O obsesji Beach Boys, małych dzieciach i byciu złym gitarzystą – wywiad z Martinem Carrem
Rozmowa z songwriterem, który od dobrych piętnastu lat próbuje odciąć się od najbardziej medialnego okresu w swojej twórczości – zwłaszcza w sytuacji, kiedy ma właśnie tego dotyczyć – nie musi być zadaniem wdzięcznym. Martin Carr, dziś w połowie swojej piątej dekady, zamieszkały w Cardiff tata dwójki maluchów, okazał się jednak wyjątkowo wyrozumiałym rozmówcą i raz jeszcze powrócił do czasów artystycznej i komercyjnej chwały The Boo Radleys. Scenariusz naszej „rozmowy” zakładał pominięcie przewidywalnych pytań o britpop, „Wake Up Boo!” i „Top Of The Pops”, na które nasz bohater odpowiadał już setki razy. Zamiast tego skoncentrowaliśmy się na tym, co w dorobku Carra najistotniejsze – piosenkach. Zwykle trochę przeoczonych, niedocenionych, ale pokazujących jego kompozytorski rozwój i różnorodność oraz będących dobrymi punktami wyjścia do szerszych kwestii.
Firesky (z płyty „Everything’s Alright Forever”, 1992)
KA: Mam świadomość, że nie cenisz zbyt wysoko albumu „Everything’s Alright Forever”, ale muszę to powiedzieć: uwielbiam kawałek „Firesky”. W pewnym sensie to jak twoja odpowiedź na „Sometimes” My Bloody Valentine. Dla mnie to podobny rodzaj tęsknego, romantycznego, wirującego brzmienia. Czy pamiętasz jak powstawał ten kawałek? Jestem też ciekaw, z jakiego powodu „shoegaze’owy” okres Boo Radleys uważasz za niewarty uwagi.
MC: Szczerze mówiąc nie myślę o przeszłości w kategorii takich łatek jak „shoegazing”. Myślę o tym, gdzie znajdowałem się jako songwriter i naprawdę nie chcę sobie zawracać głowy piosenkami z tego okresu. Podoba mi się sekwencja akordów w tej piosence, ale sam numer nie jest wybitny. Przypominam sobie, że napisałem go w małym mieszkaniu w Liverpoolu. Miałem tam zestaw efektów, którego używałem dosłownie bez przerwy – multi-tap delay, przester... To było nasze brzmienie. Pod wieloma względami próbowaliśmy osiągnąć sound My Bloody Valentine. Tyle że ja chciałem go użyć jako część większej całości, bardziej coś na czym możemy „zawiesić” nasze piosenki niż sedno tego, co robimy. Ale nawet do dziś nie potrafię powiedzieć, jak Kevin Shields osiąga te dźwięki. Myślę, że ta płyta to w połowie My Bloody Valentine, w połowie Dinosaur Jr.
Thinking Of Ways (z płyty „Giant Steps”, 1993)
KA: Ten album to oczywiście imponujący krok naprzód pod względem songwritingu, ale chyba nawet bardziej jeśli chodzi o instrumentacje i aranżacje. Myślę, że „Thinking Of Ways” to dobry przykład tego, jak płynnie połączyliście odległe od siebie dźwięki i techniki. To coś w rodzaju dzikiej, psychodelicznej, folkowej orkiestry, która robi z tej dość prostej piosenki coś unikalnego. To raczej odważny ruch dla zespołu, który do tej pory uchodził za hałaśliwą, alternatywną kapelę gitarową. W jaki sposób udało wam się osiągnąć tak szybko ten poziom złożoności? Co było katalizatorem tego błyskawicznego rozwoju?
