Paul McCartney (2001-2018)
grafika: © Anna Pietkun
Driving Rain
2001
Świetna okładka inaugurującego nowe millennium w twórczości McCartneya albumu kieruje myśli w stronę rozmaitych interpretacji. Monochromatyczna, gęsta, ziarnista struktura sygnalizuje ciężar zawartości krążka. Ponadto sama kompozycja zdjęcia sprawia, że w naszych oczach zostaje ono spowite pewną aurą niesamowitości i tajemnicy, a także niepokoju. Wykonywany przez Paula gest ręki, można rozumieć co najmniej dwojako: z jednej strony może to być forma siemanizacji (potocznie: przywitania), z drugiej zaś formą sygnału „stop”, nie zbliżaj się (ta druga interpretacja znajduje potwierdzenie choćby w fakcie, że to najgorzej sprzedający się album w karierze Paula, dziwicie się?). Dróg jest jeszcze wiele („Z Archiwum X”, anyone?), sęk w tym, że „Driving Rain” takie właśnie jest – na tle dyskografii McCartneya – dziwaczne, tajemnicze, niespójne.
Sposób na przepracowanie śmierci ukochanej żony, Lindy, w 1998 roku, McCartney odnalazł w serii nostalgicznych powrotów do tego, co dawne, a więc znane i bezpieczne. Kotarę młodzieńczego, arkadyjskiego czasu, za którą można uciec przed przygnębiającym „tu i teraz”. W 1999 roku uderzył zatem dwukrotnie: raz albumem orkiestralnym, ze starymi utworami rozpisanym na filharmoniczne partytury. W drugim przypadku był to drenaż przeszłości sięgający jeszcze głębiej. A mianowicie, na „Run Devil Run” znalazły się tak hołubione przez Paula w trakcie całej kariery rock’n’rollowe szlagiery. Od Elvisa Presleya, przez Chucka Berry’ego, aż do utrzymanych w tej samej estetyce autorskich kompozycji.
Za trzeci element tego hopla na punkcie przeszłości można uznać właśnie „Driving Rain”. McCartney przyszedł do swojego etatowego już producenta Davida Kahne’a z gotowym pomysłem. Zagajka mogła wyglądać następująco:
David, myślę ostatnio dużo o przeszłości. Kiedy byłem w The Beatles nagrywaliśmy płyty błyskawicznie. To była fenomenalna sprawa. John i ja przynosiliśmy na sesję nagraniową gotowy zestaw piosenek. Tyle, że George i Ringo nie mieli wcześniej o nich pojęcia. Nie wiedzieli, stary, NIC. Tak samo zresztą Martin. To dawało im zupełnie świeżą perspektywę. Mimo że nie byli w procesie pisania, tak naprawdę to oni tworzyli brzmienie tych piosenek.
Jako że takim osobom jak McCartney się nie odmawia, „Driving Rain” powstało ostatecznie w trakcie dwutygodniowej sesji nagraniowej – a efekt dźwiękowy przywołuje odrobinę aurę pierwszych, nie tak wypolerowanych brzmieniowo, surowszych płyt Fab Four.
Innym wydarzeniem, które zdeterminowało takie, a nie inne brzmienie całości jest z pewnością poznanie nowej miłości, modelki Heather Mills. Stąd „Driving Rain” jest albumem niespójnym, pękniętym na dwa przeciwstawne mikroświaty piosenek: tych o utracie Lindy oraz tych poświęconych rodzącemu się uczuciu do Heather (Macca nie przebiera w słowach – jeden z utworów nosi po prostu tytuł „Heather”). MISTRZ stanął zatem w rozkroku, targany skrajnymi emocjami, w ograniczonym spektrum czasowym. Stworzył jednak utwory, które z braku lepszego zwrotu należy nazwać ambiwalentnymi. Bo choć łatwo na pierwszy rzut ucha przychodzi oddzielić przyciężkawe, depresyjne (to jest dopiero NOVUM), niepokojące „snuje” od miłosnych ballad, to gdy wejść w te diabelskie szczegóły, okaże się, że gorzkie ma w sobie pierwiastek słodki, a słodkie – gorzki.
