Najlepsze płyty lat 80-tych

Miejsca 61 - 70

Obrazek pozycja 70. Big Black - Atomizer (1986)

70. Big Black - Atomizer (1986)

Steve Albini to postać, której nie trzeba specjalnie przybliżać. Jako człowieka, który nieszczególnie orientuje się w niszowym noise-rocku lat dziewięćdziesiątych, w pełni przekonują mnie dwie pozycje Albiniego: recenzja „Spiderland” i debiut Big Black „Atomizer”. W tekście o arcydziele Slint słusznie zauważył w nich najwybitniejszy ówcześnie zespół, odgadując przełomowość i znaczenie wydanego w 1991 roku albumu. Wielkość „Atomizera” jest kwestią bardziej złożoną i podlegającą dyskusji. Większość fachowców wyżej stawia wydane rok później „Songs About Fucking”, ja jednak doceniam pionierskość działań Albiniego. Przechwytując riffy Gang Of Four i Killing Joke udokumentował drogę od post-punku do noise’u via hardcore takich grup jak Black Flag czy Hüsker Dü. Ciężko o równie agresywną, chaotyczną, duszną, brutalną płytę co post-industrialny„Atomizer”. To manifestacja pewnego sposobu myślenia o muzyce, który sprowadza ekspresję muzyczną do najbardziej ekstremalnego grania. Ten apel (którego jednym z najważniejszych autorów był Albini) by pójść w całkowitą skrajność nie pozostał bez odpowiedzi i zainspirował tabuny nie tylko płyt i wykonawców, ale wręcz całych labeli i zine’ów. (jr)

Obrazek pozycja 69. Kraftwerk - Computerwelt (1981)

69. Kraftwerk - Computerwelt (1981)

Obrona tezy, że istnieje zespół, który wywarł większy wpływ na muzyczne oblicze lat osiemdziesiątych niż Kraftwerk, ma równie wielkie szanse powodzenia, co reprezentacja Togo na mundialu. Obecni w tym rankingu przedstawiciele syntezatorowego popu tacy jak Soft Cell, Ultravox czy New Order to tylko niewielki ułamek wykonawców zawdzięczających po części swoje brzmienie genialnym muzycznym innowatorom z Düsseldorfu. „Computerwelt” okazał się łatwiej przyswajalny, ale równie inspirujący co wcześniejsze albumy zespołu – echa nieśmiertelnego tętna mechanicznego bitu, komputerowych blipów i syntezatorowych mikromelodyjek odnaleźć można w muzyce do dziś, by wymienić tylko cytaty z „Heimcomputer” w „Disco Infiltrator” LCD Soundsystem czy też zeszłoroczny przebój Coldplay „Talk”, oparty na linii melodycznej „Computerliebe”. Za zawartą w tym utworze prognozę ery internetowych randek autorzy dzieła elektryfikacji muzyki popularnej zasługują na osobne wyróżnienie w kategorii „wizjonerstwo” – wszak została ona sformułowana w czasach gdy na rynku triumfy święciły komputery ZX Spectrum. Na dotykający sprzęt komputerowy proces przyspieszonego starzenia album „Computerwelt” jest jednak absolutnie uodporniony. (mm)

Obrazek pozycja 68. The Police - Synchronicity (1983)

68. The Police - Synchronicity (1983)

W marcu 1983 roku Sting, mieszkający przez kilka miesięcy na Jamajce w domu Iana Fleminga (tego od Bonda), komponuje „Every Breath You Take”, najpopularniejszy przebój The Police. Podobno lider Policjantów miał wtedy tak silną wenę twórczą, że nie dopuszczał do siebie myśli, by utwór ten nie mógł stać się hitem. Oczywiście hit powstał, do dziś pozostaje jednym z najczęściej przerabianych utworów. Przebojem w skali światowej okazała się również płyta „Synchronicity”, najbardziej różnorodna w dyskografii The Police, stworzona z dużym rozmachem aranżacyjnym, w niektórych momentach na wskroś popowa. Album powstał w szczególnym czasie - dni zespołu były już policzone, idea wspólnego grania dogorywała, konflikty wewnątrz grupy stanowiły plan pierwszy. Sam tytuł to odwołanie do teorii psychiatry Carla Gustava Junga, którą interesował się Sting. Zgodnie z nią, zbieżne w czasie wydarzenia, niemające bezpośredniego związku ze sobą, mają istotny sens symboliczny. Sens ten przytacza lider w obu częściach tytułowego utworu, podobnie jak uderza przewrotną metaforą w „Walking In Your Footsteps”, gdzie bomba atomowa skonstruowana przez człowieka ma rekompensować jego słabość. Osobisty, depresyjny odcień przynoszą kolejne hity: „King Of Pain” i „Tea In The Sahara”, których melodyka i klimat noszą już w sobie znamiona solowego Stinga. Po nagraniu płyty i odbyciu trasy promującej album The Police zawieszają działalność na cały 1984 rok. 28 marca 1985 The Mirror podaje oficjalną informację o zakończeniu działalności formacji. (tł)