MC: Zarówno „Everything’s Alright Forever”, jak i „Giant Steps” nagrywaliśmy w Protocol Studios w Londynie. W tym samym czasie był tam również zespół Moose, który podrzucił nam „Pet Sounds”. Nikt z nas nie słyszał tej płyty nigdy wcześniej. Sądziłem, że Beach Boys to naiwny surfowy zespolik, zresztą do tej pory te wczesne nagrania nie są mi szczególnie bliskie. Ale „Pet Sounds” wysadziło nam mózgi. Zatrzymaliśmy się w mieszkaniu niedaleko Portobello Road, był tam gramofon, wyobraź to sobie tylko! Słuchaliśmy tej płyty zjarani całymi godzinami. Otworzyła nam drzwi. Do tej pory wszyscy mieliśmy nudne prace, których nienawidziliśmy. Teraz nagle byliśmy w Londynie, mieliśmy mnóstwo czasu na słuchanie płyt i odkrywanie nowych rzeczy. Nasze receptory były wygłodniałe. Pewnego dnia Adam Franklin (wokalista Swervedriver – przyp. KA) zabrał mnie na imprezę na Kentish Town. To było chyba gdzieś pod mostem kolejowym. Wymyśliłem „Thinking Of Ways” wracając z tej imprezy po pijaku, wpadając w krzaki i gubiąc się po drodze.
„Joel” (z płyty „Wake Up!”, 1995)
KA: To głupie, że „Wake Up” jest lekceważone jako drugoligowy britpop, podczas gdy to o wiele więcej. „Joel” to przecież prawie prog-rockowy kawałek – jest spięty beachboysowską klamrą, ale w środku ma sekwencję rockową, zmienia tempo kilka razy itd. Ten rodzaj dekonstrukcji bywa dość częsty w twoich piosenkach, kilka innych przykładów znajduje się na „C’mon Kids” i „Kingsize”. Rock progresywny to łatwy cel wśród fanów muzyki niezależnej, ale wydaje mi się, że masz tu swoją własną perspektywę. Cały ten proces „niszczenia” idealnego popu w obrębie struktury piosenki – skąd to się wzięło?
MC: Podczas naszej pierwszej trasy po Stanach kupiłem bootleg „Smile” z Wax Trax w Chicago. Jest na nim wersja „Good Vibrations”, która trwa jakieś trzydzieści sześć godzin. Słuchałem tego tak dużo, że zacząłem wywracać struktury do góry nogami: komponować samodzielne movementy zamiast zwrotek i refrenów, a następnie łączyć je w całość wspólnym tekstem. Podobnie zresztą wpłynęło na mnie „Surf’s Up”, którego też słuchałem bez końca. To wciąż jeden z moich ulubionych albumów. Jego brzmienie jest tak ciepłe i kojące i wprost ocieka narkotykami. To szalone, jak bardzo byliśmy tym podekscytowani. Nagrywaliśmy wokale zwisając z okna na trzecim piętrze...
Na wysokości „Wake Up” trochę się opanowaliśmy, ale cały czas pisanie piosenek w tym stylu sprawiało mi przyjemność. Joel był nowonarodzonym synem mojego przyjaciela. Teraz jest dorosłym mężczyzną, ale pamiętam uczucie szczęścia, kiedy dowiedziałem się, że będąc chłopcem zaniósł ten album do szkoły żeby pochwalić się wszystkim nauczycielom. Słowa otwierające drugą zwrotkę są dla mnie dość poruszające, bo mówią o czymś, o czym wiem tylko ja. To nic złego ani dziwnego, ale to po prostu tam jest i wciąż mocno we mnie rezonuje. Nadal jestem w stanie przypomnieć sobie źródło większości wersów. Jak zazwyczaj, trochę użalałem się nad samym sobą. Nie słyszałem tej piosenki od wielu lat. Nie lubię wracać do swoich starych utworów, to zawsze kończy się rozczarowaniem. Zwykle chodzi o coś, co ja sam zrobiłem – kompozycję albo wykonanie. Byłem wtedy koszmarnym gitarzystą.
„Everything Is Sorrow” (z płyty „C’mon Kids”, 1996)
KA: Zawsze mam wrażenie, jakbyś chciał w tym kawałku wcielić się w Davida Bowie’ego z ery „Ziggy’ego Stardusta”. Nie pamiętam, żebyś mówił wiele o tej inspiracji, ale jest to dla mnie interesujące z konkretnego powodu: obaj jesteście artystami, którzy mieli potrzebę ciągłej ewolucji i stawiania sobie nowych wyzwań. Jaki masz do niego stosunek?
