! Specjalnie podeszliśmy bliżej głównej sceny i rzeczywiście, wszelka aktywność ruchowo-cielesna ograniczała się do podskakiwania i/lub zginania kończyny górnej w łokciu. Jak to jest, że w Polsce poguje się nawet na Franzu Ferdinandzie, a Duńczycy nie robią tego przy kalifornijskim thrash-metalu?
HOT CHIP (Arena, 20:45)
Czegoś w tym występie brakowało. Pomijam już nawet zaskakującą nieobecność perkusji (oni tak zawsze!?). Koncertowy lifting utworów nie wyszedł im na dobre. „Over And Over” miałkie i zupełnie bez polotu. „Boy From School” również beznamiętne, rozciągnięte i mało skoczne. Znamy te dzwięki na pamięć ze wszystkich wakacyjnych imprez A.D. 2006, ale tych wersji jakoś nie chcemy pamiętać. Zupełne nieporozumienie. Czekaliśmy na odrobinę szaleństwa, krew i pot na parkiecie, a dostaliśmy na koniec usypiającą cover-balladę „Nothing Compares 2 U”. Z tego wszystkiego chyba najlepsza zabawa była przy Cyndi Lauper puszczonej z głośników zaraz po koncercie. Przeciętnie. I wcale nie możemy zrzucić winy na nasze zmęczenie, bo sił nam nie brakowało. To tylko panowie z Hot Chip nieudolnie próbowali rozbujać publiczność piosenkami do ziewania.
JAY-Z (Orange, 22:00)
Zeszłoroczny, masakryczny deszcz i błoto przy tegorocznym słońcu stały się bardzo dobrym żartem. Wykorzystywali to przede wszystkim wszelkiej maści sklepikarze, handlując koszulkami z napisem „Without the rain it’s not the same”. No i chyba wykrakali. Przed samym finiszem, czyli występem Shawna Cartera zaczęło kropić. Deszczyk raczej śmieszny w porównaniu z powodzią w roku poprzednim, ale przynajmniej festiwalowi debiutanci mieli szansę wypróbować swoje kalosze. Niektórzy zaś mogli pomachać parasolką w rytm wiadomej piosenki. Zresztą, co się będziemy tu rozpisywać. Nie ma nic lepszego niż hip-hop na żywo, ale to chyba wie każdy kto widział jakiś, chociażby występy The Roots, Kanyego Westa albo Commona. Koncertowa jazda obowiązkowa.
DIGITALISM (Arena, 00:00)
Polityka spożywcza na Roskilde jest bardzo liberalna. Na teren festiwalu można wnieść ze sobą wszystko, byleby tylko nie było w puszce, ani szklanej bądź plastikowej butelce. Stąd właśnie bardzo duża popularność taniego wina w kartonie. Istnieje teoria, której autorstwo przypisać można po części red. Lisieckiemu, że miarą imprez electro zwyczajowo kończących Roskilde Festival jest ilość tychże kartonów z winem, które spadną na twoją głowę w trakcie koncertu. Na zeszłorocznym Justice dostaliśmy chyba pięcioma, w tym roku nie było żadnego. Tylko kubki z wodą i glowsticki, co klasyfikuje Digitalism w koncertowej drugiej lidze (oczywiście zawsze istnieje możliwość, że zabrakło wina – nam albo rzucającym). Jednak nawet ten przeciętny występ niemieckiego duetu wystarczył, by wymęczyć nas doszczętnie po czterech dniach festiwalowego szaleństwa. Najbardziej wytrwali zawodnicy zostali jeszcze na koncercie Dana Deacona. Podziwiamy i zazdrościmy kondycji.