Michael Gira
Pardon, To Tu, Warszawa - 18-19 marca 2014
Wypełznąwszy z Pardonu po drugim koncercie solowym Michaela Giry, nadstawiłem uszu, by posłuchać cudzych opinii. Dzień wcześniej moi znajomi wydawali się być niemal jednogłośnie zachwyceni, w najgorszym wypadku całkiem zadowoleni. Nieznajomi, jak usłyszałem bez większego zdziwienia, podobnie. Na pewno wśród nich byli wieloletni fani i fanki. Poczułem się zbity z tropu, bo do tej pory – po pięciu koncertach Swans, wybitnym „The Seer” i rozmowie z samym Girą – byłem niemalże pewny, że rozumiem o co chodzi temu typowi. Intensywność, radosne doświadczenie, katartyczne moce dronu, wyrzucanie z siebie demonów i tak dalej. Tymczasem pomysł Michała na koncert solowy jest moim zdaniem dyskusyjny. Ale po kolei.
Mówiąc możliwie najprościej, Gira solo to: gitara akustyczna amplifikowana (w konsekwencji brzmiąca trochę jak gitara barytonowa) i znacznie głośniejsza od niej postać Giry. Dosłownie i w przenośni. Gira posiada bardzo ostry, przeszywający głos, często krzyczy oraz zwalnia swoje utwory, by zwiększyć dobitność i wcisnąć biednego słuchacza w krzesełko. Hasztag: acoustic doom. W przeciwieństwie do ostatnich transowych dokonań Swans, istotne są teksty. To zresztą mało powiedziane – są najważniejsze w całym performensie. Można rozdzielić je na historie apokaliptyczne (w których narrator jest zazwyczaj zadowolonym z siebie niszczycielem świata), jak i na skrajnie odmienne obrazy nędzy i rozpaczy (podobnie poetyckie, ale boleśnie bezpośrednie jeśli chodzi o przyznawanie się do depresji i alkoholizmu). Te dwie opcje łączy dojmująca, brutalna skrajność. Sam wykonawca – na to wygląda – czerpie z owej graniczności sporą przyjemność.
Jako przykład może służyć najlepsze na obu koncertach „Oxygen”. Ten utwór przeszedł już kilka wcieleń, aktualne jest najbardziej oszczędne i zostawia największe pole do pewnej improwizacji. Co wieczór kolejność etapów utworu jest ta sama, ale części składowe zależą od woli wykonawcy. Zwłaszcza drugiego dnia, zapewne przez większe wcięcie Giry, „Oxygen” było, nawet w cichych momentach, zapierające dech w piersiach. Od ciężkiego tłuczenia butem w podłogę, przez wywrzaskiwane poza mikrofon mantry w „giranese” (język Giry to w przeciwieństwie do Sigur Rós i Cocteau Twins totalny bełkot), do przeciągania w nieskończoność medytacji o duszeniu się.
Najlepiej wypadły właśnie takie utwory jak „Oxygen” – cokolwiek przerażające. „My True Body", „All Lined Up” i „Promise Of Water” były dwuznacznie przyjemne w swojej drastyczności. Znacznie gorzej z utworami stricte smutnymi, takimi jak „Love Will Save You” albo „Helpless Child”, z kilku powodów. Po pierwsze, miałem z tyłu głowy myśl, iż zespołowe wersje tych klasycznych utworów Swans miały znacznie większą siłę rażenia – z jakiegoś powodu bardziej okrutne kawałki broniły się i bez orkiestracji. Dwa, zostały wskrzeszone do repertuaru koncertowego po kilku latach. Girze niepotrzebne takie „crowd pleasery”, chociaż sam uwielbiam oryginalne wykonania tych utworów. Swans nie grają swoich „przebojów” z konkretnego powodu – nie chodzi o granie pod publikę. Trzy, wiele z tych kawałków wypadło po prostu nieszczerze. Po jednym ze swoich najbardziej posępnych, beznadziejnie przygnębiających utworów, „God Damn The Sun”, wesolutki i uśmiechnięty Michaś macha rozentuzjazmowanemu tłumowi fanów. Jeśli to terapia z rodzaju gloryfikowania swojego smutku, to doprawdy płytka.
Z owej nieszczerości wynika mój główny zarzut dla występów. Gira rusza w solowe trasy głównie przed premierami nowych albumów. W miarę upływu czasu nowy materiał zastąpiły wykonania starszych utworów, a koncerty w Pardonie przypominały momentami zestaw greatest hits Swans i Angels Of Light. Nie mogę oprzeć się myśli, że to swojego rodzaju prezent dla starszych fanów, ale przecież Gira udowodnił, że nie musi tego robić. A co gorsza, świetny pomysł na koncert solowy rozmywa się przez nostalgiczne wycieczki i niespójny charakter setu. Gdyby cały koncert obfitował w mroczniejsze utwory w rodzaju „All Lined Up” i „Oxygen" właśnie, nie narzekałbym ani troszkę. Tymczasem, no właśnie.
W tym wypadku idea zawłaszczania całej przestrzeni różni się od Swansowej, bezosobowej komnaty dźwięku tym, że słuchacz obcuje z charakterem jednostki. Na koncercie Swans nie ma mowy o osobistych wycieczkach – ba, którakolwiek z sześciu postaci na scenie niespecjalnie mnie zajmuje. Cokolwiek bądź, ekstatyczne cele obu rodzajów koncertu są zbieżne. Okazuje się, że jakkolwiek lubię Girę, tak znacznie bardziej interesuje mnie jego sztuka – zwłaszcza muzyka, nie teksty – jej pomysł na zatrwożenie słuchacza i przejęcie kontroli nad jego ciałem.
(Dlatego ze znacznie większą radością powitałem nowy singiel zespołu, do którego można tańczyć. Obawiam się, że jestem w mniejszości, nie przepadając za „Children Of God” – albumem powszechnie uwielbianym, a dla mnie chyba najsłabszym w historii zespołu – ale póki co tańczę, co mi Łabędzie zagrają.)
Komentarze
[6 kwietnia 2014]
To tak, żeby nie było, że tylko negatywne głosy.
[5 kwietnia 2014]
oslo, rozumiem że to taki żarcik z tym dubstepem. nie wiem po co ta ironia, Swansy przecież od kilku lat grają totalnie do tańca, Gira też tańczy (zawsze to robił, są jutuby choćby i z trasy '89 chyba) i opowiada w wywiadach o tym, że cieszy go reagowanie ludzi na muzykę. czyli ruch. pozdro!
[4 kwietnia 2014]
[4 kwietnia 2014]
Ale znam i takich oryginałów, dla których 'Daydream nation' to najsłabszy SY, a 'Pornography' Cure to porażka... Najczęściej obwieszczają to w większym gronie. Czasem na portalach.
No i zachwyty nad nowym singlem, bo do niego 'można tańczyć' ... Faktycznie, to zmienia postać rzeczy. Może na następnej płycie będzie dub-step, kto wie ?
Co do koncertu - było dobrze. Tak jak oczekiwałem.