Osobiście najbardziej lubię te fragmenty albumu, w których Paul wychodzi na chwilę z siebie i brzmi bardzo nie-jak-typowy-Macca. Jest tak w zasadzie od początku: „Lonely Road” otwarte niskim, ciężkim basem rozwija się w odrobinę kwaśnego, wyśpiewanego z samych trzewi bluesa (I hear your music and it’s driving me wild). W „She’s Given Up Talking” już sam nie wiem czy z głośników wybrzmiewa Macca czy jakiś nieznany mi songwriter z lat dziewięćdziesiątych w interesujący sposób syntetyzujący brzmienie Jeffa Buckleya i będącą zawsze na skraju załamania ekspresję wokalną Marka Eitzela. Ten gość jeszcze kilka razy dochodzi do głosu: w „Spinning on Axis”, napisanym wraz z – ponownie udzielającym się na albumie – synem Jamesem, popisuje się w pierwszej zwrotce całkiem przyzwoitym flow, by potem psychodelicznymi chórkami inkrustować refren wyśpiewany z niemal szamańską manierą.
Proszę sobie wyobrazić jak może brzmieć utwór Paula o uroczym tytule „Back in The Sunshine Again”, w którym padają słowa Here we are / back in the sunshine again / no more worries / no more pain. Zapewniam, że cokolwiek nucicie w tym momencie w głowie, indeks 12 stanowi tego absolutne przeciwieństwo. Ten Youngowski z ducha, kolejny na albumie blues, mógłby akompaniować rozpaczy po utracie ukochanej. Dzieje się jednak inaczej – i to nie jedyny raz kiedy spryciula Paul z nami pogrywa. Nie jest jednak tak, że na „Driving Rain” wstęp ma tylko WAGA CIĘŻKA, przygniatający bezwstydnie smutek i bezpardonowa rozpacz. Kawałki z drugiej strony tęczy, takie jak „From a Lover To a Friend”, „Heather” czy „Magic” nie odstają spośród dziesiątek solidnych, ale i przeciętnych kompozycji McCartneya. Na uwagę zasługuje jednak tytułowy „Driving Rain”, który brzmi jakby power popowy ansambl wziął na warsztat jakiś kawałek The Sea & Cake. Czyli, w skali albumu, diamencik rafinowanej żywiołowości.
Wracając do okładki, wystarczy na nią spojrzeć, by wiedzieć, że w środku nie usłyszymy klasycznego Paula McCartneya. Brak tam humoru, ironii, koloru, które zdobią większość albumowych „twarzy” ex-Beatelsa. Nawet wizualna reprezentacja „Driving Run” odstawia ten album na margines dyskografii. Rzecz absolutnie wyjątkowa w katalogu Brytyjczyka z kilku powodów: brzmienie grawitujące wokół stonerowego, ciężkiego bluesa – brudne, gęste i pełne. Kompozycje budzące uczucie dyskomfortu. Teksty pełne ciepła – śpiewane z rezygnacją, cierpiętnicze skargi – z samych bebechów. Jeśli Paul potrafił słuchaczy zadziwić i wprowadzić w konsternację – zrobił to właśnie na „Driving Rain”. (Patryk Weiss)
PS. Celowo pomijam wątek potwornego, stanowiącego komentarz do wydarzeń 9/11 „Freedom”. Zapomnijmy, że to się kiedykolwiek wydarzyło. (P.W.)
Trzynastej płycie McCartneya już za sam tytuł i jego korespondencję z okładką należą się wysokie noty. Ale najważniejsze, że opakowanie zawiera współcześnie brzmiący, niebanalny i nie tak częsty w twórczości Paula kontemplacyjny materiał. Na „Chaos and Creation in the Backyard" w zasadzie nie ma ani jednej kiepskiej piosenki, dlatego pozwolę sobie króciutko skomentować każdą.
1. „Fine Line” z grubej rury otwiera album. To dynamiczny, świetnie napisany numer, który ciągle ewoluuje. Warstwa liryczna świetnie gra z muzyczną. Poza tym, mam słabość do piosenek, które w tekście puszczają oko do tytułu płyty.
2. „How Kind of You” to prawdopodobnie najlepsza piosenka z tego albumu. Utwór jest dość długi, rozwija się raczej leniwie i zawiera stosunkowo dużo momentów instrumentalnych. Te natomiast pięknie budują nastrój utworu: od wprowadzających pianin, przez wchodzące kolejno bas, gitarę, perkusję i dęciaki, które narastają równolegle z linią melodyczną wokalu, po rozładowujące napięcie outro. Miodzio. I ładny tekst.
3. „Jenny Wren” jest skromną, akustyczną piosenką, w której gitarze towarzyszy tylko stopa i urocza solówka na duduku. To fajnie opowiedziana historia, w której melodia wokalu umiejętnie ilustruje słowa.
