Starzy Singers
Gdynia, Ucho - 24 kwietnia 2005
Kiedy zespół zaczyna koncert piosenką, w której udaje... zacinającą się płytę i robi to tak realistycznie, że odruchowo szuka się odtwarzacza, żeby przewinąć uszkodzony kawałek, dalej może być już tylko lepiej. No i było. Zespół Starzy Singers, jeszcze niedawno spora, choć zdecydowanie niedoceniona, gwiazda polskiej sceny niezależnej, całkiem z przyczajki, bez żadnych zapowiedzi ani sygnałów powrócił na scenę – z nową płytą, nowymi pomysłami i koncertami równie znakomitymi jak dawniej. Ten w Gdyni, jeden z pierwszych po tej chwalebnej reaktywacji, w pełni to potwierdził.
Koncert rozpoczął się od blisko półgodzinnej prezentacji kawałków z najnowszej płyty, zatytułowanej „Takie jest c’est la vie”, która miała premierę dosłownie kilka dni przed występem. Takie sytuacje są z reguły trudne dla muzyków: publiczność, nie znająca nowych utworów, reaguje siłą rzeczy raczej chłodno. Ale Starzy Singers wybrnęli z tego znakomicie, zdobywając serca niezbyt licznie zgromadzonych widzów niemal od pierwszych taktów. Potem mogło być już tylko lepiej – kiedy grupa zabrała się za przypominanie swoich starszych utworów, aplauz rósł z każdą chwilą, kolejne kawałki, rozpoznawane już po pierwszych taktach, spotykały się z okrzykami zachwytu i uznania. Skończyło się tak, że zespół po ponad godzinie grania nie mógł zejść ze sceny, dopingowany do grania kolejnych kawałków.
Czym wygrywają Starzy Singers? Przede wszystkim tym, że to kapela pod co najmniej kilkoma względami nietypowa jak na polską scenę muzyczną. Co prawda nie udało im się uniknąć jednego ze stereotypów rodzimej grupy rockowej – czyli występowania w koszulkach z nazwą własnego zespołu. Ale to tylko jedna, drobna i nieistotna sprawa, poza którą członkowie zespołu zdecydowanie łamią wszelkie stereotypy.
Po pierwsze, w przeciwieństwie do większości polskich zespołów rockowych, których członkowie sprawiają na scenie wrażenie, jakby znaleźli się tam za karę i strasznie męczyli się tym, co mają robić, muzycy Starych Singers są przez cały koncert uśmiechnięci od ucha do ucha, śmieją się z siebie, do siebie, do publiczności – ewidentnie widać, że wspólne granie ich po prostu bawi. A to oczywiście musi udzielać się widzom.
Po drugie – zespół w bardzo chwalebny sposób przekracza ponury polski stereotyp rockowego kabaretu, wyznaczony przez grupy w stylu Piersi czy Big Cyca: przaśny humor, prostackie, koszarowe dowcipasy w tekstach i czerstwe żarty podczas koncertów. Jeśli to ma być rockowy kabaret, to jest to mniej więcej poziom sitcomu o Kiepskich. Starzy Singers w tym kontekście to mniej więcej ta półka, co dajmy na to Monty Python: humor wyrafinowany, zmyślnie nawiązujący do innych przekazów kulturowych i wymagający od widza co najmniej lekkiego zaangażowania umysłu. A przy tym jednak bynajmniej nie wydumany i przeintelektualizowany. Po prostu inteligentnie zabawny. Słychać to i w pokręconej, połamanej muzyce, nawiązującej do tak odległych inspiracji jak klasyka gitarowej alternatywy z jednej strony, a zarazem – mistrzowie rockowej parodii i ironii w stylu Franka Zappy z drugiej. Słychać to w uderzająco zabawnych tekstach. I to oczywiście też musi udzielać się widzom.
Kolejny stereotyp, który Starzy Singers z powodzeniem dekonstruują na koncercie to przekonanie, że perkusista to ten członek zespołu, którego nigdy nie widać, bo zza wielkiego zestawu bębnów przez cały koncert ledwie wystaje mu czubek głowy. Perkusista Starych – Macio – czasem zdaje się być najbardziej aktywnym członkiem zespołu: wstaje, wyskakuje zza swego instrumentu, podbiega do mikrofonów, gra nawet na... wiszącej pod blachami meksykańskiej zabawce w kształcie kościotrupa. Wariat. Jak każdy w tym zespole zresztą, ale w jego przypadku ten fakt jest najbardziej znaczący. I to się oczywiście też musi się udzielać widzom.
To i jeszcze parę drobiazgów na dodatek powodują, że koncerty Starych Singers to coś więcej i coś trochę innego niż zwykły rockowy występ. Kto lubi tego typu poczucie humoru będzie się na nich bawił znakomicie.