Pixies

Hala Arena, Poznań - 16 listopada 2016

Zdjęcie Pixies - Hala Arena, Poznań

Trudno jest oceniać koncerty grup, które odgrywają naprawdę wielką rolę w muzycznym życiu piszącego. Szczególnie jeśli są to zespoły już przebrzmiałe, powracające po latach niebytu, odcinające kupony od dawnej chwały. Pixies wrócili do grania koncertów ładnych parę lat temu, ale jak można było zobaczyć w dokumencie „loudQUIETloud”, niezbyt się między muzykami układało. Dlatego też te koncerty można było traktować raczej jako okazję do zobaczenia na żywo muzeum sceny alternatywnej dla tych pokoleń słuchaczy, które z racji wieku nie załapały się na lata świetności kapeli. O ile taka możliwość sentymentalnej podróży wydaje się jak najbardziej okej, to niestety powrót do studia po dwóch dekadach nie okazał się tak dobrym pomysłem. Cóż zrobić, na koncert moich ukochanych Pixies wybrałem się dopiero teraz, kiedy po serii niezbyt chwalebnych EP-ek (skompilowanych na „Indie Cindy” z 2014 roku) wydali piąty longplay, zajmujący w ich obecnych setlistach sporo miejsca. Także sama forma koncertowa Blacka stała pod znakiem zapytania, no i brak Kim Deal również nie zachęcał. Mimo to wybrałem się z nadziejami, choćby na znośny substytut znanej marki.

Zacznijmy może od supportu, bo warto wspomnieć o grupie FEWS, której przypadło niewdzięczne zadanie grania przed legendą noise-popu. Grupa, która debiutowała płytowo w tym roku, pokazała, że hałasować potrafi bardzo sprawnie, i te niezbyt wyszukane postpunki jest w stanie zagrać zabójczo energicznie. Nie zraziły ich nawet problemy ze sprzętem, choć szkoda, że zamiast ratującej występ gitarowej repetycji, nie zdecydowali się na pogranie jakichś dronujących jamów. Sprzęt działał za to w pełni sprawnie w finałowej kilkuminutowej ścianie transowych gitar, która każe na nich spojrzeć nieco inaczej niż na kolejną nudną wariację na temat Interpolu. „10 Things” i „100 Goosebumps” zagrane w nieco bardziej krwistej wersji niż na płycie pokazały gówniarski power, który zawsze jest na propsie.

Pytanie zasadnicze brzmiało więc, czy gwiazda wieczoru przebije ten support energetycznie, bo piosenkowo to wiadomo. Zaczęli od „Bossanovy”, którą rzadko grają, ale „Cecilia Ann” to przecież utwór jinglowy, wręcz stworzony do otwierania występów. Krótko później pojawił się pierwszy pewniak publiczności, czyli „Monkey Gone To Heaven”, i wiedziałem już, że po to tu właśnie przyszedłem. Pixies to zespół stricte piosenkowy, więc nie bawiąc się w jakieś budowanie atmosfery, po prostu odgrywali te swoje dwu-, trzyminutowe kawałki jeden za drugim bez przerw. Zagrali ostatecznie nawet sporo „Surfer Rosy” w tym moje ulubione „Break My Body”, nie zapomnieli też o „Come On Pilgrim”, serwując m.in. magiczne „Caribou”, traktując niesprawiedliwie wyłącznie ostatni (do niedawna) studyjny krążek „Trompe Le Monde”. I tu jest pies pogrzebany, bo jeżeli chodzi o jakość muzyczną, to była to ostatnia dobra pozycja w ich dyskografii. Ciekawie wyglądało zestawienie najlepszego moim zdaniem utworu, jaki zagrali tego dnia (z perspektywy czasu stwierdzam, że najlepszego w całej historii kapeli) – „Gouge Away” z tym idealnym, wzorcowym wykonaniem znaku firmowego grupy – loud-quiet-loud – z „Um Chagga Lagga”, znajdującym się na zupełnie przeciwnym biegunie, topornym i potwornie wymuszonym rockowym koszmarkiem.