4. Po tak spokojnym utworze bardzo dobrze wchodzi „At the Mercy” – i od razu wciąga. Jest tutaj dużo niepokojących przejść harmonicznych, zaś przesterowane gitary oraz smyczki w tle dają posmak późnego Elliotta Smitha, a nawet Radiohead.
5. Niepokojącą atmosferę chwilowo rozładowuje piosenka „Friends to Go”, której songwriting nasuwa delikatne skojarzenia z The Kinks. Poza początkiem, kręci się ona w kółko jak rondo, ale mimo tej powtarzalności, doskonale wyważone użycie instrumentów sprawia, że jednak ciągle coś się zmienia.
6. „English Tea” to faktycznie bardzo angielska piosenka, w której rytmika pianina i smyczkowe partie to powrót pełną gębą do Martinowskich Beatlesów czy The Zombies.
7. „Too Much Rain” to typowy (tzw. domyślny) McCartney.
8. Tytuł ósmej piosenki z albumu, „A Certain Softness”, w zasadzie całkowicie oddaje jej charakter. Wyśmienicie zaaranżowana na bossa novę, zawiera śliczną melodię wokalu i mnóstwo instrumentalnych smaczków.
9. Cała płyta jest mocno refleksyjna i minorowa, a „Riding to Vanity Fair” chyba najgłębiej to oddaje. Przez całą piosenkę jesteśmy zanurzeni w przygnębiającym, sennym klimacie budowanym przez zupełnie nie-Martinowskie partie smyczkowe, rhodesa i dziwne odgłosy w tle. Wszystko razem znów przywodzi na myśl Radiohead. Zdecydowanie polecam słuchać w spokoju (w słuchawkach), żeby całkowicie docenić majstersztyk miksu, doskonałego osadzenia instrumentów w przestrzeni (szczególnie mikro przebitki na perkusji i gadających ze sobą gitar gdzieś w połowie piosenki).
10. Z dość ponurej atmosfery wyciąga „Follow Me”. Jeszcze jedna domyślna McCartneyowska piosenka, która może wydawać się mniej ciekawa, ale i tak jest fajna (((-:
11. Ciekawe kompozycyjnie „Promise to You Girl” zdaje się mieć formę medleya różnych momentów muzycznej podróży Macca.
12. „This Never Happened to Me Before” subtelną drum machiną od razu owija mnie sobie wokół palca. Śliczna melodia, bas i harmonie pianina.
13. Delikatnie pozytywniejsze „Anyway” wije się jak węgorz, ciągle zmieniając kierunki, a im dalej od zwrotki tym fajniejsze harmonie. Jest tu wiele niebanalnych przejść, a linia basu to mistrzostwo świata.
14. Płytę tradycyjnie zamyka ukryty utwór. „I've Only Got Two Hands" jest instrumentalną kompozycją opartą na fajnym pianistycznym motywie. Brzmi jak jam (i tym pewnie była), w którym przesterowane gitary i dziwne jazdy na syntezatorze brzmią trochę jak Radiohead (znowu!).
Nazwisko producenta to nie jest pierwsza rzecz jaką sprawdzam, gdy słucham jakiejś płyty, ale teraz nie mogłam się oprzeć. Serio, nie miałam pojęcia, że nad całością czuwał Nigel Godrich. I wszystko staje się jasne. (Małgola Gulczyńska)
Memory Almost Full
2007
No to jak, gotowi na odrobinę patchworkowego muzaku od sir McCartneya? Czegóż to nie ma na pionierskim wydawnictwie z serii Starbucksa, znanym jako sztandarowy przykład rodzącej się wtedy wojny na głośność. Nie tak chlubny krok w dyskografii, za to jakże ekscytujący dla wielbicieli napojów mlecznych w różnych postaciach. Zasadniczo szkoda dla nas wszystkich. Gdyby bowiem odseparować część zestawu (przede wszystkim medley, który nawet brzmi jak surogat), zostałyby niekoniecznie rewolucyjne, ale wciąż miłe piosenki. Zamiast tego obcujemy z osobliwą zbieraniną, która zdaje się nadrabiać patosem, w myśl teorii nakazującej grać równie głośno, co dostojnie. Niekiedy to bardzo nieznośne momenty, z których kulminacyjnym jest „House of Wax”, zamaszysty ukłon w stronę muzyki dla wielkich przestrzeni koncertowych. Miła część koncentruje się w pierwszej połowie „MAF”. To