The Bravery, The Dead 60s, Nic Armstrong & The Thieves

Nowy Jork, Webster Hall - 13 lipca 2005

Zdjęcie The Bravery, The Dead 60s, Nic Armstrong & The Thieves - Nowy Jork, Webster Hall

Chłopcy wrócili do domu po długiej trasie i postanowili sprawić wiernym lokalnym fanom prezent w postaci świetnego koncertu. Powiedzmy sobie szczerze – pod względem muzycznym, nie bardzo się to udało.

Tego wieczoru – chyba trochę przez przypadek – tłumowi zebranemu w Webster Hall udało się w trzy godziny odbyć długą muzyczną podróż przez trzy dekady historii rocka. Zaczęło się od wycieczki w bardzo daleką przeszłość. Nic Armstrong i członkowie jego The Thieves już samą nazwą i wyglądem dali przedsmak tego co się będzie działo na scenie podczas ich występu. To był nagły i nieubłagany przeskok gdzieś w sam środek lat sześćdziesiątych, kiedy panowie ukrywali twarze pod długimi włosami, a panie przestały ukrywać cokolwiek na radosnej fali lata miłości, kiedy zespoły miały w nazwie dane personalne swojego lidera i grały hipisowski rock. Muzyka The Thieves to dość ciężki i bardzo dynamiczny rock, typowy dla tamtych czasów, ubarwiony od czasu do czasu trwającymi wieki solówkami gitarowymi i dźwiękami harmonijki ustnej.

Kolejny zespół zaprezentował muzykę, która przeniosła publiczność w czasie o całe dziesięć lat do przodu. The Dead 60s (na zdjęciu powyżej) to nowa brytyjska grupa, która tylko czeka, żeby stać się kolejną „wielką nadzieją z Wysp”. Bo ma duże predyspozycje do tego, żeby pokochała ją brytyjska prasa muzyczna i tamtejsza publiczność. Jest wyspiarska aż do bólu: poczynając od image’u członków zespołu, aż do tworzonej przez nich muzyki. Nie ma co owijać w bawełnę – członkowie The Dead 60s mają wszędzie wypisane wielkimi literami: chcemy być tacy jak The Clash. Muzycznie upodobnili się do swych mistrzów stuprocentowo – poszczególne kawałki na ich płycie brzmią niemal jak jakieś znalezione cudem na zakurzonym strychu odrzuty z sesji do „London Calling”. Na koncercie nie było inaczej: bujające melodie, trochę punk rocka, dużo reggae i ska, a wszystko przefiltrowane przez niedawne doświadczenia nowego brytyjskiego art-punka. Chłopcy, ubrani w klasyczne brytyjskie koszulki Lonsdale’a, charakterystyczne raczej dla kapel oiowych i street punkowych, dwoili się i troili na scenie, żeby zabawić publiczność. Ale obiektywnie rzecz oceniając: zero w tym wszystkim oryginalności i świeżości. Wszystkie te gesty są używane, wszystkie te dźwięki są pożyczone, nie ma w tym ani krzty własnego stylu. Mimo wszystko, nowojorskiej publiczności bardzo się podobało. Była tego dnia bardzo wyrozumiała, żeby nie powiedzieć wręcz: bezkrytyczna.

Najlepszy dowód dała już kilka minut później, kiedy na scenie zainstalowali się jej ulubieńcy. Niestety już od samego początku było wiadomo, że to nie będzie udany koncert. Chłopcy raczej słaniali się po scenie, niż na niej stali. Fakt, nie zabrakło w ich koncercie ognia, energii i dynamiki, nie zabrakło charyzmy, epatowania nażelowanymi grzywkami, strojenia min do zachwyconej publiczności – czyli tego wszystkiego, co jest tak ważne dla pozamuzycznej otoczki, towarzyszącej temu zespołowi. Niestety zabrakło w tym wszystkim po prostu dobrej muzyki. Choć zaprezentowali wszystkie największe przeboje i kilka innych świetnych utworów ze swej debiutanckiej płyty, zrobili to bardzo niedbale i chaotycznie. Niby wszystko było w porządku, ale jednak pod względem muzycznym czegoś tu zdecydowanie brakowało. Trzeba sobie szczerze powiedzieć – panowie po prostu zagrali koncert, który był bardzo słaby muzycznie. Ale nikomu to nie przeszkadzało. Zakochana w kapeli ze swojego miasta publiczność, bawiła się znakomicie, śpiewała wszystkie teksty, nosiła na rękach muzyków, bardzo chętnie wskakujących w ten kochający ich do czerwoności tłum, wprost spijała każde słowo z ust Endicotta. A ten, wraz z kolegami z zespołu, odwzajemniał się spijaniem alkoholu z wielkiej butelki, która przechodziła z rąk do rąk.

Muzycznie – bardzo słabo, pod każdym innym względem – znakomicie. Trochę to paradoksalne, ale widać miłości fanów do swoich ulubieńców takie paradoksy nie przeszkadzają. I wcale nie jest tak, że ten wieczór obalił mity, udowodnił, że The Bravery to napompowany balon, zupełnie pusty w środku. Nic z tych rzeczy. To znakomity zespół, piszący świetne piosenki. Po prostu tego dnia mieli słabszy, bardzo słaby, wieczór.

Przemek Gulda (18 lipca 2005)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także