MC: Chyba próbowałem napisać coś w stylu „A Northern Soul” The Verve, który był jednym z moich ulubionych albumów lat dziewięćdziesiątych. Wciąż zresztą brzmi wspaniale, ten chłopak śpiewa całym swoim sercem. Później nie podobało mi się już nic, co zrobili. Niestety ten numer zupełnie nie brzmi jak „A Northern Soul” i nie jest tak dobry. Jeśli chodzi o Bowie’ego, to od zawsze znam „Hunky Dory” i uwielbiam tę płytę, ale dopiero niedawno zacząłem sprawdzać inne jego albumy. Chyba jeszcze tego nie czuję. Mam podejrzenie, że jego dobre rzeczy to rzeczy, które już znasz.
„Monuments For A Dead Century” (z płyty „Kingsize”, 1998)
KA: „Kingsize” ma ten skacowany klimat kończącego się stulecia, który zresztą eksplorowało wtedy wielu innych artystów, często z dużymi sukcesami. Z drugiej strony twoje teksty zawsze były bardzo osobiste. Zastanawiam się w takim razie, skąd wzięła się u ciebie taka potrzeba uniwersalnej refleksji? Czy był to wpływ globalnego „kryzysu milenijnego”, dobieganie do trzydziestki czy niechybny koniec zespołu?
MC: Napisałem ten kawałek w Maroku w dniu Bożego Narodzenia. Nie mam pojęcia co chciałem tu powiedzieć. Myśląc o tym teraz, to bardziej kolaż różnych obrazów niż jakikolwiek rodzaj narracji. To miała być piosenka o Tonym Blairze i Millennium Dome, o który robiono wówczas mnóstwo hałasu, w co trudno dziś uwierzyć. Pomyślałem, że wsadzę kij w mrowisko i zaangażuję się w ten temat, aczkolwiek nie mam dziś zielonego pojęcia, jaki miałem w tym interes. Kiedy pod koniec znaleźliśmy ten groove a la Bee Gees, byliśmy bliscy wyrzucenia całej sesji do kosza i zrobienia wszystkiego od nowa w tym stylu. Nie zrobiliśmy tego tylko dlatego, że na tym etapie byliśmy już w trzecim studiu nagraniowym, co kosztowało fortunę. Musieliśmy skończyć płytę z tym, co mieliśmy. To był żałosny czas.
„Sometimes It Pours” (z płyty „The Breaks”, 2014)
KA: W jednym z wywiadów powiedziałeś, że napisałeś piosenki na „The Breaks” opiekując się jednocześnie dwójką swoich dzieci. Zastanawiam się, w jaki sposób wpłynęło to na twój songwriting, ponieważ wiele z tych piosenek ma taki delikatny, spokojny nastrój. Zdecydowanie wyobrażam sobie, że można puścić tę płytę w obecności niemowlęcia. „Sometimes It Pours” to wręcz coś w rodzaju psychodelicznej kołysanki, zwłaszcza z twoim zwróceniem się do „twoich maluchów”. Jak twoje dzieci reagują na twoją muzykę?
MC: Cóż, staram się nie pisać o nich bezpośrednio, ale są dla mnie inspiracją każdego dnia. Ten proces, w którym niemowlę rozwija się w prawdziwego człowieka, jest niewiarygodny, jednocześnie przedziwny i zdumiewający. Wcześniej napisałem już utwór zatytułowany „Sailor” dla mojej córki, myślę że to dość dobra piosenka. W tym numerze poszukiwałem jakiegoś szczęśliwego obrazu żeby rozpocząć nim drugą zwrotkę. Moje dzieci były pierwszą rzeczą, która przyszły mi do głowy. To chyba pokazuje, że wszystko układa się dobrze. Oboje słuchali często mojej płyty, jak tylko ją skończyłem, ale już tego nie robią, teraz wolą album swojego wujka Corina, który zresztą gra na basie na „The Breaks” (Corin Ashley, płyta „New Lion Terraces” – przyp. KA).
Komentarze
[22 listopada 2014]