tu jest neopsychodeliczny indie rock „Ever Present Past” i świergotliwe sophisti „See Your Sunshine”. „Mr. Bellamy” niebezpiecznie zbliża się w stronę art rockowej krainy łagodności, ale przy braku stylistycznej konkurencji w kontekście albumu brzmi jeszcze dość zgrabnie. Ciekawostką jest też „Feet in the Clouds” (to już część medleyu), które przy pomocy programu Melodyne antycypuje wyczyny Sufjana Stevensa na „The Age of Adz”. Z „Memory Almost Full” da się wydostać fragmenty, które w kategorii muzyki tła wybijają się ponad obowiązujące standardy. Całościowo to jednak napompowany stylistycznie balon. Można tu przystanąć, ale nie sposób się zasiedzieć. (Maja Danilenko)
Kisses on the Bottom
2012
Paul McCartney postanowił, że nagra płytę wpisującą się w nurt Great American Songbook. Opowiadał, że w dzieciństwie podczas Sylwestra ojciec siadał przy fortepianie i zaczynał grać, a po paru głębszych dołączała cała rodzina i wszyscy razem śpiewali piosenkowe standardy. W takich chwilach kształtowała się wrażliwość muzyczna małego Paula. Po latach, gdy sam zabrał się za kompozycję, stwierdził, że tamte piosenki są nie tylko po prostu ładne, ale też dobrze napisane. Ex-Beatles na „Kisses on The Bottom" nagrał czternaście utworów. Większość to covery amerykańskich standardów, plus tylko dwa autorskie utwory. Wszystko zaaranżowane w stylu czasów, gdy Frank Sinatra i Ella Fitzgerald królowali przed mikrofonem.
Nie wiem czy ta płyta ma jakieś znaczenie – to po prostu fanaberia Mistrza czy może zwykły skok na kasę? Nieważne. Jest to przede wszystkim świadectwo problemu, który trapi mnie od jakiegoś czasu. Muzyce Tin Pan Alley zdecydowanie należy się większa rehabilitacja, czego może dowodzić ten album. Cały czas mam bowiem wrażenie, że rozmawia i piszę się o tym z pewnym dystansem, przymknięciem oka, ewentualnie z sentymentem. Tymczasem mamy tu do czynienia z czymś, co potężnie wpłynęło na kształt dwudziestowiecznej piosenki i do dziś stanowi wzorzec odejścia od standardowego I–V–vi–IV.
Na piedestał wynoszony był analizowany szeroko blues i rock’n’roll, a panowie w garniturach nie mogli być traktowani jako część opozycji do coraz bardziej skomplikowanej muzyki akademickiej Strawińskiego, Schönberga czy Debussy'ego, będąc przecież zbyt blisko tego świata. Berlin, Rodgers, Gershwin, Cole, Hammerstein czy Bacharach może zbyt rzemieślniczo traktowali pisanie piosenek, tymczasem to nadal wspaniałe utwory, które pokazywały (także twardogłowym z filharmonii) że tę prostą formę, jaką jest piosenka, można ugryźć wykwitnie, przy pełnym zachowaniu przystępności. Czy takie płyty, nagrywane przez autorytety pokroju Paula McCartneya, mają szansę wskrzesić iskrę, która zapali rzesze słuchaczy do spojrzenia w stronę Tin Pan Alley i zmiany optyki działalność z tej alejki? Bardzo sobie tego życzę. (Krzysztof Ciach)
New
2013
I oto w 2013 roku, 6 lat po ukazaniu się poprzedniego autorskiego materiału, pojawia się klasyczna płyta McCartneya, bardzo niecierpliwie wyczekiwana od koncertu w Warszawie.
Przez całe „New” przewija się kilka wyraźnych wątków. Dominującym jest napięcie. Podobnie budują je rytmiczne pianino i fuzzowate gitary w „Save us” i „Queenie Eye” (obie współautorstwa i produkcji Paula Epwortha), ale we wciągającym „Alligator” jest już zróżnicowane. Wyraźne w brzmieniu i harmoniach gitar w „Hosannie”. Napięcie jest też istotnym składnikiem „Road”, które z powodzeniem mogłoby być elementem soundtracku do Bonda z lat dziewięćdziesiątych, a także „Appreciate” – piosenki całkowicie zbudowanej przecież na atmosferze tajemnicy.
