Relacja z Glastonbury Festival 2008

Dzień drugi, 28.06.2008

Relacja z Glastonbury Festival 2008 - Dzień drugi, 28.06.2008 1

Druga odsłona tegorocznego festiwalu w Glastonbury zaczęła się dla mnie raczej żartobliwie i nostalgicznie. Ponieważ niewiele ciekawego działo się jeszcze o tej porze na innych scenach, postanowiłem odświeżyć nieco wspomnienia z dzieciństwa i obejrzeć jak dziś radzi sobie na żywo Shakin’ Stevens. Okazało się, że artysta wyrósł już ze swojego jeansowego mundurka i popowej konfekcji – obecnie prezentuje dużo bardziej stylową muzykę, w której nadal jest sporo rockabilly czy swingującego bluesa, ale też o wiele więcej klasy. Jedno się nie zmieniło – jego charakterystyczny sposób tańczenia, którego widok natychmiast ożywił wspomnienia z oglądanych teledysków, które w telewizji prezentował sto lat temu Marek Niedźwiecki.

Zaraz po Stevensie na scenie pojawiła się Martha Wainwright. Od razu było wiadomo, że to nie był dobry pomysł – jej intymna, delikatna muzyka zupełnie nie pasowała na ogromną Pyramid Stage. Skromna i wyciszona artystka zaginęła na niej zupełnie.

Ale ja biegłem już dalej – na Other Stage, gdzie właśnie instalowali się goście z niedalekiej Walii – młodzi muzycy z grupy Los Campesinos! Wybiegli na scenę i zanim jeszcze wzięli do ręki instrumenty, zaczęli wrzeszczeć – zupełnie jak na płycie – nawet nie próbując podchodzić do mikrofonów. Od razu było wiadomo, że ten koncert to będzie czysta, żywa energia. I tak rzeczywiście było. Muzycy szaleli na scenie, wyrzucając z siebie swe najciekawsze i najbardziej przebojowe kompozycje. A że mają ich w repertuarze kilka, nie sposób było odejść spod sceny – bo jak można to zrobić, gdy żywiołowe dzieciaki grają takie utwory jak „You! Me! Dancing!”. Nie ma wątpliwości: to był znakomity początek dnia.

Zależało mi, żeby w całości zobaczyć także koncert, który za chwilę miał się rozpocząć na scenie Johna Peela – zaplanowano tam bowiem występ The Teenagers. W porównaniu z zimową amerykańską trasą zmienił się koncertowy skład tej formacji – tym razem za perkusją zasiadł długowłosy chłopak, a nie długonoga dziewczyna. Ale poza tym niewiele się już zmieniło: grupa nadal wypada o wiele bardziej rockowo niż na płycie, a wokalista lekkie zagubienie i tremę nadal nadrabia miną i kuszącymi gestami.

Kolejny ważny koncert, który chciałem zobaczyć w całości (pierwsza okazja, żeby wreszcie poczuć na własnej skórze sensację ostatnich miesięcy), to występ amerykańskiej grupy Black Kids. Niby wszystko było w porządku: sporo energii i pozytywnego zamieszania na scenie, znakomite kompozycje z kultowym już dziś utworem „I’m Not Gonna Teach Your Boyfriend How To Dance With You” na czele, radość emanująca z muzyków. Ale jednak czegoś jakby zabrakło. Może dlatego, że członkowie zespołu byli bardzo wyraźnie spięci i stremowani, a to trochę wiązało im ręce – bo przecież w Stanach słyną z koncertów iście wariackich. Tu wariactwa nie było raczej za grosz.

Raczej nie można było go oczekiwać także od grupy British Sea Power, choć można było liczyć na coś niezwykłego. I rzeczywiście – to był jeden z najciekawszych koncertów, które udało mi się zobaczyć na tym festiwalu. Ale nie ma się przecież czemu dziwić – mając w repertuarze praktycznie same hymny, można być pewnym prawdziwego uwielbienia przez publiczność. A ono potrafi unieść zespół bardzo wysoko. Tak stało się i tym razem – repertuar występu, złożony przede wszystkim z najmocniejszych punktów najnowszej płyty „Do You Like Rock Music?”, porywał, a połączenie dawkowanego w odpowiednich proporcjach patosu ze znakomitymi melodiami i dynamicznym wykonaniem, mogło się naprawdę spodobać.

Na Other Stage w tym czasie zainstalowali się The Wombats – jedna z najpopularniejszych obecnie brytyjskich grup indie-rockowych. Koncert zaczął się bardzo dobrze – od przebojowego utworu „Kill The Director”, potem zespół przekonywał, że równie przebojowych utworów ma w repertuarze o wiele więcej, a kiedy zabrzmiał jego najpopularniejszy utwór: „Let’s Dance To Joy Division”, publiczność wpadła w prawdziwy amok. I nie zauważyła przez to, jak nierówny był ten występ, podczas którego zespołowi często zdarzało się gubić tempo, a obok porywających momentów umieszczać także zwyczajne dłużyzny.

Nie czekając więc do końca, pobiegłem pod namiot, by na scenie Johna Peela zobaczyć fragment występu Vampire Weekend. Dłuższy niż poprzedniego dnia. Po raz kolejny okazało się, że afrobeatowe rytmy oraz zawrotnie przebojowe melodie mają w sobie naprawdę wielki urok i nie sposób było tym razem wymknąć się przed końcem, czyli iście brawurowym wykonaniem utworu „Walcott”.

