Relacja z Glastonbury Festival 2008

Dzień trzeci, 29.06.2008

Relacja z Glastonbury Festival 2008 - Dzień trzeci, 29.06.2008 1

Ostatni dzień największego muzycznego maratonu świata zaczynał się bardzo leniwie. Na żadnej ze scen nie zaplanowano koncertów, które byłyby z mojego punktu widzenia specjalnie ciekawe. Wybrałem się więc pod główną scenę, żeby zobaczyć, jak spisuje się otwierająca tego dnia koncerty, które miały się na niej odbywać, Martina Topley Bird. Artystka, znana przede wszystkim ze swych wcześniejszej współpracy z Trickym, od kilku lat próbująca – bez wielkiego powodzenia zresztą – kariery solowej, zwróciła na siebie moją uwagę przede wszystkim ze względu na krwistoczerwoną balową suknię, bardzo mocno kontrastującą z całym uwalanym błotem po kolana otoczeniem.

Kolejny spacer odbyłem do miejsca, które przez dwa poprzednie dni skutecznie omijałem – trochę z braku czasu, a trochę z nieświadomości, że dzieją się tam doprawdy ciekawe rzeczy. Chodziło o tzw. Guardian Lounge, czyli mikroskopijny kawiarenko-klubik, firmowany przez patrona medialnego festiwalu - brytyjski dziennik „The Guardian”. Na maleńkiej scenie odbywały się krótkie, specjalne, najczęściej akustyczne występy nader interesujących wykonawców. Tego dnia jako pierwsza zaprezentowała się brytyjska formacja The Corrections, grająca dość łagodny, ale melodyjny i zaskakująco przebojowy indie rock.

Trzeci festiwalowy dzień na dobre rozpoczął się dla mnie jednak dopiero po kilku minutach, gdy dotarłem pod Other Stage. Zainstalowali się tam kanadyjscy muzycy z zespołu Black Mountain. Choć stylistyka stoner-rockowa zdecydowanie nie jest mi po drodze, coś jednak zwróciło moją uwagę, kiedy po raz pierwszy przesłuchiwałem ich album, coś kazało od czasu do czasu do niej wracać i w konsekwencji to samo coś zmusiło do zobaczenia ich koncert. Był to znakomity pomysł, bo na żywo grupa jest jeszcze bardziej porywająca niż na płycie. Muzyka jest niezwykle motoryczna i pełna dynamiki, poszczególne kompozycje, uproszczone niemal do granic możliwości, porywają swoją pierwotną, prymitywną siłą. Zdecydowanie największe wrażenie robił basista i jego gra – choć stał zupełnie spokojnie, ukryty gdzieś z tyłu sceny i jakby od niechcenia grał na swoim instrumencie, generował dźwięki podobne do szalejącej burzy. W połączeniu z bezlitośnie miarowym rytmem perkusji dawało to efekt wręcz powalający.

Kolejna festiwalowa atrakcja wymagała powrotu do coraz bardziej już o tej porze pełnego ludzi Guardian Lounge – występowała tam bowiem szwedzka wokalistka Lykke Li, której koncert ominął mnie nieszczęśliwie dzień wcześniej. Choć bardzo skromny w wyrazie, ten krótki występ mógł naprawdę zachwycić – artystka pokazała na co ją stać, prezentując z wielką werwą swoją nieco dziwną, pełną niecodziennych dźwięków muzykę.

W namiocie mieszczącym John Peel Stage do rozpoczęcia swojego występu przygotowywali się już kolejni goście zza Oceanu – amerykańska formacja Yeasayer. Od czasu, gdy widziałem ich nowojorski występ kilka miesięcy temu, sporo się zmieniło – hippisowska psychodelia zaczęła coraz bardziej ustępować skłonności do muzycznych eksperymentów, stosowaniu nietypowych instrumentów – np. wielkiego dzwonka czy przekształcaniu koncertu w rodzaj muzycznego happeningu.

Choć zapowiadało się to bardzo ciekawie, musiałem już biec pod główną scenę festiwalu, gdzie w najlepsze trwał już koncert mocno efemerycznej i raczej mało przewidywalnej formacji The Brian Jonestown Massacre. W pierwszej chwili nie spodobał mi się on zupełnie: muzycy sprawiali wrażenie znudzonych i rozleniwionych, a grane przez nich dźwięki zdawały się zupełnie nie kleić. Szybko jednak przekonałem się, że w tym występie dokładnie o to chodzi – o rozbrajającą dezynwolturę, o kompletnie niewymuszone granie. To zupełnie nie pasowało na najbardziej prestiżową scenę Glastonbury, ale miało swój niezaprzeczalny urok.