Obrazek pozycja 67. This Mortal Coil - It'll End In Tears (1984)

67. This Mortal Coil - It'll End In Tears (1984)

Debiut zainicjowanego przez Ivo Watts-Russella projektu This Mortal Coil niemal od razu ustawił ten zespół w czołówce najbardziej wpływowych zjawisk początku lat osiemdziesiątych. Założycielowi kultowej wytwórni płytowej 4AD udało się namówić do współpracy takie znakomitości, jak choćby Liz Fraser, Robina Guthrie (oboje z Cocteau Twins), Brendana Perry (Dead Can Dance), Howarda Devoto (Buzzcocks, Magazine) czy młodziutkiego Martina McCarricka (wiele lat później gitarzystę Therapy?). Wyróżnikiem grupy od początku działalności był jej styl, stanowiący interesujące połączenie indie-popu i gotyku. Objawia się on nie tylko w muzyce, ale także w wizerunku zespołu i artworkach wszystkich płyt. Covery, stanowiące połowę „It’ll End In Tears”, są w zasadzie najmocniejszą stroną materiału. Prym wiodą tu bez wątpienia przepiękna, nastrojowa interpretacja Buckleyowej „Song To The Siren” z urzekającym wokalem Liz oraz utwór „Not Me” oparty na motywie zaczerpniętym od Colina Newmana. Prowadzi to pośrednio do obserwacji decydującej o tym, dlaczego album This Mortal Coil wypada zaliczyć do grona najlepszych w latach osiemdziesiątych. Podczas obcowania z muzyką zespołu słuchacz zaczyna zadawać sobie pytanie, czy istnieje w sztuce coś piękniejszego niż to, czego właśnie doświadcza. I bardzo często, przynajmniej do momentu wybrzmienia ostatniej nuty na płycie, nie potrafi znaleźć argumentów na odrzucenie tej tezy. (pn)

Obrazek pozycja 66. R.E.M. - Reckoning (1984)

66. R.E.M. - Reckoning (1984)

Jeśli sukces singla „Radio Free Europe” z 1981 roku oznaczał pewną presję związaną z oczekiwaniem na debiut R.E.M., to po gradzie wyróżnień, jakimi obsypano „Murmur”, drugi album czwórki z Athens był prawdziwą próbą sił. A jednak – Berry, Buck, Mills i Stipe wyszli ze studia z płytą bardziej różnorodną i lepiej wyprodukowaną. „Reckoning” do dziś pozostaje w cieniu ich pierwszego longplaya, choć w praktyce jest równie ciekawy. Większość czasu wypełniają charakterystyczne dla wczesnego stylu zespołu, zwięzłe piosenki oparte na dużej melodyjności i byrdsowskim brzmieniu gitar – włącznie z wiodącym singlem płyty, „So. Central Rain”. Przebieg „Reckoning” urozmaicają jednak kompozycje w katalogu R.E.M. dość unikatowe. Takie „(Don’t Go Back To) Rockville” to przecież stuprocentowe country, „Time After Time” w bardzo uroczysty sposób wykorzystuje ideę „All Tomorrow’s Parties” z pierwszego albumu The Velvet Underground, podobnie kojarzy się też leniwa „Camera” – do pewnego stopnia antycypacja spokojniejszych momentów twórczości Pavement. Godny następca wybitnego debiutu. A że zwykle przegrywa w rankingach? Cóż, starszym się ustępuje. (ka)

