Super Furry Animals

Zdjęcie Super Furry Animals

Jeśli sądzicie, że najlepszą rzeczą, jaką dała Walia ostatniemu dziesięcioleciu, były rajdy natchnionego lewoskrzydłowego Manchesteru United Ryana Giggsa, to pewnie macie rację, lecz niewymienienie Super Furry Animals jednym tchem zaraz po numerze 11 z Old Trafford byłoby dużym niedopatrzeniem. Wokalista, gitarzysta, lider, frontman i jeden-Bóg-wie-co-jeszcze zespołu Gruff Rhys, gitarzysta Huw Bunford, basista Guto Pryce, klawiszowiec i człowiek od efektów specjalnych Cian Ciaran oraz perkusista Dafydd Ieuan stworzyli jedną z najbardziej kreatywnych wyspiarskich grup naszych czasów, formację swobodnie eksperymentującą z większością odmian muzyki rozrywkowej; posiadającą swój niepodrabialny, acz świadomy tradycji styl; łączącą głęboką niechęć do establishmentu z przywiązaniem do rodzimej Walii; narkotyczno-abstrakcyjne poczucie humoru z... i tu czas przeciąć ten ogólnikowy wywód i zacząć przechodzić do konkretów.

Siedem albumów studyjnych plus jedna składanka stron B tworzą wg naszej interpretacji szkielet dyskografii Super Furry Animals, choć autorzy przeglądu mają świadomość istnienia kilku istotnych EP-ek, solowej płyty Gruffa, remiksowego „Phantom Phorce”, przekrojowego „Songbook” czy bonusowego cd „Mwng”. Z różnych powodów skupiliśmy się jednak na prześledzeniu podstawowej ewolucji SFA, mając świadomość z jaką petardą pomysłów i tak przyjdzie nam się zmierzyć. Nie przedłużając więc, polecamy zabranie się za czytanie. Aha, dla pierwszego śmiałka, który namierzy w piosenkach Furries przynajmniej dwa nawiązania do naszego pięknego kraju, czeka dozgonny szacunek i gorące pozdrowienia od redakcji Screenagers.

Zdjęcie Fuzzy Logic

Kto by pomyślał, że „Fuzzy Logic” stanie się początkiem jednej z najbardziej ekscytujących brytyjskich dyskografii przełomu ostatnich dwóch dekad. W 1996 prawdopodobnie nikt. Oto w samym środku britpopowego cyklonu pojawił się zespół w dużej mierze parodiujący jego konwencję, którego radość z grania rekompensowała brak wyróżnialnego stylu. Warto wspomnieć o zwariowanej otoczce, wjeżdżaniu na scenę czołgiem, szefowaniu imprezom techno, czy pokazach lokalnego patriotyzmu jak tytuł pierwszej EP-ki („Lianfairpwllgywgyllgoger Chwymdrobwlltysiliogoygoyocyny-gofod” – tłumaczy się na „In Space”). Tego wszystkiego nie słychać jeszcze na „Fuzzy Logic”, niezwykle radosnej i energetycznej, ale i zachowującej britpopowe zasady debiutanckiej płycie. Różnica była zasadnicza: to co inne zespoły robiły w cztery minuty, Futrzaki mieścili w dwóch i pół. Co prawda próby kombinowania z końca płyty nie zawsze są przekonujące, a utwory spokojniejsze pokazują, że budowania napięcia mieli się dopiero nauczyć, ale to nie one stanowią o jakości debiutu Furries. Super Furry Animals z początku kariery imponują umiejętnością kondensowania niezwykle zaraźliwych melodii, co widać gdy pędzą w tempie dwa refreny na minutę („God! Show Me Magic”), minimalizując znaczenie zwrotki do kilkunastu sekund („Frisbee”), lub powtarzając refren do upadłego („Bad Behaviour”). Absolutnie pozbawiony przestojów „Something 4 The Weekend” mocno pożycza z Blur, ale co z tego, gdy po pół minucie staje się power-playem. Ciekawe, że w 1996 „Fuzzy Logic” konkurowało z inną ośmieszającą stylistykę płytą – „Spiders” grupy Space. Wtedy był remis. Chwilę potem ci drudzy nagrali duet z Cerys Matthews i przestali się liczyć. (tt)

Ocena: 9

Radiator

1997

Zdjęcie Radiator

O ile można polemizować czy perłą dyskografii Super Furry Animals jest „Radiator”, „Guerrilla” czy może „Phantom Power”, to nie ma wątpliwości, że to album z 1997 najlepiej zdefiniował superfurriesowy pomysł na granie. Z jednej strony mamy doskonalenie wypróbowanego na „Fuzzy Logic”, power-britpopowego wzorca dwuminutowego wymiatacza, wypchanego treścią ponad wszelkie standardy, jak w „The International Language Of Screaming” czy najbardziej przylepnej walijskojęzycznej piosence świata, „Torra Fy Ngwallt Yn Hir”. Jest kapitalny materiał singlowy – futurystyczną zwrotkę „Hermann Loves Pauline” z rozchodzącymi się ścieżkami wokali (Beach Boys vs The Fall!) kontruje glamrockowa radość refrenu; z kolei „Play It Cool” wpisuje się w tradycję tanecznego popu a la Happy Mondays, ale falsetowy chórek z klaskaniem wynagradza oczekiwanie na coś naprawdę cool, a elektroniczne wstawki Ciarana zapowiadają to, co zdarzy się później. Z drugiej strony, progres songwritingu najlepiej słychać na wysokości momentów balladowo-epickich. „Demons” czaruje pięknym mostkiem trąbki w centrum utworu i zostaje na dłużej dzięki nieprzewidywalnym zmianom akordów w refrenie. W tej samej drużynie gra też „Down A Different River”, w ogóle końcówka płyty jest, jak to z reguły u SFA bywało, zwolnieniem obrotów i kiedy wydaje się, że „Radiator” będzie już tylko wyhamowywać, podają nam na tacy swój najambitniejszy utwór. Co prawda na początku zamiast we’re the mountain people chce się śpiewać wild, wild horses, ale już smyczkowa interwencja w trzeciej minucie jest poważnym ostrzeżeniem. W trakcie piątej kawałek pogrąża się w gwiezdnych wojnach, by w szóstej stać się ilustracją laserowej ofensywy superfutrzanych kosmitów na Ziemię. (ka)

Ocena: 8

Out Spaced

1998

Zdjęcie Out Spaced

Według niektórych znawców tematu najlepszym albumem Suede jest „Sci-Fi Lullabies”. W większości przypadków wychwalanie kompilacji studyjnych odrzutów można uznać za herezję, jednak gdy zespół prezentuje niebywałą formę, tego typu wydawnictwo staje się niczym nieograniczoną prezentacją arsenału jego możliwości. Nie inaczej jest z Super Furries. Po zaledwie dwóch płytach uzbierało im się tyle dobrych b-side’ów, że z trzynastu najlepszych powstał album. „Out Spaced” obejmuje okres 1994-1998, ocalając od zapomnienia m.in. utwory z EP-ek sprzed „Fuzzy Logic”, także z tej walijskiej z długim tytułem (drugi raz nie będę cytował). Choć płyta ewidentnie się nie klei, niektóre numery kładą na łopatki największe highlighty „Radiatora”. W „Arnofio/Glo In The Dark” usypiająco anemiczne zwrotki skontrastowano dziarskimi wejściami jednego z najbardziej przebojowych britpopowych refrenów w ich dorobku. Stojący jak dotąd w cieniu utworu tytułowego wcześniejszej EP-ki „Ice Hockey Hair”, „Smokin’” imponuje płynną i bezbłędną zmianą wibracji w trzeciej minucie, bez żadnego uszczerbku dla tradycyjnie zapętlonego chorusu. Skoro o pętlach mowa, to „The Man Don’t Give A Fuck” kończy ich koncerty do dziś (zmieniają się czasy, wymowa pozostaje aktualna). Ukryty na mniej fajerwerkowej stronie orbity „Carry The Can” ma w sobie refleksyjność „Demons”, zresztą był z nim razem na singlu. Kolejność „Out Spaced” jest raczej dowolna, choć „Blerwytirhwng?” miał pewnie pełnić funkcję „Mountain People”. Gdyby utwory poukładać chronologicznie wyszłoby, że z każdym rokiem odbijało im coraz lepiej. A potem dorobili się dobrego studio. (tt)

Ocena: 9

Guerrilla

1999

Zdjęcie Guerrilla

Sygnały wyraźnego odchyłu od normy SFA zdradzali już na dwóch poprzednich longplayach, jednak w powszechnej opinii to dopiero na „Guerrilli” odbiło im do końca. Mając w jednym palcu żonglerkę stylami, Rhys i spółka zdecydowali się na album totalnie eklektyczny, właściwie nie wynikający z siebie. Weźmy dowolną sekwencję: quasi-jazzowy posmak „Check It Out” gryzie się z kopiącym prądem niczym wczesne XTC „Do Or Die”, a ten z folk-barokową melancholią „The Turning Tide”. Albo „Northern Lites”, czyli tropicalia przełożona na bardziej konwencjonalny język britpopu vs „Night Vision”, soundtrack nielegalnych wyścigów na ulicach wielkiego miasta w samym środku nocy lub jak brzmiałoby The Fall gdyby Smithowi chciało się śpiewać, dodatkowo urozmaicony pojawiającą się znikąd minutową ambientową plamą. I nie byłoby to niczym sensacyjnym, gdyby w każdej z estetyk nie wymiatali. A to tylko pierwsze z brzegu przykłady. Weźmy środek „Guerrilli” – elektroniczno-klawiszowy popis Ciana przypominający o techno-zboczeniu całej piątki – wyszydzający komórki „Wherever I Lay My Phone (That’s My Home)” ze słynnym SFA OK! mógłby zrobić parkietową karierę, wprost przeciwnie do następującego zaraz po nim, pejzażowego, refleksyjnego „Some Things Come From Nothing”, skontrowanego zresztą natychmiastowo drum’n’bassowym łamańcem „The Door To This House Remains Open”. Nawet gdy Furries zdają się powracać do piosenkowej bezpośredniości „Fuzzy Logic”, jak w „The Teacher”, to przedarcie się przez przypominającą gęste krzaki teksturę brzmieniową przyprawia o ból głowy. Wszystko zamyka późnobeatlesowski „Keep The Cosmic Trigger Happy”, pozostawiając z pytaniem czy wartościowy album może tworzyć kilkanaście utworów, które spaja tylko elementarny brak spójności? Bo jeśli tak, to „Guerrilla” musi być najlepszą rzeczą, jaką mógł wyrzucić z siebie eksperymentalny pop na zakończenie wieku. (ka)

Ocena: 8

Mwng

2000

Zdjęcie Mwng

Końcówka 1999 musiała pozostawić Super Furry Animals z mieszanymi uczuciami. Niby mogli się cieszyć, w końcu opiewany powyżej longplay przyniósł SFA najwyżej notowane single w ich karierze. Z drugiej strony pod koniec 1999 padł wydawca pierwszych trzech płyt grupy, wytwórnia Creation. Furries zaryzykowali i podjęli prawdopodobnie najodważniejszą artystyczną decyzję w karierze, po raz kolejny potwierdzając, że tak ekscentryczni mogą być tylko muzycy z Walii. „Mwng” – w całości walijskojęzyczny – okazał się w chwili wydania paradoksalnie najbardziej tradycyjnym, ułożonym muzycznie albumem Super Furry Animals, rezygnując z końskich dawek elektroniki jakimi podsycona była „Guerrilla” i jej eklektyczności. Niewiele wiemy o walijskim folklorze, można tylko podejrzewać, że jego wpływy są tu słyszalne, głównie w drugiej części płyty, np. kameralnie zaaranżowanym „Pan Ddaw'r Wawr” lub mrocznym tańcu dworskim „Darn Helen”. Lwią część „Mwng” wypełniają jednak kompozycje mieszczące się w konwencji piosenki, nierzadko miksujące folk-rockowe brzmienia The Byrds z baroque-popową psychodelią Love, a więc osadzone w latach sześćdziesiątych silniej niż jakakolwiek inna płyta w katalogu SFA. Mocne karty to pasujący na każdy wcześniejszy album, przebojowy i zadziorny „Ysbeidiau Heulog”, cieszące urodą melodii „Dacw Hi” i „Ymaelodi A'r Ymylon”, wreszcie długaśny finał „Gwreiddiau Dwfn”, który ze spokojnej ballady niepostrzeżenie przeobraża się w jazzująco-elektroniczny instrumental z piękną partią trąbki w roli głównej. „Mwng” ma w dyskografii Furries unikalny status, wytyczając umowną granicę pomiędzy pierwszym i drugim etapem twórczości, a jednocześnie wskazując główny kierunek dalszych stylistycznych poszukiwań. (ka)

Zdjęcie Rings Around The World

Niby wszystko jak zawsze, a jednak minimalnie w dół. W dół w ich skali oczywiście. Kiedy po dość konwencjonalnym brzmieniowo walijskim epizodzie „Mnwg” przyszedł czas na powrót do normalnej dla nich nienormalności, okazało się, że Super Furry Animals to już inny zespół. „Rings Around The World” rozpoczyna drugi etap działalności kapeli, etap bardziej dojrzały i wyciszony, którego celem wydaje się być rozwijanie i pielęgnowanie songwritingu. „It’s Not The End Of The World?”, „Presidential Suite” czy „Fragile Happiness” to pozbawione fajerwerków, niezwyczajnie zwyczajne piosenki, wstęp do tego co zrobią dwa lata później. Klawiszowe odjazdy mocno przetrzebiono, a brzmienie potrafi zaskoczyć swoją przejrzystością. Weźmy „Juxtaposed With You”, gdzie SFA grając jak banda starych pierdzieli (posłuchajcie tej partii basu), wypacykowała jego sound do doskonałości, tworząc krystalicznie czystą piosenkę pop. „Juxtaposed” brzmi niczym kostka lodu w upalnie gorącą noc. Ba, nawet w polskim radiu ją grali. Na tym niestety highlighty się kończą, Furries zrobili jedynie pół kroku naprzód konstruując sporą część utworów według sprawdzonych, lecz odrobinę na tym etapie wyblakłych receptur. „Sidewalk Serfer Girl” czy „Receptacle For The Respectable” nie powinny wyjść poza horyzont czasowy „Outspaced”. Najgorsze jednak, że zespół popsuł sobie kompozycję płyty postanawiając w samym jej środku pokazać, że umie pohałasować. Siedmiominutowy „No Sympathy” startuje obiecująco, by ze snującej się psychodelii dość ordynarnie przejść w mało finezyjny łomot. Całe szczęście na następnym albumie wybili sobie podobne żarty z głowy. (tt)

Zdjęcie Phantom Power

Słynne na pół internetu pozostaje stwierdzenie w jedynym polskim piśmie muzycznym, jakoby przez pierwsze cztery albumy Super Furry Animals o drugiej lidze mogli sobie co najwyżej pomarzyć. I aczkolwiek większość tamtego tekstu to ciągle zabawne science-fiction, w jednym się nasz recenzencki naturszczyk nie pomylił: „Phantom Power” jest potężną płytą. Potężniejszą niż mogłoby się w chwili jej premiery wydawać. Nie ma tu zawadiackich eksperymentów znanych z wcześniejszych „Guerrilla” i „Radiator”, co samo w sobie mogło rozczarować pragnących dozgonnie umieścić kapelę w tej właśnie szufladce, to raczej ukoronowanie procesu uspokajania się SFA. W odróżnieniu od poprzednich płyt, konstruowanych zwykle wokół kilku kapitalnych utworów, na „Phantom Power” trudno wyróżnić zdecydowanego lidera (gdyby stworzyć top 10 najlepszych singli formacji, album mógłby nie doczekać się reprezentanta). Paradoksalnie, z dwunastu bardzo przyzwoitych i równych piosenek powstała pierwsza stuprocentowo spójna płyta futrzaków, nie tyle parada hitów jak dotychczas, bardziej powoli sączony pejzaż. Leniwie snujące się „Sex War & Robots” czy „The Piccolo Snare” nie posiadałyby mocy same w sobie, jako kolejne ujęcia szerszej ilustracji owszem. Obie części instrumentalnej impresji „Father Father” nie istniałyby bez kontekstu. Warto wspomnieć o wielkim finale w postaci „Slow Life”, być może najciekawszym zakończeniu w ich dyskografii. To trochę takie „Phantom Power” w pigułce, dźwiękowe poszukiwania stanowią drugi plan, całość prowadzi nastrój, a muzyczną dojrzałość słychać na każdym kroku. „Slow Life” się rozwija, wycisza, powraca, oddala, potężnieje i rozpływa, zupełnie jak cała płyta. Kolejny szczyt formy, bez dwóch zdań. (tt)

Ocena: 6

Love Kraft

2005

Zdjęcie Love Kraft

Kryterium długości pierwszego utworu nie należy może do najmądrzejszych, ale jeśli się przyjrzeć, w przypadku Super Furry Animals coś tam mówi o natężeniu emocji na płycie. Suma czasów openerów pozycji 1-4 w dorobku to raptem sześć minut, otwarcie „Love Kraft” podchodzi pod siedem. Chóry, szum morza, snująca się melodia, wreszcie pół-orkiestrowy zryw utworu pod koniec – „Zoom” spomiędzy formy i treści zdecydowanie stawia na to pierwsze, niespiesznie zmierzając ku finałowi, jednocześnie nienajgorzej oddając naturę całego albumu. Gdyby zastanowić się nad najtrafniejszym epitetem dla siódmej regularnej płyty Furries, trzeba by postawić na leniwy. Mieliśmy już longplaye SFA, które przez większość czasu pędziły na złamanie karku, ten płynie w tempie co najwyżej spacerowym, wydając się niezłą ilustracją październikowej przechadzki po parku. Moment ożywienia to radiatorowy singiel „Lazer Beam”, jego szaleństwo jest jednak raczej podporządkowane produkcyjnemu przepychowi. Reszta tracków uderza w rejony okołoballadowe, co ułatwiają cieplutkie brzmienia klawiszy i bogato serwowane smyczki. Czasem jest przeciętnie – patrz airopodobne retro „Walk You Home”, belleandsebastianowski instrumental „Oi Frango”, thinktankowaty żart „Psyclone!”; innym razem wyraźnie dostrzegalny siwy włos dodaje kompozycjom wytrawności i komfortu – przykładem dostojne, niemal filmowo aranżowane „Atomik Lust” i „Cabin Fever”. Żaden z nich nie uratowałby jednak albumu przed pozycją outsidera dyskografii. Na szczęście jest „Cloudberries” – utwór w niebie napisany, który z dużym prawdopodobieństwem obaj niżej podpisani za trzy lata zaliczą do czołówki kompozycji dziesięciolecia. Co jednak nigdy nie będzie dotyczyć tej płyty – dobrej, ale na tle kapitalnego dorobku ledwie szóstkowej. (ka)

Kuba Ambrożewski, Tomasz Tomporowski (5 października 2006)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: tele morele
[10 lipca 2010]
nikt nie wypatrzył? "zimno jak w polsce" i maria kuria.
Gość: rośka
[10 czerwca 2009]
kocham ich :D

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także