Avant Art – The Nest, DJ Salaud, Dean Blunt, Forest Swords

Dworzec Świebodzki, Wrocław - 18 października 2014

(fot. Marcin Maziej)

Zamykająca noc festiwalu Avant Art odbywała się w klubie Peron 3 na nieużywanym Dworcu Świebodzkim, który sam w sobie jest bardzo ciekawym miejscem - opuszczony dworzec kolejowy, w którym znajdują się m.in. kluby, teatr oraz targowisko. To nietypowe miejsce gościło 18 października równie nietypowych artystów, którzy dali intrygujące koncerty.

The Nest

Wieczór otwarło niemieckie improwizacyjne trio The Nest, którego członkowie występują m.in. w Bohren and der Club of Gore. Ci, którzy spodziewali się inspiracji noir jazzowym Bohrenem, mogli być zawiedzeni. Dużo bliżej jest The Nest do Norwegów z Supersilent ze swoim swobodnym, eksperymentalnym podejściem. Choć na scenie było trzech muzyków, to wokalisto-perkusista ukradł show swoim żywym, wręcz furiackim stylem grania, uderzając mikrofonem w talerze, owijając wokół niego foliowe reklamówki, wysypując orzeczy na bębny, wykrzykując zapętlające się frazy cienkim, przeszywającym uszy głosem, z całej siły tupiąc i kopiąc instrumenty, co chwila wstając i siadając. Gdyby nie to, że pozostali dwaj pozostali członkowie zapewniali zdrową dawkę abstrakcyjnej, kanciastej psychodelii za pomocą syntezatorów i gitary basowej, mógłby to być występ jednego człowieka.

DJ Salaud

Choć na początku zdawało się, że DJ Salaud zagra set zbliżony stylem do występu The Nest (początek występu był dość abstrakcyjny i hałaśliwy), wkrótce okazało się, że jego wizja elektroniki jest mimo wszystko bliższa parkietowi niż skupionemu odbiorze w słuchawkach. Jego pokrętny, czasami mocno chropowaty IDM wybijał subtelny, ale wyraźny rytm, co przywodziło na myśl brutalniejsze momenty Autechre, styl Pan Sonic czy NHK'Koyxeи. Stworzyło to nieco zabawne “rozdarcie” wśród publiczności: wśród części stojącej pojawiały się osoby kiwające głową do rytmu, a nawet kilku uczestników wyraźnie tańczących, co mocno kontrastowało z grubą osób siedzących pod samą sceną, którzy każdy dźwięk wchłaniali w kamiennym spokoju i z grobowymi minami. Jednak i ci ostatni uśmiechnęli się pod koniec koncertu, gdy zaserwował kilka plądrofonicznych hitów, z “Dab” Johna Oswalda na czele.

Dean Blunt

Niedługo potem swój występ zaczął Dean Blunt (co ciekawe, na odbywającym się w Krakowie w tym samym czasie festiwalu Unsound występowała solo Inga Copeland). Pojawiało się wiele domysłów, jak będzie wyglądał polski występ muzyka-prowokatora, który zarówno, jak i w duecie z Ingą Copeland zwykł szokować i fascynować widzów niezwykłymi zagraniami, jak zapraszanie kulturystów, by prężyli muskuły na scenie, czy ustawianie zasakujących rekwizytów, jak np. motocykle. Również we Wrocławiu Dean Blunt stawiał na tajemnicę, zaczynając od dźwięku padającego deszczu, który wypełniał zaciemnioną salę. Dźwięk deszczu przedłużał się niemiłosiernie długo, aż wreszcie niespodziewanie w samotnym słupie światła pojawił się sam Blunt w swojej nieodłącznej czapce Nike i polarze North Face (prawdziwy normcore!), obserwując z kamienną twarzą publikę do otwierających dźwięków “The Redeemer”, na co żywo zareagowali fani. Nie zabrakło też najnowszych utworów, m.in. “50 Cent” z nadchodzącego albumu “Black Metal”. Ze stoickim spokojem wyśpiewywał Dean kolejne linijki tekstu, na przemian znikając i wynurzając się z ciemności, przechadzając się po scenie i w jej okolicach. Jak można się domyślić, większość materiału była grana z playbacku, z wyłączeniem saksofonisty i gitarzystko-wokalistki (udzielającej się m.in. w utworze “50 Cent”), którzy na początku byli schowani w mroku, jednak stopniowo, w miarę zmieniania się oświetlenia zaczynali być widoczni na scenie, by w końcu stać się równorzędnymi Bluntowi uczestnikami występu.

Jak wiadomo, Dean Blunt nie byłby sobą bez jakiegoś nagłego, zaskakującego elementu. I tak było w istocie: w połowie występu światła zgasły i przez chwilę w sali zapadła całkowita ciemność i cisza. Zmysły publiczności zostały wystawione na ciężką próbę przez bezlitośnie migające stroboskopy oraz brutalny niski bas, który przechodził stopniowo z granicy infradźwięków w przeszywający uszy pisk na granicy ultradźwięków, który u niektórych wywołał okrzyki bólu. Można uznać, że jeżeli ktoś wówczas nie doznał ataku epilepsji, prawdopodobnie już nigdy go nie dozna. Po tej ekstremalnej przerwie Dean Blunt z zespołem zagrali jeszcze parę melodyjnych, popowych kawałków, jakby do ataku basu i stroboskopowych świateł nigdy nie doszło.

Forest Swords

Dobrą decyzją organizatorów było danie jako ostatnich wykonawców (o godzinie 1:00 w nocy) brytyjskiego duetu Forest Swords. Swoją zaszumioną, mocno dubową wersją psychodelii nadali panowie doskonały klimat do wyluzowania i odprężenia się oraz odpoczynku od ekstremalnego interludium Deana Blunta. Nieśpieszne, jakby przytłumione bity oscylowały gdzieś między garażowymi a hip-hopowymi brzmieniami przesiąkniętymi pociętymi samplami wokali oraz rozmarzoną, potraktowaną odpowiednim pogłosem gitarą. Genialnie proste, hipnotyczne linie basu podkreślały nieco rozmytą, narkotyczną aurę Forest Swords. Osobiście przyznam, że większości koncertu wysłuchałem na siedząco, we względu zarówno na zmęczenie, jak i spokojny charakter muzyki. Avant Art zakończył się jeszcze krótkim hip-hopowym bisem Forest Swords, którym obudzili tych, którzy wpadli w letarg lub którym się przysnęło.

Jakub Adamek (31 października 2014)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: kw
[2 listopada 2014]
Teraz Forest Swords wystepuje jako duet? Myslalem, ze to projekt solo w pelnym wymiarze.
Gość: warna
[1 listopada 2014]
Inga nie występowała solo w Krakowie, robiła featuring u The Buga.

Ale była solo rok temu, jak i Blunt.
Gość: krzysiek
[31 października 2014]
ogólnie relacja spoko, ale nie rozumiem tej antropomorfizacji instrumentów. rozmarzona gitara? naprawdę?

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także