W tym miejscu w zasadzie mógłbym się nawet pokusić o mikrorecenzję „Head Carrier”. Problemem jest na pewno to, że utwory te są wyprane z tego, co u zespołu było wyjątkowe, czyli pojawiających się przy wspomnianym „Gouge Away” nerwu, pulsującego basu i odlatujących od ziemi gitarowych melodii. Zamiast tego Black i spółka oferują teraz całkowicie przeciętne rockowe smęcenie z podkręconym tu i ówdzie potencjometrem wzmacniacza. Brak luzu i bezkompromisowości „Surfer Rosy”, nawet brak grunge’owego ciężaru „Trompe Le Monde” jest odczuwalny na tej całkowicie przejrzystej płycie. Wreszcie o dramacie najnowszej propozycji niech świadczy autoplagiat z „Where Is My Mind?”, czyli wyśpiewane przez skądinąd uroczą, i całkiem dobrze zastępującą Kim Deal (jeżeli oczywiście założymy, że da się zastąpić kogoś tak ważnego, wręcz fundamentalnego dla tej kapeli) Paz Lenchantin „All I Think About Now”. Nowe utwory podczas koncertu przemykały, stanowiły dalekie echo nagrań z poprzednich czterech krążków. Zapomnijmy więc o tym.

Wspomniałem o tym, że ze względu na szlachetny wiek Franka Blacka można było mieć wątpliwości co do jego formy koncertowej, przede wszystkim wokalnej. Okazuje się, że akurat takich rzeczy jak granie na żywo się nie zapomina. Dotyczy to także pozostałych członków oryginalnego Pixies. Zaskakująco dobrze bowiem zabrzmiały najbardziej agresywne utwory w karierze zespołu – krótkie petardy „Tame” i „Something Against You”. Muzycy z Bostonu nie chcieli być najwidoczniej gorsi od młodszych kolegów z FEWS i na koniec też zaserwowali hałaśliwą kawalkadę w postaci długiego finału „Into The White”, który oprócz białej gorączki samej muzyki był też okraszony potężną chmurą sztucznego dymu, zalewającego scenę i publiczność. Nie brzmiał ten występ tak efektownie jak inne połączenie noise’u i popu, czyli koncertowa rzeźnia My Bloody Valentine, ale nie każdy jest przecież tak radykalny w podejściu do grania jak Shields. Pixies przypominali mi bardziej Jesus And Mary Chain podczas OFF-a, kiedy to Szkoci postawili na brutalnie prostego i szczerego rock’n’rolla. Podstawowy pierwiastek „Doolittle” jest więc zachowany. Owszem, może Black, Santiago i Lovering mają już najlepsze lata za sobą, może ich obecna twórczość to przeciętniactwo, obok którego przeszedłbym obojętnie, ale nieśmiertelność tej muzyki z lat 87-91, tych kilkadziesiąt utworów, to tysiące wspomnień, które tego wieczora odżyły. I to się liczy najbardziej.

Michał Weicher (21 listopada 2016)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: kuba
[2 grudnia 2016]
Dla mnie koncert był bardzo dobry, basistka super, bardzo podobał mi się ostatni kawałek / to chyba nowość ? / , najmniej bumczakalaka :) jedyne czego mi zabrakło to Velouria po wysłuchanie której jechałem 10 godzin, atmosfera, pogoda i miejsce też bardzo pozytywnie nastrajały
Gość: szwed
[2 grudnia 2016]
@Zbigniew, już tłumaczę: gówniarski power na propsie, czyli młodzieńczy wigor, który zawsze otaczamy szczególną estymą.
Gość: Zbignievv
[1 grudnia 2016]
"(...) gówniarski power, który zawsze jest na propsie" - jest szansa, że ktoś to na język polski przetłumaczy?
Gość: Wojan
[28 listopada 2016]
Było super, prawie jak 25 lat temu :), tylko zdrowie nie pozwalało tyle skakać :)
Niech każdy spojrzy w lustro to też zobaczy te kilogramy doświadczeń.
Wbrew recenzji uważam, że najjaśniejsza była właśnie Paz <3
Gość: kow
[25 listopada 2016]
Chyba jako jedyny z moich licznych "niezalowych" znajomych pofatygowałem się na ten koncert z Warszawy i... żałuję. Nie wiem, czy to moja starosć, czy ten zespół po prostu jakos niebywale się zestarzał - łącznie z klasycznym materiałem z lat 80. i 90., ale mimo że sam występ był bardzo solidny, to byłem przez cały czas dość zobojętniały, mimo że grali mnóstwo starych kawałków.
Gość: mweicher
[21 listopada 2016]
@rotor
haha rzeczywiście, freudowski błąd. jest oczywiście jak w tytule wspomnianego dokumentu
Gość: Pablo
[21 listopada 2016]
Zgadzam się, że support naprawdę dał radę. Bardzo na plus.
Gość: rotor
[21 listopada 2016]
" znaku firmowego grupy – wild-quiet-loud "
eee no chyba to nie do końca tak leci panie znafco

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także