Kolejne kluczowe słowo: produkcja. Na początku fakty: w „New”, wraz ze wspomnianym wcześniej Epworthem, maczało palce czworo producentów: Mark Ronson, Ethan Johns oraz syn George’a, Giles Martin. Na płycie pojawiają się nawiązania do muzyki kolegów po fachu (a zarazem idoli i fanów) McCartneya. Są oczywiste Beach Boysowskie rozwiązania w poniekąd Beatlesowskim „New” – rytmika, specyficzne harmonie akordów klawesynu, zaśpiewy i chórki rodem z „Pet Sounds”, bogata instrumentalizacja. W "I Can Bet" quasi disco zwrotka (skąd mu się to wzięło?) przywołuje trochę ducha „Say Say Say”, duetu z Jacksonem (acha, pewnie stąd), z kolei wokaliza i riff w refrenie przywodzą na myśl „Satisfaction” The Rolling Stones (mimo że brzmieniowo bliżej temu do hard rocka z przełomu lat siedemdziesiątych i oseimdziesiątych – oczywiście w ugładzonej i mocno popowej wersji).
Aranżerskie smaczki to nie jedyne świadectwa powrotów do przeszłości McCartneya na tej płycie. W refrenie „Queenie Eye” Macca przywołuje tekst rymowanki z dzieciństwa, a w akustycznym „Early Days” wspomina dawne chwile i bliskich. Z kolei „Everybody Out There” czy „On My Way to Work” z powodzeniem mogłyby się znaleźć na „Flaming Pie” z 1997 roku.
Zdecydowanym highlighten płyty jest „Alligator”, numer wciągający od świetnego motywu w intro po wyśmienite, króciutkie outro. Otwierający hook przełamuje później zwrotki. Te z kolei, znakomicie zbudowane, narastają, a każda w warstwie instrumentalnej jest inna od poprzedniej. Piosenka jest dynamiczna i zróżnicowana, ma dobry tekst, a przełamanie frazą Could you be that person for me? muzycznie znowu nawiązuje do The Beach Boys.
Poza singlami na szczególne wyróżnienie zasługuje też bardzo fajnie rozwiązane produkcyjnie „Appreciate”. Loopy i specyficzne harmonie przywodzą na myśl klimat popu schyłku lat dziewięćdziesiątych, szczególnie kontra. Nic nie pomogę na to, że kojarzy mi się z „Let Love Be Your Energy" Robbiego Wiliamsa.
„New” ma też kilka słabszych momentów, jak dość niespójna i zdecydowanie przeprodukowane „Looking at Her”, raczej średnie „Everybody Out There” i „On My Way to Work” czy – nie wiem czy nie zbędna – ckliwa fortepianowa ballada „Scared” ukryta na końcu albumu. Moją uwagę zwrócił też łamiący się głos Paula, co szczególnie słychać w delikatnym „Early Days”. Ogólnie jednak McCartney nagrał bardzo solidny i nowoczesny album, który spełnił oczekiwania fanów po fantastycznej trasie z 2013 roku. (Małgola Gulczyńska)
Egypt Station
2018
Tytuły płyt często mówią nam więcej, niż by się wydawało. „Stacja Egipt” komunikuje na przykład jedną rzecz: balsamacja to zajebisty wynalazek. Choć z jednej strony musi imponować wigor i rockowy zadzior sir Paula, to niestety muzyka na jego najnowszej płycie brzmi dokładnie tak, jakby Faraon powrócił do żywych po baaardzo długiej przerwie. Zarzut o niespójność materiału można łatwo sparować argumentem o mozaikowej konstrukcji albumu – to kilkanaście stacji reprezentujących stylistyczne zakręty kariery Brytyjczyka. Konia z rzędem jednak temu, kto oddali ode mnie wrażenie, że to bodaj najnudniejszy zestaw piosenek w jego karierze.
Zadziwiająca jest też czołobitna hołdomania większości recenzentów, których „opinie” dałoby się sprowadzić do kilku akapitów wymienianki zasług McCartneya dla muzyki popularnej i jednego poświęconego nowej płycie, zawierającego obowiązkową wzmiankę o wieku ex-Beatlesa i uroczym zadumaniu się, że jeszcze potrafi pisać piosenki. Ba! Nawet zagrał na większości instrumentów słyszalnych na płycie. Jak na artystę takiego formatu, bardzo niewiele uwagi poświęca się jego muzyce. Oczywiście, jak najdalej mi do deprecjacji zasług, jakie Macca posiada. Nie skłamałbym mówiąc, że to ścisły top moich ulubionych muzyków wszech czasów. Tym bardziej jednak uważam, że wypadałoby porzucić standardowy tryb odbioru i nieco bardziej detalicznie wycenić produkt, który nam oferuje. A w towarzystwie takich płyt jak „Chaos and Creation in the Backyard”, „Memory Almost Full” czy nawet poprzedniej, „NEW”, „Egypt Station” wypada nad wyraz blado.