Obrazek pozycja 65. Talking Heads - Little Creatures (1985)

65. Talking Heads - Little Creatures (1985)

W opinii wielu mądrych głów „Little Creatures” to najbardziej przystępny album Talking Heads. Pomimo że płyta wyraźnie ustępuje wielkiemu „Remain In Light”, na którym swoje piętno odcisnął geniusz w postaci Briana Eno, nie sposób pominąć jej wpływu na muzykę. Wraz z „Little Creatures” Byrne i spółka wrócili do korzeni, podobnie grali w latach siedziemdziesiątych. Pod względem instrumentarium to album bogaty, ale dosyć konwencjonalny, żeby nie powiedzieć – jak na ten zespół zwyczajny. Jego siła tkwi w tekstach: dziwacznych, nietuzinkowych, przykuwających uwagę, doskonale komponujących się z rytmicznymi, pulsującymi melodiami, a kapitalne drugoplanowe chórki rewelacyjnie uzupełniają wokalistę. Na tej płycie produkcyjny pietyzm i dbałość o najmniejszy nawet szczegół połączyły się z efekciarstwem, tworząc nagrania o niebywałych walorach rozrywkowych. „Little Creatures” to znów kolejna autorska wersja Talking Heads, w której David Byrne dopuszcza pozostałych muzyków grupy dopiero na etapie aranżacji utworów, ograniczając ich udział w procesie tworzenia do niezbędnego minimum. I jak się po raz kolejny okazało, wcale nie było to żadne road to nowhere. (kw)

Obrazek pozycja 64. Elvis Costello - Get Happy!! (1980)

64. Elvis Costello - Get Happy!! (1980)

Koledzy z The Attractions w czasie nagrywania „Get Happy!!” ponoć strasznie narzekali na Costello, że za dużo nasłuchał się soulu, że chce z nich zrobić band grający właśnie tego typu muzykę. Poza tym, jaka presja musiała na nich wówczas ciążyć? Zabrali się bowiem za nagrywanie nowego materiału w niespełna rok po spektakularnym sukcesie „Armed Forces” – płyty sprzedanej w niebotycznej jak na tamte czasy liczbie egzemplarzy. Mimo że następca krążka z 1979 roku nawet nie zbliżył się do wyniku swojego poprzednika pod względem komercyjnym, dziś to właśnie „Get Happy!!” wygrywa konfrontację w każdym innym aspekcie nie tylko z „Armed Forces”, ale też z większością innych wydawnictw Elvisa Costello. W tym szaleństwie była metoda. Album liverpoolczyka w 1980 roku na nowo zdefiniował istotę muzyki pop, zamknął ją w zwarte i krótkie formy, otworzył przed nami nowy świat wariackich motywów, którymi żonglował niczym rasowy, cyrkowy kawalarz i w żadnym z tych kilkunastu utworów z „Get Happy!!” się nie powtarzał, a przy tym umiał być śmieszny, cyniczny i poważny jednocześnie. Wyzwolił też nowe pokłady energii z The Attractions, którzy pokazali jak wydobywać dźwięki z instrumentów z radosną frywolnością. Costello na „Get Happy!!” stworzył inteligentną muzykę rozrywkową dla mas i to był właściwie jego ostatni tak ważny gest w tej kwestii. Potem zaczęło chodzić mu już trochę o co innego. (kw)

Obrazek pozycja 63. Television Personalities - ...And Don't The Kids Just Love It (1980)

63. Television Personalities - ...And Don't The Kids Just Love It (1980)

„Niewiele osób kupiło ten album, ale każda z nich założyła zespół” – powiedział kiedyś Brian Eno o pierwszej płycie The Velvet Underground. Podobnie musiało być z „...And Don’t The Kids Just Love It”. Debiut Television Personalities, produkcja perfidnie antykomeryjna, nie wypiera się inspiracji arcydziełem Reeda, Cale’a, Morrisona, Tucker i Nico. To jednak tylko część prawdy o albumie, który w równym stopniu wykazywał nostalgię za gitarową prostotą lat sześćdziesiątych, co przewidział powstanie nurtu lo-fi, erę meta-muzyki czy – definiując połączenie artyzmu i garażowej niechlujności – chociażby sukces brzmienia The Libertines. Oryginalności „Kids” dodają tylko teksty Dana Treacy’ego – lidera i głównego autora utworów grupy. Piosenki Television Personalities nie tworzą nowego typu bohatera, idąc nieco w ślady Raya Daviesa. Pełno w nich jednak referencji do prawdziwych postaci i wydarzeń z zakresu brytyjskiej kultury – zarówno Oscara Wilde’a, jak i The Jam. Między szarą codziennością Treacy potrafił też sypnąć prawdziwą perłą, śpiewając np.: I telephoned God today/ But all I got was the answering machine. I to chyba dobre miejsce, żeby skończyć. (ka)

Obrazek pozycja 62. The Church - Starfish (1988)

62. The Church - Starfish (1988)

Spośród australijskich gwiazd sceny college-rockowej tak naprawdę tylko The Church znaleźli metodę na komercyjny sukces. I w porównaniu do The Go-Betweens, The Triffids czy The Hoodoo Gurus, których najlepsze single ani przez chwilę nie zaistniały na żadnym z poważnych, anglosaskich rynków, był to sukces kosmiczny. Trzecia dziesiątka regularnego notowania Billboardu w 1988 dla „Under The Milky Way” oznaczała wynik, na który w niezależnym światku w tamtym czasie mogli sobie pozwolić wyłącznie podziemni giganci pokroju R.E.M. czy Sonic Youth. Chodzi jednak o piosenkę ponadczasową, taką przy której chmury zawsze odsłaniają gwiazdy, a księżyc osiąga pełnię. „Milky Way” może pełnić rolę „Starfish” w pigułce, żeniąc zagadkowość mglistych liryków Steve’a Kilbeya i charakterystyczną melodyjność gitary Marty’ego Willsona-Pipera. Przebój pociągnął za sobą uznanie dla samego albumu i zespołu, na które zresztą zasługiwali już od czasów piosenkowej psychodelii „Heyday” (1986) i które w praktyce uratowało The Church przed rozpadem. To usprawiedliwia pewną kompromisowość „Starfish”, choć nie mówimy o sprzedaniu duszy mainstreamowi, a jedynie delikatnym dygnięciu w jego kierunku. Jakże eleganckim zresztą. (ka)

Obrazek pozycja 61. The Wedding Present - Bizarro (1989)

61. The Wedding Present - Bizarro (1989)

Z jednej strony „drugi ulubiony zespół fanów The Smiths”, z drugiej muzyczni outsiderzy, których sukces można najwyżej określić umiarkowanym. Pochodzącej z Leeds formacji The Wedding Present jako jednej z nielicznych udało się przeżyć tzw. falę C-86, której piętno przez spory szmat czasu starali się zresztą zrzucić. Relatywną długowieczność względem peletonu C-86 umożliwiła wrodzona odporność formacji na zmieniające się dość burzliwie na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych trendy muzyczne na Wyspach. Po dość chaotycznym, debiutanckim „George Best”, który entuzjastycznie przyjęła krytyka i od którego dzisiaj dystansuje się zespół, brzmienie The Wedding Present zaczęło aspirować do mroczniejszych rejonów amerykańskiej alternatywy spod znaku Big Black. Doszło nawet do nawiązania współpracy ze Stevem Albinim, który po raz pierwszy i nie ostatni przyjął obowiązki producenta („Brassneck”). „Bizarro” to zestaw hałaśliwych, rozpędzonych, charczących piosenek, prowadzonych przez posiadający więcej mocy niż możliwości głos Davida Gedge’a. Gedge nie sili się na tekstowe wyżyny, a jego liryki traktują niemal wyłącznie o sprawach damsko-męskich, co jest w pewnym sensie znakiem firmowym Present. Co ciekawe, wraz z „Bizarro” zespół utracił poparcie NME, płyta otrzymała 6/10, a wydany dwa lata później, kolejny krok naprzód i szczytowe osiągnięcie zespołu „Seamonsters” oceniono wyłącznie na 5, określając płytę formą „papieru ściernego do uszu”. (tt)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: andy
[29 kwietnia 2013]
Dobry zestaw, ale nie zapominajmy o latach 70 http://topguitar.pl/newsy/artysci-newsy/10-najlepszych-albumow-lat-70-wedlug-ultimate-guitar/

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także