Relacja z Off Festival 2007
Dzień drugi, 18.08.2007
Hatifnats
Zespół dość mocno promowany przez Piotra Stelmacha z Trójki, chwalony również przez Artura Rojka. Ten drugi stwierdził, że działa na niego sentymentalnie, przypominając gitarową scenę z początku lat 90 – Lush, Ride, Swervedriver, późne Echo & The Bunnymen, od siebie dodałbym jeszcze ślad U2 z czasów „The Joshua Tree”. Cała ta shoegaze’owa otoczka, którą próbuje się przypisać zespołowi, na mysłowickim koncercie zaistniała w dość ograniczonym stopniu. Owszem, jest odpowiedni image, są zgrzyty i ten charakterystyczny hałas, ale jest też małe doświadczenie i skromne obycie sceniczne, co oczywiście nie przekreśla samego bandu. Ot, kolejna nadzieja, jakich wiele na rynku, tyle że ewidentnie trafiająca w gusta pewnych znanych ludzi, a to może sprawić, że będzie im łatwiej. Nie mam jednak nic przeciwko. (tł)
Komety
Jakiś czas temu Lesław odwiedził swoją mekkę – amerykańskie Memphis. Był w Sun Studio i Graceland, płakał nad grobem Elvisa. Ten krótki opis bardzo trafnie charakteryzuje klimat koncertów grupy. Kiedyś była Partia, teraz są Komety. Kiedyś były szałowe, zawsze przepełnione energią, intensywne występy z kontrabasem i Presleyem w tle. Polska Ameryka widziana – to ważne – z perspektywy żoliborskiej Warszawy. Teraz są te same występy bez kontrabasu, ale zawsze z identycznym ładunkiem punka, country, soulu i folku gdzieś podskórnie odwołujące się właśnie do muzycznej tradycji Ameryki lat 50. i 60. Kowboj Lesław w Mysłowicach nie zaskoczył – zagrali to, co grają od zawsze – krótkie, zwiewne, melodyjne kawałki przepełnione lapidarną w treści, popkulturową aurą. Komety to w pewnym sensie ewenement – tu nie przeszkadza „estetyka brudu” w kotle pod sceną, bo słychać, że grupa – owszem - ma korzenie w punk-rocku (ktoś kiedyś powiedział, że to polskie The Clash), ale istnieje również druga strona – na przykład Morrissey (szczególnie ten z „Your Arsenal”) czy Johhny Cash. Więc jest też pozytywne nastawienie publiczności odżegnującej się od typowych polskich inspiracji. (tł)
Kobiety
Chyba nie będzie przesadą stwierdzenie, że Kobiety to duma polskiego, alternatywnego popu. Sami wiecie, solidna firma, potentat w swojej branży i takie tam. W takim przekonaniu utwierdza zawartość debiutu, najnowszej „Amnestii” oraz przede wszystkim forma koncertowa. Ze sceny leśnej biła pozytywna energia, a to dzięki dobremu doborowi repertuaru. Grzegorz Nawrocki wraz z zespołem zagrali „Ledwo mówię”, „Pink Pigułkę” czy „Bi Automat”. Nie zabrakło też największego przeboju, czyli „Marcello”. Polski odpowiednik Stereolab i The Sea And Cake w jednym ma się dobrze. Kobiety mogą zaliczyć swój występ do najlepszych koncertów festiwalu. Sprzyjało im dosłownie wszystko, nawet pogoda. (pw)
Tymon & The Transistors
Z wzrastającym niesmakiem i lekką nutą zdegustowania patrzę na ostatnie, rockowe dokonania Tymańskiego. Najświeższa płyta bardzo miałka, co w prostej mierze przekłada się na propozycję koncertową. A ta niestety od pewnego czasu razi stagnacją i swoistym repertuarowym wycieńczeniem. Czyli jedziemy „POLOVIRUSEM”, „Weselem”, „Don’t Panic We’re From Poland”, dokładając coś z Trupów („Kurwa o co chodzi”), czasem z Czanu. Wobec czego rządny hitów tłum dostał oczywiście swoje ulubione, przewidywalne konstrukcyjnie, przaśne szlagiery – „Jesienną deprechę”, „Nie mam jaj”, „Szatana”, „Ewakuację Watykanu”, podkręcone ironiczną, falliczną („D.O.B.”) gestykulacją lidera. Definicyjnie podchodzi to wszystko pod pojęcie scenicznego zdewaluowania. Dla poszukujących pozostaje jeszcze jazzowa propozycja Tymona – Tymański Yass Ensemble - ale ze świecą wypatrywać jej na festiwalu w Mysłowicach. Póki co, artysta zapowiada kolejną płytę z Tranzystorami, która ma – o zgrozo - odwoływać się do „POLOVIRUSA”. A więc po raz trzeci wejście do tej samej rzeki. Kurwa, o co chodzi? (tł)
Bassisters Orchestra
Bassisters Orchestra to grupa do zadań specjalnych założona przez basistę Wojtka Mazolewskiego (Pink Freud), który zebrał wokół siebie kilku znajomych muzyków, celem rozwinięcia idei swobodnego eksperymentowania i improwizacji. Wprawdzie na koncercie zabrakło wszystkich uczestniczących w nagraniu płyty „Numer Jeden” (np. Mikołaj Trzaska, że nie wspomnę o gościu specjalnym - Robie Mazurku), to jednak nie przeszkadzało zupełnie zaistnieć reszcie jako zgrany i wzajemnie uzupełniający się, instrumentalno-wokalny kolektyw. Przednia zabawa konwencjami – hip-hopowe, rymowane wstawki Fisza, perkusyjne łamańce Morettiego i Emade, częste, barytonowe sola Tomka Dudy, wreszcie charyzma i otwartość świetnie czującego się w Mysłowicach Mazolewskiego – udowodniła, że cały ten wachlarz mocno rozległych inspiracji da się z dobrym efektem przedstawić na dużej scenie Offu, o czym świadczyła duża frekwencja podczas występu. Na pewno orkiestra nie tworzy nowej jakości, ale kreuje fajny pomysł na uczestnictwo w dobrej, stylistycznie różnorodnej i niczym nieskrępowanej zabawie. (tł)
Kapela Ze Wsi Warszawa
Występ Kapeli w Mysłowicach to taki trochę zeszłoroczny casus nieistniejącego już Cracow Klezmer Band. Tam było zbliżenie do jidysz, muzycznej tradycji bałkańskich Romów, nawiązań klasycznych, tutaj mieliśmy nieco inną formalnie, ale również głęboko zakorzenioną w przeszłości sentymentalną podróż w tradycję etniczną. Zaangażowany, krwisty folk, pozbawiony kiczu i otoczki cepeliady, swoistą przeciwwagę dla medialnych quasi-mentorów w typie Golców. Przybliżenie muzyki ludowej, pogańskiej, zaaranżowanej w nowoczesny (ale nie tandetny), współczesny sposób. Do tego niesamowicie uduchowionej, korzennej i transowej, lecz bez anachronizmów, jak na inspirujących spadkobierców ludowych muzykantów przystało. (tł)
Pogodno
Pogodno na Offie to jeden wielki show Jacka Szymkiewicza aka Budyń. Bezkonkurencyjny jako konferansjer, po raz kolejny udowodnił, jak operować karykaturą i pastiszem, balansować na granicy dobrego smaku i pretensji, by zmaksymalizować efekt w postaci podporządkowania sobie publiczności. Powiedzieć, że to przecież znak firmowy całego zespołu, to dotknąć żenującego banału. Bo tak na dobrą sprawę, to co z tego, że zagrali prześmiewczą przeróbkę „Baw mnie” Czerwonych Gitar lub włożyli w słowa kołysanki „Stary niedźwiedź” szczyptę makabreski („Stary niedźwiedź mocno śpi, my się go boimy, na palcach chodzimy, jak się zbudzi obetniemy mu łeb”), nawet jeśli czasem faktycznie wydaje się, że przegięcie blisko i nie zawsze da się podjąć konwencję? To są rzeczy powszechnie znane, a my mimo wszystko cały czas jesteśmy zaskakiwani. Dlaczego ciągle niespodzianką są dźwiękowe improwizacje i szaleństwa z „Keksa”, „Oglądamy się” czy „Elvisa”? Jak to możliwe, że grając to samo, pokazują oblicze, któremu daleko do nudy i sztampy? Paradoks nie do ogarnięcia? Zresztą, zapytajcie lepiej Budynia, który pewnie ma to głęboko w d... Ot, przyjemniaczek. (tł)
Radian