Do teraz trudno pojąć dlaczego fatalne „Fuh You” stało się singlem promującym tę płytę. Jeszcze bardziej zadziwia mnie, że pomimo tego utworu postanowiłem tego albumu posłuchać. Na tak paskudny, przyodziany w plastikowo-obciachowe szaty aranż, nie ma słów. Nie ma żadnego usprawiedliwienia. Nie dla człowieka z uchem Paula. Podobno współpraca przy tym utworze z Jeffem Tedderem (OneRepublic) na tyle zirytowała McCartneya, że zmienił refren wcześniej brzmiący I’m a lover for you w I just wanna fuh you, niemniej wciąż pozostaje to, w moim prywatnym rankingu, najbardziej irytujący utwór roku (oczywiście nie biorę pod uwagę rzeczy z gruntu złych, w typie „Weź Nie Pytaj”).
Na tym tle drugi singiel „I Don’t Know” prezentuje się z ogromną gracją. To jeden z popisowych numerów Paula – upbeatowa ballada na pianinie wbogacana w kolejnych częściach o smaczne chórki i smyki. Ucho można zawiesić też na zgrabnie prowadzonej linii basu, który pointuje końcowy wers zwrotki „echem” melodii. Innym wybijającym się przypadkiem jest nagrane w Sao Paolo i inkorporujące latynoską aurę „Back in Brazil”. Zaraźliwa, trzpiotowata melodyjka anonsuje tu koktajlowe party, w którym obok syntezatorów, pianinowych inkrustacji możemy podziwiać aranżycyjną biegłość, z jaką Paul serwuje kolejne warstwy smyczków i perkusyjnych smaczków. Plaża z palemkami to miejsce, w którym nieczęsto gości McCartney, tym bardziej indeks 11 imponuje. „Dominoes” to też bardzo ładna kompozycja, lecz cieszyłbym się nią zdecydowanie bardziej gdyby swojego głównego motywu nie pożyczyła od „English Rose” The Jam. Fanów produkcyjnie rozbuchanego, orkiestralnie przepysznego McCartneya może zaś zadowolić rozpolitykowane „Despite Repeated Warnings”, stanowiące maksymalistyczny w formie i dżentelmeński w treści apel do Donalda Trumpa.
O reszcie chciałbym natomiast jak najprędzej zapomnieć. O ile sentymentalizm i ckliwość to przymioty jakoby naturalne dla twórczości liverpoolczyka, na „Egypt Station” zdecydowanie przekraczają one dopuszczalną normę. „Happy With You” to rozliczeniowy sonet, sonet, sonet dla miłości, bliźniaczo podobny „Confidante” stanowi równie upośledzoną akustyczną balladę o sile prawdziwej przyjaźni. Szczyty owej naiwnej, cukierkowej formuły osiąga jednak równie płaski w brzmieniu, jak i w treści, „People Want Peace”. Drugą pulę dementywnych objawów stanowią dziarskie „rockery”, zdolne zachwycić chyba tylko zatwardziałych czytelników „Tylko Rocka” i Wojciecha Manna. „Come On To Me”, „Who Cares” czy „Ceasar Rock” to świadectwa twórczego zaćmienia, niepokojąco prymitywne, wymuszające przecieranie oczu ze zdziwienia potworki. Choć zamiłowanie do rock’n’rollowej młodości w twórczości Macci było obecne zawsze, to nigdy w tak bezbarwnej z jednej strony, z drugiej nieco karykaturalnej formie.
Ostatecznie wysiadłem na stacji „zawód”, peron „rozczarowanie”. Oczywiście mocno przesadna ta egzaltacja, ale co zrobić – to jest wciąż The Paul McCartney. Nie wymagam, żeby po raz kolejny rewolucjonizował muzykę pop. Natomiast, tak jak w poprzednich dekadach, niczym kameleon, potrafił odnaleźć się w kuluarach muzycznych zeitgeistów, tak w ostatnich latach zdecydowanie zbyt mocno zafiksował się na retro-stylizacjach. Gdyby jeszcze, tak jak na poprzednim „New”, owe stylizacje posiadały odpowiedni krój i szyk, byłoby wcale nieźle. Niestety „Egypt Station” brakuje przede wszystkim tego, co w latach świetności było kwintesencją twórczości brytyjczyka – smaku. (Patryk Weiss)
Czytaj inne odcinki: