Justin Timberlake
Suit & Tie
Hohoho – powiedziałby Mistrz, retromaniacki bohater kryminalnej trylogii Marcina Świetlickiego, gdyby było mu dane posłuchać „Suit & Tie”, i byłoby to hohoho pełne aprobaty. Bo gdy Justin Timberlake układał sobie życie rodzinne i grywał w filmach o Facebooku, świat zmieniał się niepostrzeżenie na gorsze, a pytanie o jego stosunek do tego świata i tych zmian pozostawało otwarte. Lecz gdy wreszcie przyszła pora, by się opowiedzieć, JT opowiedział się za starym porządkiem, bo uznał najwidoczniej (i słusznie), że to po prostu był lepszy porządek. Choć trzeba przyznać, że nam, zaplutym karłom reakcji, serce miało prawo przeskoczyć jeden takt, gdy się okazało, że powrót Timberlake’a firmował będzie dom producencki Timbaland. A więc drużyna, która w swoich próbach update’u brzmienia do tu i teraz, dawno zatraciła nie tylko blask, ale i tożsamość. Już bardziej The Neptunes... Nie mówiąc o scenariuszu idealnym, w którym JT puka do drzwi kogoś z przyszłości(ą), choćby braci Aged (O! Nowy Timberlake! – wykrzyknęła moja matka, gdy puściłem jej „5 Days”). I faktycznie – intro do „Suit & Tie” tylko te obawy potwierdza, bo brzmi jak bardziej siermiężne, gorsze „FutureSex/LoveSounds”. Toporny bit nie w tempo, ociężałe, generyczne dęciaki i zwyczajnie brzydki wokal Timbalanda, usiłującego zagłuszyć główną gwiazdę wieczoru. Ale gdy zaczyna się część właściwa, mogę tylko przeprosić, że zwątpiłem.
„Suit & Tie” to sprzężony wrażliwością Timberlake’a zestaw cech dystynktywnych, które definiowały soulowe klasyki z lat siedemdziesiątych – przepych Marvina Gaye’a (harfa), zwiewność Curtisa Mayfielda (falset) i generalnie motownowa melodyka (minus rozedrgana cielesność/zmysłowość). I jako sprawa nadrzędna – ton satysfakcji, samozadowolenia, który w przypadku czarnych protoplastów JT miał jednak mocno ponure, rasowo-klasowe zabarwienie (gest Kozakiewicza wymierzony m.in. w rodziców Justina), a u niego przybiera formę raczej solipsystyczną. Banki czy bieda? Wobec niepokojów społecznych, wstrząsających światem zachodnim, Timberlake by się nie zawahał. He is the 1% i prawdę powiedziawszy wolałbym też móc tak o sobie myśleć, sącząc drinki na sto pierwszym piętrze, podczas gdy wrota mojego biurowca na Wall St. szturmowałoby pozostałe 99%. Wiadomo, Justina Timberlake’a i jego publiczność więcej dzieli niż łączy, ale jeśli przyjąć, że wspólna jest średnia wieku (plus minus 30 lat), status w życiu zawodowym (jakaś tam pozycja) i prywatnym (Biel w klipie jak Affleck w „Jenny from the Block”) oraz rosnąca z roku na rok – wraz z poczuciem winy – niechęć do tych, którym nie wyszło (słynny incydent z bezdomnym na weselu JT), to okaże się, że to pragnienie, by wyśpiewać odę do szafy typu KOMANDOR, by Tom Ford skadrował nas jak Colina Firtha, jest uniwersalne. Grzegorz Skwara zakończył karierę, nikt już nie przyzna, że jesteśmy dziadami.
Komentarze
[1 lutego 2013]
[31 stycznia 2013]
[29 stycznia 2013]
[29 stycznia 2013]
[28 stycznia 2013]
[28 stycznia 2013]
[28 stycznia 2013]
[28 stycznia 2013]