Austriacki Radian był jednym z niewielu zespołów stricte eksperymentalnych, które zawitały do Mysłowic. Łączenie mechanicznej, pozornie zdehumanizowanej i minimalistycznej elektroniki z rockowym instrumentarium dało bardzo pozytywny efekt. Autorzy „Juxstaposition” brzmieli trochę jak hybryda motorycznego Tortoise i uwielbiających wszelkie szumy i trzaski Pan Sonic. Na pewno spodobali się też wszelkim zwolennikom IDM-u spod znaku Autechre. Zimne, nieprzystępne i intelektualne granie Radiana zachwyciło przede wszystkim stylistyczną odmiennością i oryginalnością. (pw)
Nosowska
Wydany kilka miesięcy wcześniej „UniSexBlues” utwierdził w przekonaniu, że solowa Kaśka ciągle jest w formie (zwłaszcza tekstowej). Opłacało się czekać siedem lat, tym bardziej, że artystka uznała, iż formuła ściśle elektroniczna stanowi dla niej temat zamknięty. Wyszedł zgrabnie skrojony melanż popu, rocka, subtelnej elektroniki, bluesa, ballady. Za realizację brzmieniową materiału odpowiadał w głównej mierze Marcin Macuk, klawiszowiec Pogodno, który na koncercie Nosowskiej pełnił funkcję głównego nadzorcy. Sam występ nie porwał. Owszem, koncepcja przełożenia pomysłów studyjnych na sceniczne w wypadku nowej płyty była naprawdę trudna, a jeśli dodać, że Kasia rozpoczynała dopiero trasę promującą album, zrobi się podwójnie trudno. Wielość pomysłów, różnorodność brzmienia, elastyczność w doborze instrumentów, nienaganny, piosenkowy charakter, cała ta otoczka ogólnego bogactwa wpłynęły na ogólne rozmycie się samego występu. Owszem, technicznie nie mam nic do zarzucenia, brakowało jednak ducha. Przećwiczono głównie zawartość „UniSexBluesa” (świetna, singlowa „Era retuszera”, „Makro”, „Poli D.N.O” czy „Odrobina dyskomfortu”), rzadko uderzając klasyką, jak na przykład zagranym pod koniec „Jeśli wiesz, co chcę powiedzieć”, który – przewrotnie – włożony w ramy stylistyczne najnowszej płyty zyskał nową, bardzo ciekawą jakość. Generalnie więc bez fajerwerków, ale Nosowska nie stoi w miejscu, i za to jej chwała. (tł)
iLIKETRAINS
Brytyjczycy z Leeds byli zapowiadani jako jedno z najciekawszych zjawisk festiwalu. Połączenie post rocka z modnym, gitarowym graniem w stylu Interpol czy Editors okazało się jednak kiepskim pomysłem. Irytujący, teatralny wokal – wykoślawienie maniery Iana Curtisa czy Petera Murphy’ego, zupełnie nie przekonywał. Grupa budowała swoje kompozycji na tej samej zasadzie; początek delikatny, łagodny, później przyśpieszenie i ściana dźwięku, przez którą przebijał się pretensjonalny wokal. Być może było to efektowne, ale kopiowanie i powielanie swojej twórczości po prostu bywa nużące. iLIKETRAINS to grupa szablonowa, choć trzeba uczciwie przyznać, że zgromadziła liczną i chyba w większości zadowoloną publiczność. Być może niżej podpisany jest malkontentem. (pw)
Electrelane
Takiego zakończenia festiwalu chyba nikt sobie nawet nie wymarzył. Wielu ostrzyło sobie zęby, ale to co zrobiły panie z Electrelane było niewątpliwie wielkie. Nie wiem jak to możliwe, ale brzmiały jak Velvet Underground w spódnicach, momentami hałasując niczym Sonic Youth. Promowały „No Shouts, No Calls”, ale prezentowały też część kompozycji pochodzących z wysoko ocenionego na naszych łamach „Axes”. Wokale idealnie wtapiały się w dźwięki przesterowanych gitar, tworzących momentami potężną ścianę dźwięku. Brzmienie podkreślały klawisze, dzięki którym mogliśmy przypomnieć sobie o istnieniu innych klasyków z Yo La Tengo. Electrelane zmiotły oraz postawiły festiwalową kropkę nad i. Szczerze mówiąc, w ogóle się tego nie spodziewałem. (pw)
Komentarze
[5 sierpnia 2010]