Kolejny przystanek to znów Guardian Lounge i znów nadrabianie zaległości z poprzednich dni – tym razem chodziło o zespół The Duke Spirit w bardzo surowej, akustycznej wersji. Jeszcze bardziej niż na studyjnych nagraniach, ujawnia się w tej postaci ciekawa artystyczna osobowość wokalistki grupy, obdarzonej nie tylko oryginalnym, mocnym głosem, ale i znakomitym poczuciem humoru.

Sporo tego ostatniego było także w zaskakująco dobrym występie nieznanej jeszcze prawie wcale grupy Friendly Fires. Choć na razie ma ona w dorobku tylko kilka singli, zdecydowanie warto zwrócić na nią uwagę. To jeden z brytyjskich zespołów, które – mocno poniewczasie – zaczynają przerabiać lekcję stylistyki dance-punkowej. Taka muzyka najlepiej sprawdza się na koncertach i tak właśnie było tym razem: wszechobecny rytm niemal zmuszał do tańca. Dużo słabiej wypadł, grający prawie w tym czasie na o wiele większej Other Stage Jack Penate – artysta o zdumiewającej wprost popularności w Wielkiej Brytanii. Podczas jego koncertu pod sceną był prawdziwy tłum, który zdawał znakomicie się bawić przy eklektycznej muzyce tego artysty.

Na kolejny koncert musiałem się wybrać – pierwszy raz tego dnia – do miasteczka tanecznego. Bo tam właśnie na scenie ustawili się muzycy z Antypodów, występujący w formacji Midnight Juggernauts. Powiedzieć, że to wielkie odkrycie to raczej zbyt mocne słowa, ale zdecydowanie warto zwrócić uwagę na ten zespół. Jego mroczne gitarowo-elektroniczne granie znakomicie nadaje się do tańca i ten koncert świetnie to potwierdził. Nawet mimo bardzo wczesnej godziny (dochodziła 16), grupa zdołała zmusić do tańca prawie wszystkich obecnych w namiocie.

Ja potańczyłem tylko chwilę, bo biegłem pod scenę Johna Peela, gdzie właśnie zaczynała swój koncert kanadyjska grupa Stars. Mocno niedocenieni za swą ostatnią – może nie do końca równą i spójną, ale z pewnością bardzo ciekawą – płytę, muzycy wkładają wiele energii w swoje koncerty, a efekty okazują się znakomite. Z wyglądu i stroju – bardzo staroświeccy, pozornie pozbawieni krzty scenicznej charyzmy, podczas występów radzili sobie jednak znakomicie. Nie dość, że z wielką dozą emocji odgrywali poszczególne kompozycje, na dodatek – dostarczali publiczności dodatkowych wrażeń swoimi znakomitymi, błyskotliwymi i bardzo zabawnymi komentarzami między utworami. To właśnie Torquil Campbell, wokalista tej grupy, okazał się autorem najzabawniejszych żartów, które padły ze scen tegorocznego festiwalu – choćby zadedykowanie jednej z piosenek wszystkim dzieciom, które urodzą się równo dziewięć miesięcy po Glastonbury. Dowodem na to, jak dużą rozpiętość emocjonalną potrafi stworzyć ten zespół podczas swoich występów, okazał się wykonany na sam koniec, niezwykle przejmujący utwór „Take Me To The Riot” – kompletnie niedostrzeżony generacyjny hymn.

Może generacja nic nie zauważyła, bo woli się bawić przy dużo mniej wymagającej muzyce i tekstach – choćby takich, że „chodźmy się całować”. Można je było usłyszeć podczas bardzo dynamicznego występu grupy Does It Offend You, Yeah? Na scenie panował spory chaos – przede wszystkim za sprawą kompletnie pijanego basisty grupy. Ale miało to swój urok i dość pasowało do zabawowej, ale jednocześnie – mocno prowokacyjnej muzyki grupy. Kiedy po kilku piosenkach muzyk w całkiem naturalny i niewymuszony sposób roztrzaskał swój instrument o scenę, zdawało się dziwne, że ten występ ma się skończyć tak szybko, ale okazało się po prostu, że instrument nie chciał działać, jak należy i kilka kolejnych piosenek artysta zagrał już na innej gitarze. Jego kolega z zespołu, zanim rzucił błagającym o to fanom strzępy roztrzaskanego basu, wymusił najpierw na nich obietnicę, że jeśli przez przypadek zrobi komuś krzywdę, nikt nie będzie go pozywał – musiał chyba pilne śledzić niedawną aferę, związaną z Januszem Panasewiczem, rzucającym słuchaczom plastykową butelkę z wodą.

Przechodząc na kolejny koncert zerknąłem tylko na Other Stage, gdzie właśnie trwał występ Marka Ronsona i zaproszonych przez niego do współpracy muzyków. O ile jeszcze cover piosenki Maximo Park w wersji big-bandowej mogłem znieść, kiedy zaczęło się granie w mocno hip-hopowym stylu, wolałem uciekać czym prędzej.

Trafiłem pod scenę Johna Peela, gdzie właśnie trwały przygotowania do występu kanadyjskiej formacji Crystal Castles. To był jeden z najbardziej oczekiwanych przeze mnie występów na tegorocznym festiwalu, ale nie spodziewałem się, że wywoła on we mnie aż tak duże emocje. Bo to w zasadzie nie był koncert. To było połączenie szaleństwa na granicy prawdziwej patologii, desperacji i autodestrukcji, z niemal nieludzką, brudną do krwi elektroniką w tle. Alice Glass, wokalistka grupy szarpała się sama ze sobą, z niewidzialnymi przeciwnikami, ochroniarzami. Była kompletnie nieprzewidywalna i zachowywała się naprawdę zaskakująco – próbowała się rzucić w publiczność, ale powstrzymywali ją ochroniarze, wspinała się na rusztowania z boku sceny, biegała jak małe, przerażone dziecko wzdłuż fosy oddzielającej scenę od widowni. Było to popis z jednej strony niezwykle poruszający, ale jednocześnie mocno przygnębiający, tak jak przygnębiające jest obcowanie z kimś, kto ewidentnie nie czuje się dobrze we własnej skórze.

Ten koncert trwał tylko dwadzieścia minut. Ale po prostu nie mógłby trwać dłużej – wtedy z pewnością Alice zrobiłaby krzywdę sobie, albo komuś innemu. Wyszedłem z namiotu całkowicie oszołomiony i nie mogłem się do końca pozbierać. Zajrzałem na Other Stage, gdzie występował właśnie zaskakująco dziś popularny w Wielkiej Brytanii zespół The Pigeon Detectives. W normalnej sytuacji ten koncert mógłby mi się nawet spodobać, ale w obliczu ekstremalnego zachowania Alice Glass, ci weseli chłopcy śpiewający z gitarami w rękach o tym, jak bardzo nie jest im przykro, wydawali mi się jakimś kiepskim żartem. Nie mogąc się do końca odnaleźć trafiłem, trochę przez przypadek, pod główną scenę festiwalu, gdzie Leonard Cohen nieco drżącym, ale wciąż jeszcze mocnym głosem śpiewał swe słynne „Hallelujah”. W tych okolicznościach ten niemal zbijający z nóg utwór okazał się prawdziwym wybawieniem.

Szukałem jakiegoś godnego zakończenia tego trzydniowego muzycznego maratonu. Wiedziałem, że nie będzie nim z pewnością występ grupy The Verve na Pyramid Stage, ani tym bardziej The Zutons na Other Stage. Nie liczyłem też absolutnie na Spiritualized, ale siłą rzeczy zobaczyłem końcówkę występu tego zespołu, czekając na headlinera sceny Johna Peela, grupę The National. W najbardziej transowo-shoegazingowych momentach najnowsza propozycja Jasona Pierce'a nawet się dosyć sprawdzała, ale kiedy zaczynały się prog-rockowe solówki i śpiewy gospelowego chóru, stawała się raczej niestrawna.

Złe wrażenie natychmiast zniwelowały jednak pierwsze takty występu grupy The National. Nowojorczycy wypadli znakomicie, prezentując przede wszystkim najnowsze kompozycje ze swej płyty „Boxer” oraz kilka starych, sprawdzonych przebojów z utworem „Mr. November” na czele. Smutna, łagodna, choć nie pozbawiona wewnętrznej dynamiki muzyka znakomicie pasowała do tej pory, do tego momentu, do tego miejsca. To było idealne zakończenie tegorocznego festiwalu w Glastonbury.

Przemek Gulda (21 lipca 2008)

Relacja z Glastonbury Festival 2008:

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także