Zanim na mniejszych scenach zaczęło się dziać coś bardziej godnego uwagi, skoczyłem na chwilę pod Pyramid Stage, w samą porę, by zobaczyć końcówkę występu The Raconteurs. Niestety – bardzo słabego. Konsekwencja tej grupy w podrabianiu gwiazd z poprzedniej epoki, w stylu choćby Led Zeppelin, jest dla mnie odrzucająca. A na koncercie było ją widać jeszcze wyraźniej niż na płycie. Zagrana prawie na sam koniec czterominutowa solówka, doprowadziła mnie niemal do rozpaczy. Najciekawszy okazał się pomysł, żeby obrazy na ekranach były czarno-białe, co akurat znakomicie pasowało do charakteru muzyki grupy.

Podobną wycieczkę w czasie zaserwował mi chwilę później zespół The Black Lips prezentujący swoją bardzo staromodną, bluesowo-rock’n’rollową muzykę, z zapałem godnym o wiele lepszej sprawy. Nie przekonywało mnie to niestety zupełnie. Tym bardziej, że czekałem już na występ innych Amerykanów, obficie czerpiących z muzycznej przeszłości - Band Of Horses. Niestety, ten zespół po raz kolejny lekko zawiódł moje nadzieje. Co prawda nie sposób zaprzeczyć, że ma on w repertuarze kilka kompozycji prawdziwie wielkich, ale co z tego, gdy wykonuje je ze sporym dystansem i nieskrywaną nonszalancją. A więc „Funeral” – potencjalnie utwór, który może przyprawiać o mocne ciarki – stracił prawie całą swoją magię, gdy wokalista grupy w szybszym fragmencie piosenki nawoływał publiczność do… pogowania.

Nie czekając więc aż wybrzmi do końca ostatni utwór poszedłem pod Pyramid Stage, by z czystej ciekawości zobaczyć, jak poradzi sobie na scenie Amy Winehouse. Jej występ do samego końca stał pod znakiem zapytania – przecież już na długo przed festiwalem trafiła do szpitala i nie wiadomo było, czy lekarze pozwolą jej wystąpić. Ale stanęła na wysokości zadania – gdy późnym popołudniem przejechała skromnie wyglądającym vanem, pozdrawiając uczestników festiwalu przez otwarte okno dłonią uzbrojoną w papierosa, wszystko stało się jasne. Więc jednak wystąpi. I wystąpiła, zbierając ogromne oklaski publiczności zgromadzonej w niezwykle dużej liczbie. Nawet jeśli wyraźnie nie była w najlepszej formie, a zapowiadając kolejne utwory niemal bełkotała, jednak gdy przychodziło do śpiewania, nie było mowy o żadnym obniżaniu poprzeczki.

Ale dość soulowych ballad, skoro na scenie Johna Peela zaczynał się właśnie koncert grupy The Futureheads. Był to bardzo ważny występ dla członków zespołu, może nawet w pewnym sensie ich „być albo nie być”. Bez trudu wyszli z tej próby obronną ręką, – znakomity, pełen energii i wielkich przebojów popis, był genialnym ukoronowaniem ostatnich zmian i ważnych decyzji: zerwania z wielką wytwórnią i wzięcia spraw we własne ręce. Bezbłędni, perfekcyjni, zabójczo przebojowi – muzycy The Futureheads pokazali w Glastonbury, że dziś to oni dyktują warunki na brytyjskiej scenie alternatywnej.

Jeszcze nie wybrzmiały dźwięki ostatniej piosenki Anglików, a ja już musiałem biec pod scenę główną, gdzie właśnie zaczynał się koncert najbardziej kontrowersyjny i najgłośniej omawiany przed tegorocznym wydaniem festiwalu – występ pierwszego w historii festiwalu hip-hopowego headlinera Glastonbury – Jaya-Z. Zaczęło się ostro: artysta w inteligentny i zabawny sposób zakpił sobie z jednego z największych krytyków jego obecności w tym miejscu – Noela Gallaghera z zespołu Oasis. Amerykanin wszedł na scenę przy dźwiękach utworu „Wonderwall”, z gitarą na ramieniu, udając, że wykonuje tą piosenkę. Po chwili jednak odstawił instrument, zdjął rockową kurtkę i zaczął się pierwszy rozdział hip-hopowej historii festiwalu.

Ale ja wolałem być już wtedy zdecydowanie gdzie indziej – na odległej Park Stage właśnie przygotowywali się do swego występu goście z dalekiej Brazylii – dziewczyny z CSS. To miał być dla mnie jeden z najważniejszych punktów całego festiwalu i rzeczywiście tak się stało – zespół nie zawiódł moich nadziei ani trochę. Było wszystko, czego się spodziewałem: wariactwo, przebieranie się wokalistki na scenie, zestaw wielkich przebojów z poprzedniej płyty, przetykany od czasu do czasu najnowszymi kompozycjami, z przebojowym singlem „Rat Is Dead” na czele. Zabawne peruki i przebrania, balony przystrajające całą scenę i kilka innych drobiazgów, które – obok niezwykle przebojowej i żywiołowo, choć może już nie tak desperacko jak na ubiegłorocznych koncertach, wykonanej muzyki – spowodowały, że ten występ był rzeczywiście jednym z najciekawszych na całym tegorocznym festiwalu.

Przemek Gulda (21 lipca 2008)

Relacja z Glastonbury Festival 2008:

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także